„Anihilacja” Bitwy u bram Moskwy. Październik 1941 – Marzec 1943 Część VI
„Anihilacja”
Bitwy
u bram Moskwy. Październik 1941 – Marzec 1943
3.
Osamotnienie
Nikt
w sztabie Grupy Armii „Mitte” nie dał wiary zapewnieniom Szefa Sztabu OKH, że
Zakończenie sowieckiej ofensywy to kwestia najdalej dwóch tygodni. Nie istniały
zresztą żadne powody by w takie przepowiednie wierzyć. Traktowano tego rodzaju
wypowiedzi właściwie wyłącznie w charakterze przepowiedni, gdyż dowódcy polowi
przywykli już na przestrzeni ostatnich miesięcy, że szefostwo OKH nie posiada
sprawnego aparatu wywiadowczego, więc jakiekolwiek deklaracje na temat planów,
lub poczynań wroga traktowano właśnie tak, jak inteligentny człowiek zwykł był
traktować wróżby z kart. O ile same wypowiedzi Szefa OKH nie były same w sobie
dla dowódców i żołnierzy na froncie specjalnie groźne, to postawa Haldera w
ostatnich dniach musiała napawać jego podwładnych autentycznym lękiem – przez długi
okres czasu Halder właściwie zniknął z pola widzenia chowając się za
bezlitośnie atakowanym przez Hitlera von Brauchitschem, ale teraz, gdy go
zabrakło, a Führer osobiście objął kierownictwo OKH, Szef Sztabu Generalnego za
wszelką cenę starał się odgrywać rolę najbardziej kompetentnego doradcy Hitlera,
jednocześnie usilnie starając się wpisać swoją postawą i głosem doradczym w
ramy nowej doktryny ustalonej rozkazem „Haltbefehl”. Niebezpieczeństwo polegało
na tym, że w tej pozie Halder za wszelką cenę starał się być „świętszy od papieża”
i bardzo szybko o destruktywnej roli szefa Sztabu OKH w ciągu najbliższych dni
przekonali się zarówno von Kluge, jak i niemal wszyscy jego bezpośredni podwładni.
Jak się wydaje – biorąc pod uwagę ogólny bilans zachowań i gestów Haldera –
Szef Sztabu Generalnego odebrał grudniowe decyzje personalne jako swoją własną,
prywatną autostradę do objęcia dowodzenia nad wojskami lądowymi. To oczywiście
tylko przypuszczenie, ale skoro dość szybko stało się wiadomym, że von
Brauchitsch proponował na swoje miejsce von Mansteina, lub von Klugego, a obie
kandydatury przepadły i Hitler sam objął ster, Halder mógł wyobrażać sobie, że
to on, jako najbardziej kompetentny i najwyższy rangą żołnierz niemieckich
wojsk lądowych po krótkim interimie spowodowanym trudnością w podjęciu
ostatecznej decyzji obejmie szefostwo nad OKH. Bez względu na to, że Hitler
coraz intensywniej wchodził w rolę głównodowodzącego, co sam zresztą odbierał
jako element własnego „przeznaczenia”, o którym zresztą zawsze i chętnie
opowiadał, Halder stał się głównym rzecznikiem rozkazów OKH i był w domaganiu
się ich pełnej realizacji jeszcze bardziej bezkompromisowy od samego Hitlera.
Trudne
relacje z OKH nie były jednak tym, co skupiało uwagę Klugego w ciągu przełomu lat
1941/1942 i potem. Ogromny wysiłek musiał von Kluge wkładać przede wszystkim w
zbudowanie poczucia odpowiedzialności za szerszy horyzont spraw przez swoich bezpośrednich
podkomendnych – dowódców armii, gdyż dymisja Guderiana niewiele ich w tej
kwestii nauczyła. Jak wielokrotnie wspominałem, traktowanie swego obszaru
nadzoru i kontroli w wielu przypadkach powodowało skuteczne zamykanie oczu na
potrzeby sąsiednich związków armijnych, co w połączeniu z ogólną sytuacją sił
Grupy Armii „Mitte” nad wyraz często powodowało komplikacje i trudności,
których można byłoby zwyczajnie uniknąć, gdyby tylko współpraca pomiędzy
poszczególnymi związkami wyższymi miała charakter partnerski i pełen
zrozumienia. W gruncie rzeczy, taka postawa dowódców wojsk polowych na różnych
poziomach nie jest niczym dziwnym i zaskakującym, od dawien dawna wręcz jest
czymś charakterystycznym i to po wszystkich możliwych stronach frontu wojny.
Żaden z dowódców poziomu operacyjnego nie lubi oddawać części swych sił na
pomoc zagrożonemu sąsiadowi, żaden dowódca operacyjny nie lubi być przecież spychany
na margines wydarzeń, lub też tracić nad nimi kontrolę. Wysocy oficerowie to
ludzie ambitni, mający wysokie mniemanie na temat swoich predyspozycji do
działania w warunkach wojny, często bardzo przy tym bardzo asertywni i hardzi.
To skomplikowana struktura charakterów i nigdy nie jest prostym doprowadzenie
do harmonijnej współpracy pomiędzy poszczególnymi elementami takiego zespołu
ludzkiego. W przypadku Grupy Armii „Mitte” było to szczególnie trudne, gdyż
pomimo wszystkich wcześniejszych akcji odwrotowych wciąż wyraźnie widoczną
pozostawała głęboka nierównowaga w rozmieszczeniu związków pancernych na froncie
– ogromna ich większość znajdowała się wciąż w strukturach trzech wyższych
dowództw pancernych, podczas gdy trzy armie polowe wchodzące w skład sił von
Klugego nadal cierpiały na ich wielki niedobór. Mimo, że jak wyraźnie widać
napór sił sowieckich układał się bardzo nieregularnie i na różnych etapach
bitwy dotykał różnych związków operacyjnych nie udało się nadal zdobyć Niemcom
na płynne przegrupowanie sił pancernych i zmotoryzowanych w taki sposób, by za ich
pomocą zrównoważyć sowiecką przewagę na poszczególnych kierunkach ich uderzeń.
Z całą pewnością duży wpływ na taki obrót spraw miała sama natura dowodzącego
Grupą Armii - von Kluge, bez względu na konflikt z Guderianem i jego
rozstrzygnięcie miał duże trudności w zbudowaniu dostatecznie asertywnego
oblicza swych kontaktów z pozostałymi podwładnymi, co przecież leżało u podstaw
jego zwyczajnego, codziennego funkcjonowania jako głównodowodzącego tak wielką
masą wojsk. To wspominane już wcześniej „ojcowskie” podejście przynosiło duże
plusy w wielu sytuacjach wymagających wydobycia z podwładnych maksimum
zaangażowania i operatywności, ale w przypadku natury kryzysu, z którym miał do
czynienia od chwili załamania się Operacji „Tajfun” sztab Grupy Armii podejście
takie rodziło więcej komplikacji, niż przynosiło korzyści. Rzecz w tym, że jak
widać gołym okiem, sowiecka ofensywa dotykała poszczególnych części składowych
Grupy Armii w różnym zakresie i w różnym czasie. Dość powiedzieć, że 197 Dywizja
Piechoty usytuowana po obu stronach głównej drogi Smoleńsk-Moskwa pozostawała
na tych samych pozycjach od połowy listopada, do niemal końca roku. Część zatem
niemieckich jednostek znalazła się pod wysoką presją wcześniej, część później,
ale jakby nie było, żaden z dowódców armii nie był skłonny rezygnować choćby z
niewielkiej części swych sił, gdyż autentycznie obawiał się, że w każdej chwili
na jego odcinku odpowiedzialności Sowieci mogą wznowić swą ofensywę. W efekcie
tych wszystkich czynników, nierównowaga pozostawała faktem, a dowódcom wielkich
związków pancernych, które jako pierwsze zaczęły swój odwrót pod presją wroga
trudno było pojąć, dlaczego właściwie wymaga się od nich oddawania z trudem
stworzonych rezerw. Jeśli odejście Guderiana i połączenie dowództwa nad całym
południowym skrzydłem Grupy Armii w rękach Schmidta dało w końcu znakomite efekty,
to wszelkie kombinacje nad strukturą dowodzenia głównych sił Grupy Armii
niczego nie wnosiły. Gdy na Linii Staricy 9 Armia znalazła się w oku cyklonu
ofensywy sił Koniewa po dwóch dniach debat i dyskusji 3 Grupa Pancerna oddała
Straussowi na pomoc jeden batalion zbiorczy ze składu najbardziej poharatanej 6
Dywizji Pancernej. Naturalnie gest ten, w niczym nie mógł pomóc i o ile na
linii rzek Russa i Lama sytuacja ustabilizowała się dzięki intensywnemu
wykorzystaniu posiadanych związków pancernych do całej serii udanych kontrataków,
odcinek obrony Grupy Armii na jej północnym skrzydle w ostatnich dniach grudnia
dosłownie zawisł na włosku.
„Po
raz pierwszy, pod wpływem siły wydarzeń pozostających pod kontrolą ludzką,
trudna decyzja o opuszczeniu Linii Staricy stała się kluczowym punktem pozostającym
w osi okoliczności związanych z decyzją Führera. Bez tego, front w obliczu
rosnącego naporu wroga może się załamać. Wówczas łączność zostanie złamana,
przywództwo i wpływ indywidualności zaniknie, a szybki rozpad armii stanie się
faktem jako nieodwołalna konsekwencja. Jakkolwiek, w tej fatalnej godzinie
dowództwo 9 Armii odczuwa głęboką odpowiedzialność za ocalenie armii od pewnej
w tych okolicznościach jej destrukcji.” – czytamy w
dzienniku działań bojowych 9 Armii w tym dramatycznym okresie. Nie było w tym
zapisie wiele przesady, gdyż w ekstremalnych warunkach zimowych Linia Staricy
pozostawała właściwie wątłym łańcuszkiem lepiej lub gorzej zorganizowanych
punktów oporu, najczęściej powstałych wokół wsi, miasteczek i innych osiedli
ludzkich. Pomiędzy nimi pozostawał różnej szerokości pas terenu zaledwie
dozorowany przez patrole, pozbawiony stałej obsady. Na odcinku działań sił Reinhardta
i Hoepnera można było świadomie tolerować taką sytuację, gdyż posiadane związki
pancerne miały dostatecznie dużą mobilność, by takie luki w przypadku potrzeby
wypełnić, tymczasem pozbawiony sił szybkich Strauss nie był w stanie prowadzić
obrony manewrowej i w efekcie nieustannie był zaskakiwany kolejnymi sowieckimi
wtargnięciami w strukturę linii obrony sił pozostających pod jego komendą.
Bierne w swej naturze trwanie na tak skonstruowanej pozycji obronnej siłą
rzeczy prowadzić musiało do brutalnej konfrontacji obu stron i choć straty
sowieckie nadal pozostawały na bardzo wysokim poziomie, teraz zaczęły
niebezpiecznie rosnąc straty niemieckie. Tylko w ciągu trzech dni trwania na
Linii Staricy pod nieustająca sowiecką presją 129 Dywizja Piechoty odnotowała
straty w wysokości 438 ludzi i choć w tym samym czasie straty sił Koniewa na
tym samym odcinku szacowano na około dziesięciokrotnie wyższe, zasoby dowodzącego
dywizją generała von Rittau zmalały na tyle, że nie posiadał on już nawet
niewielkich taktycznych rezerw w sile choćby kompanii. W ostatnich dniach
grudnia zatem, 9 Armia i jej dywizje były z wolna zalewane przez sowiecki potop
i nie istniała żadna możliwość skutecznego przeciwstawienia się ciągłemu
przesączaniu sił mniejszych lub większych sił sowieckich przez pas obrony.
Strauss czuł, że nie ma wyjścia i zaczął domagać się zgody na kolejny odwrót –
w kierunku Linii Königsberg – nie będąc w stanie dalej trzymać się na miejscu.
Podobny kryzys wystąpił także w pasie obrony 4 Armii, która jak wiemy od
dłuższego czasu walczyła z całkowicie odsłoniętym prawym skrzydłem i której
tyłom zaczęły zagrażać coraz liczniejsze sowieckie jednostki prące w kierunku
arcyważnego z uwagi na komunikację miasta Suchniczi. I tutaj także dowództwo
armii nie miało żadnej możliwości zamknięcia luki, a rozwiązanie polegające na
skierowaniu tamże 19 Dywizji Pancernej zaledwie ograniczyło zasięg radzieckiego
natarcia, nie mogąc całkowicie zasklepić luki. W tych okolicznościach von Kluge
i jego sztab stanął w obliczu konieczności poszukania niemal nierozwiązywalnego
problemu – jak równolegle skłonić OKH do zgody na odwrót i jednocześnie, jak
wymusić na sztabach 3 i 4 Grupy Pancernej oddanie większych rezerw na rzecz
słabnących sąsiadów. Już 28 grudnia zwrócono się do OKH z prośba o zgodę na
odwrót „w walce”, ale odpowiedź nie nadeszła tego dnia, a dzień kolejny
przyniósł odmowę. Równolegle sztab Grupy Armii nadal czynił starania nad
wyciagnięciem z centrum frontu większych rezerw pancernych dla zamknięcia luk w
szykach obronnych, co także poza jałowymi sporami nie przyniosło powodzenia. W
dniu 29 grudnia z OKH nadeszła odpowiedź odmowna na wniosek o ewakuacje Linii
Staricy, a kolejne interpelacje w tej sprawie nie wniosły niczego, poza rosnąca
frustracją. Jak się niebawem okazało, obraz trudności malowany przez von
Klugego został w oczach Hitlera zupełnie zmieniony przez raport dowodzącego
siłami lotniczymi generała von Richthofena, który zwrócił uwagę na kiepskie
dowodzenie i słaby stan nerwów dowódców polowych w 9 Armii, zwłaszcza generała Förstera
dowodzącego VI Korpusem Armijnym. Jedyną decyzją zapadłą w związku z coraz
gorsza sytuacja 9 Armii był rozkaz udzielający Försterowi dymisji i
powierzający piecze nad VI Korpusem generałowi Bielerowi. Wściekły na
okoliczności von Kluge zaproponował OKH by sam Richthofen objął dowództwo nad
VI Korpusem do czasu przyjazdu Bielera, na co OKH dość nieoczekiwanie się zgodziło.
Bezpośrednim efektem takiego rozwiązania była gwałtowna zmiana optyki na rozwój
sytuacji ze strony von Richthofena, który dość szybko „na własnej skórze”
odczuł realizm sytuacji i więcej już nie wtrącał się w poczynania kolegów z
Wehrmachtu, powstrzymując się jednocześnie od ich oceny. Sytuacja stale się pogarszała
i tego rodzaju manewry nie mogły wpłynąć na jej poprawę. Bez względu na brak decyzji
dowódcy dywizji armii Straussa nie widząc innego wyjścia sami zaczynali
podejmować kroki mające na celu wyjście z matni – kolejne dywizje nie oglądając
się na sąsiadów zaczynały kolejne taktyczne odwroty, by wygospodarować choć
niewielkie rezerwy, co w konsekwencji doprowadziło do zachwiania całego frontu.
Już 30 grudnia, nawet Halder zdobył się na pesymistyczną ocenę sytuacji
stwierdzając stan kryzysu na północnym skrzydle Grupy Armii, ale gdy po dwóch
dniach dyskusji ze Sztabem Generalnym von Kluge w końcu stracił cierpliwość i
porozumiał się bezpośrednio z Hitlerem na temat odwrotu 9 Armii dowiedział się,
że Hitler nic nie wie o jej położeniu, bo Halder z nim o tym w ogóle nie
dyskutował. Grając Va banque, Kluge krótko przed północą 31 grudnia
poinformował Hitlera, że Strauss już wydał rozkaz ewakuacji, co w
rzeczywistości nie miało miejsca. Doprowadziło to Hitlera do wybuchu wściekłości
i kategorycznego upierania się przy obronie Linii Staricy. Także Reinhardt i Hoepner
nie pomogli, nadal odmawiając wsparcia sąsiadów – Hoepner argumentował odmowę
faktem przełamania obrony V Korpusu w rejonie Wołokołamska, co było tylko
częściowo prawdziwe, gdyż już dwa dni wcześniej Ruoff dysponując elementami 6
Dywizji Pancernej zdołał nie tylko zasklepić luke, ale także odzyskać
zdeterminowanymi kontratakami dwa kluczowe punkty pola walki wzniesienia w
rejonie Iwanskoje i Michajlowki. Klincz trwał nadal, gdyż Hoepner jako największy
potencjalny „dawca rezerw” z uporem malował wprost katastrofalny stan swych
wojsk, co także nie odpowiadało prawdzie jeśli z kolei powołać się na treść
raportów między innymi XXXXI Korpusu Zmotoryzowanego Modela, który stwierdzał,
że sytuacja jest stabilna, Sowieci wyczerpani poniesionymi dotychczas stratami,
a morale własnych wojsk jest coraz wyższe. Co doprowadzało Klugego do szału
najbardziej to to, że ani Reinhardt, ani Hoepner nadal nie potrafili pojąć, że załamanie
się 9 Armii zmusi do odwrotu także ich jednostki, tyle, że w znacznie
trudniejszych warunkach, więc w ich szeroko pojętym najlepszym interesie jest
jednak staranie o jak najszybsze zamknięcie istniejących we froncie sąsiadów
luk. Nawet tak prosty argument nie docierał jednak do obu generałów wojsk
pancernych i von Kluge zaczął ostatecznie tracić cierpliwość.
Daleko
na południu, po wycofaniu się 2 Armii Pancernej na nowąk linię obrony Schmidt
zebrał dostatecznie silne rezerwy pancerne, by móc wreszcie przeciwstawić się
sowieckiej nawale na swym odcinku odpowiedzialności. W trwających aż do 8
stycznia ciężkich walkach sowieckie natarcia zostały ostatecznie zatrzymane, w
czym kluczową rolę odegrała 3 Dywizja Pancerna von Breitha, która pełniąc rolę „straży
pożarnej” wykonała niezliczoną ilość kontrataków na rzecz trwających w stałej
obronie dywizji piechoty 2 Armii. Walki trwały nadal, ale tegoż 8 stycznia
sztab 2 Armii odnotował faktyczne przesilenie w sowieckiej ofensywie i
gwałtowny spadek aktywności przeciwnika. Agresywny Schmidt natychmiast
wykorzystał sytuację i sam podjął cały szereg lokalnych operacji zaczepnych,
które jeszcze bardziej utrudniły sowieckie próby osiągnięcia operacyjnego
sukcesu. Do 14 stycznia 1942 roku na południowym skrzydle Grupy Armii „Mitte”
sowiecka ofensywa wygasła całkowicie i jak się wydaje fakt ten doszedł do uszy
radzieckiego kierownictwa, które od początku drugiej dekady stycznia
skoncentrowało całą swoja uwagę na obszarach, gdzie istniały większe szanse na
sukces operacyjny. Te rysowały się nadal nie tylko nad Staricą, ale także w luce
oddzielającej 4 Armię, od 2 Armii Pancernej. Objęcie dowództwa nad 4 Armią
przez Küblera poprawiło jej koordynację działań, ale tutaj nie mogło się już
obejść bez wydatnego wsparcia posiadanych na miejscu sił. Ostatecznie, von
Kluge zdecydował się na rozwiązanie „siłowe” i po prostu zabrał XXXX Korpus
Zmotoryzowany Hoepnerowi nie oglądając się na jego niekończące się protesty i
skierował go na południe. Dodatkowo, do bardzo już zagrożonych Suchniczi
dotarły pierwsze transporty przybywającej z Francji 216 Dywizji Piechoty
generała barona von Gilsa. W chwili podejścia Sowietów pod miasto znalazło się
w nim nieco ponad 4000 żołnierzy tej jednostki, ale okazało się to liczbą
wystarczającą do zorganizowania mocnej obrony i radzieckie próby wzięcia Suchniczi
z marszu spełzły na niczym. Wprawdzie von Gilsa był w stanie obronić kluczowy
dla Niemców węzeł komunikacyjny, ale nie był w stanie przeciwdziałać w żaden
sposób dalszego przesączania się sił sowieckich na zachód, które coraz bardziej
zagrażały garnizonowi miasta okrążeniem. Alarmistyczne meldunki na temat
sytuacji w Suchniczi spływały wprawdzie potokiem na biurko dowódcy Grupy Armii,
ale von Kluge na razie niewiele mógł zrobić, gdyż nie posiadał na miejscu
żadnych innych wojsk. 9 stycznia 1942 roku stało się w końcu to, przed czym von
Gilsa tak długo i cierpliwie przestrzegał – Sowieci w końcu zamknęli pierścień okrążenia
i tym samym części 216 Dywizji Piechoty stały się pierwszą wielką jednostką
niemiecka podczas ofensywy, która znalazła się w kotle. Bez względu na tragizm
położenia niewielkiego w sumie garnizonu von Kluge czuł, że na razie Sowieci
nie są w stanie zdobyć miasta, więc domagał się jego utrzymania odrzucając
stanowczo propozycji przebijania się jego obrońców na zachód, jednocześnie
organizując jedyną formę pomocy, jaką był w stanie realnie zapewnić, czyli most
powietrzny, do którego zaangażowano dopiero co przybyłe z innych obszarów dwie
grupy lotnictwa transportowego. Tak zaczęła się trwająca niemal trzy tygodnie
epopeja małego garnizonu Suchniczi, która zginęła w historiografii w cieniu
późniejszych dramatycznych walk pod Chołmem, a przede wszystkim, pod
Demiańskiem. Faktycznie niewielki garnizon miasta skutecznie zablokował ruch
sowieckich wojsk na głębokie tyły 4 Armii, a wraz z wejściem do akcji 10
Dywizji Pancernej i 10 Dywizji Piechoty Zmotoryzowanej ograniczył szkody
wynikłe z wcześniejszego postępowania Guderiana. Wprawdzie 4 Armia nadal była
zagrożona przez zaciekłe sowieckie ataki w rejonie Kaługi i dalej na północ,
ale przynajmniej tutaj sytuacja została na pewien czas opanowana. Przypadek ten
pokazuje jak wielkie znaczenie miało prawidłowe użycie nawet wyczerpanych wojsk
pancernych i zmotoryzowanych dla ustabilizowania frontu tam, gdzie był ona
najbardziej zagrożony. W dodatku kolejne nieudane próby zdobycia nawet
całkowicie odciętych Suchniczi pokazywały jak niewielkie w gruncie rzeczy są
sowieckie możliwości wykorzystania „wybitych” w niemieckich pozycjach obronnych
luk. W tym samym czasie, gdy von Gilsa i jego ludzie podejmowali swoją
rozpaczliwa walkę o przetrwanie ostatecznie pękła Linia Staricy i większość sił
9 Armii została zepchnięta na południe, otwierając pomiędzy XXIII Korpusem
Armijnym, a pozostałymi jednostkami armii wielką lukę. Jedynym większym
związkiem, który można od razu skierować do walki była Brygada Kawalerii SS
Fegeleina, która była jednostką rozpaczliwie zbyt słabą, by faktycznie położyć
tamę sowieckiemu pochodowi na tyły 9 Armii. 8 stycznia 1942 roku sowieckie
jednostki Koniewa dotarły na odległość zaledwie kilkunastu kilometrów od Rżewa
i choć nie były go w stanie opanować z marszu, tak jak na przeciwległej flance,
zaczęły go po prostu obchodzić od północnego zachodu i ruchom tym sztab Grupy
Armii nie mógł już przeciwstawić żadnych większych sił.
W
pierwszej dekadzie stycznie kryzys zdawał się na nowo rozpalać wśród sił
niemieckiej Grupy Armii „Mitte”, ale tak naprawdę mimo trudnego położenia
najgorsze już przeminęło, gdyż wreszcie po wielu dniach starań von Kluge
uzyskał akceptację OKH na coś, co nazywał „średnim rozwiązaniem” – odwrót części
swych sił na Linię Königsberg, co miało skrócić niemieckie linie obronne o
około sto kilometrów i wygospodarować wreszcie większe rezerwy. I w tym
przypadku głównym czynnikiem paraliżującym starania von Klugego nie był Hitler,
lecz Halder, który kurczowo trzymał się zasady stałej obrony na
Położenie głównych
sił Grupy Armii „Mitte” w dniu 8 stycznia 1942 roku.
miejscu
i wielokrotnie potrafił wpłynąć na Führera w tej kwestii nawet po wydaniu przezeń
zgody na odwrót. Bez względu jednak na opór szefa Sztabu Generalnego i jego
nieprawdopodobną wręcz obstrukcję rozkaz o odwrocie na Linię Königsber został
wydany 8 stycznia 1942 roku o godzinie 20.15 wieczorem i było to wielkie
zwycięstwo von Klugego, który natychmiast przekazał zgodę po kolejnych
szczeblach hierarchii w dół. Czas naglił, bo sytuacja w rejonie Rżewa stawała się
coraz bardziej napięta i rezerwy potrzebne były natychmiast.
Położenie na
południowej flance Grupy Armii „Mitte” w dniu 8 stycznia
1942 roku.
Wraz
z pozytywnym zakończeniem kwestii nowej linii obrony Grupy Armii von Kluge
postanowił zakończyć raz na zawsze problem z komunikacja ze swymi podwładnymi,
który w pierwszym tygodni stycznia nabrzmiał do bardzo niepokojących rozmiarów.
Jeszcze 3 stycznia 1942 roku doszło do pewnej reorganizacji systemu dowodzenia
na centralnym odcinku frontu, gdy Hitler szczególnym rozkazem podporządkował
Reinhardta Straussowi w tej samej złudnej nadziei, że wówczas łatwiej będzie
zbudować zręby właściwej kooperacji sił obu związków. Podobnież w 4 Armii Pancernej
(z dniem 1 stycznia 1942 roku 3 i 4 Grupy Pancerne zostały przemianowane
odpowiednio na 3 i 4 Armię Pancerną), gdzie poprzez przekazanie Hoepnerowi
dowództwa nad częścią sił 4 Armii przekazano mu odpowiedzialność nad
opanowaniem kryzysu w rejonie Małojarosławca. Nadal jednak niewiele z tych
manewrów wynikało, a obaj dowódcy pozostawali całkowicie głusi na argumenty
przełożonego. Gdy zatem 4 stycznia 1942 roku Strauss polecił Reinhardtowi oddać
86 Dywizję Piechoty swej własnej 9 Armii ten ostro zaoponował i sprawa oparła
się o głos Feldmarszałka von Kluge. Ten potraktował Reinhardta bardzo ostro i
stanowczo odpowiadając krótko – „Sąd Wojenny!”. Reinhardt posunął się do gróźb
złożenia dymisji, po czym po prostu nie wykonał rozkazu Straussa, więc ocena
sytuacji dokonana przez Klugego była jak najbardziej właściwa. I tak zresztą
swoim zwyczajem najpierw odwołał się do poczucia odpowiedzialność i obowiązku,
a dopiero potem przeszedł do konkretów. Dokładnie tak samo postępował Hoepner,
którego jedyną receptą na sytuację w rejonie Małojarosławca był odwrót części
sił, który rozpoczął się bez jakiegokolwiek uzgodnienia ze sztabem Grupy Armii.
Dla von Klugego było to już zbyt wiele do zniesienia – właśnie toczył
rozpaczliwą walkę z OKH na temat akceptacji swojego własnego pomysłu na
reorganizację obrony i ocalenie 9 Armii, więc jakakolwiek niesubordynacja podwładnych
w postaci nieautoryzowanych odwrotów groziła zawaleniem się całego planu
działania. Mimo oczywistego już gniewu marszałka Hoepner przy wsparciu swego
szefa sztabu de Beaulieau trwał uparcie przy twierdzeniu o niezdolności 20
Dywizji Pancernej do kontrataku na korzyść XX Korpusu Armijnego Materny, a
nawet posunął się dalej, skrycie organizując odwrót mimo kategorycznego zakazu
von Klugego. Gdy sztab Grupy Armii odkrył, że odwrót wojsk Materny już się de
facto rozpoczął Feldmarszałek von Kluge zareagował w sposób ostateczny
zwracając się do OKH o dymisję Hoepnera. Odpowiedź zszokowała nawet sztab Grupy
Armii – generał Hoepner z dniem 8 stycznia nie tylko przestaje pełnić obowiązki
dowódcy 4 Armii Pancernej, ale także zostaje usunięty z szeregów armii czynnej
i odebrane mu zostaje prawo do noszenia munduru wojskowego oraz zwyczajowej
pensji w postaci połowy dotychczasowych poborów. Jego obowiązki przejmował
najstarszy stażem oficer, Generał Piechoty Ruoff, dotychczas piastujący
stanowisko dowódcy V Korpusu Armijnego. Do końca kwietnia 1942 roku odwołanych
zostało jeszcze czterdziestu generałów służących dotąd na różnych stanowiskach
w Grupie Armii „Mitte”, co razem z najgłośniejszymi dymisjami – Guderiana i
Hoepnera – sprawiało wrażenie „rzezi” generałów. To jednak jedynie kolejny
stereotyp nie mający wiele wspólnego z rzeczywistością. Prawdą jest, że
znakomita większość dużych związków polowych zmieniła dowódcę w okresie długiej
zimy 1941-1942 roku, a rekordzistka pod tym względem, 137 Dywizja Piechoty
zmieniała dowódców sześciokrotnie. Prawdą jest jednak też to, ogromna większość
oficerów z tego grona odeszła z zajmowanych stanowisk na własna prośbę,
najczęściej motywując ją złym stanem zdrowia. Ta karuzela rotacji na
stanowiskach dowódczych wynikała jednak przede wszystkim z powodu ogromnych
trudności z dostosowaniem się wyższej kadry oficerskiej do istniejących
warunków i okoliczności. Trudno ludziom tym w ogromnej większości przypadków
odmówić poczucia odpowiedzialności czy dokładania wszelkich, na swój sposób
rozumianych starań. Pozostali po prostu przytłoczeni biegiem wydarzeń
obserwując rozkład swych wojsk i rosnący napór wroga. Wszystkie te ekstremalne
czynniki z którymi po raz pierwszy jako dowódcy wysokiego szczebla musieli się zmierzyć
potrafiły ich złamać i doprowadzić na skraj rozpaczy. Przetrwać tę burze mogli
tylko ci, których natura obdarzyła szczególnie silną wolą i charakterem, zdolni
do normalnego funkcjonowania nawet w obliczu tak kolosalnych trudności. Najlepszym
przykładem zdolności do adaptacji w warunkach wojny, jakiej jeszcze niemiecka
generalicja nie poznała jest postawa generała Schmidta, który jako pierwszy
załamał w swym obszarze odpowiedzialności radziecka ofensywę. Trwając w obronie
stałej polegał nad wyraz odważnie nie tylko na własnej ocenie sytuacji, ale
także na swych podwładnych, którym dawał bardzo szeroką autonomię w kwestiach
taktycznych, oczywiście w ramach przyjętej taktyki działania. Dało to znakomite
efekty, a nawet trudne i kryzysowe sytuacje związane z koniecznością dokonywania
okresowych wycofań z zajmowanych pozycji nie przeradzały się w trwały kryzys,
gdyż lokalni dowódcy byli w stanie wykazywać się inicjatywą i natychmiast konstruować
dewastujące kontrataki, które w większości przypadków nie tylko stabilizowały
sytuację, ale nawet pozwalały odzyskiwać dopiero co opuszczone pozycje. Nie
żadnych śladów świadczących o tym, by Schmidt kiedykolwiek zwracał się o zgodę
na takie odwroty pod presją wroga, aczkolwiek z dokumentów sztabu 2 Armii Pancernej
i 2 Armii wynika jasno, że dywizjonerzy i dowódcy większych zgrupowań w obrębie
tych dwóch wielkich związków operacyjnych cieszyli się każdorazowo wielką
samodzielnością i każdorazowo ich działania zdobywały sobie wielką aprobatę
Schmidta. Skuteczność takiego modelu kierowania masami wojsk pokazuje
doskonale, że nawet ściśle przestrzegany „Haltbefehl” nie musiał wcale oznaczać
rezygnacji z inicjatywy i autonomii w sztuce dowodzenia. Bez względu na to
jednak, jak opornie i brutalnie przebiegała faza ewolucji dowodzenia dużymi
związkami w polu przez poszczególnych dowódców skali operacyjnej z zupełnie
innymi problemami musieli mierzyć się prości żołnierze i oficerowie na niższych
stanowiskach, na których barkach cała ta struktura się opierała. Jak wyglądała
ich egzystencja w oku cyklonu?
Warunki
życia na Froncie Wschodnim z jakimi musieli się zmierzyć zimą żołnierze Ostheer
były oczywiście ekstremalne, co zresztą już wielokrotnie podkreślałem. Co
wydaje się jednak szczególnie ciekawe, po okresie ostrego załamania z początków
sowieckiej ofensywy zwykły Landser szybko doszedł do siebie i armia niemiecka cofająca
się spod Moskwy z niejednokrotnie spanikowanego tłumu zaczęła ponownie zmieniać
się w morderczo skuteczną siłę bojową. Gdy tylko żołnierze niemieccy ponownie
poddawani byli ścisłym rygorom dyscypliny i inspirującemu dowodzeniu
błyskawicznie wręcz adaptowali się nowych, nieznanych wcześniej warunków. Już w
połowie stycznia 1942 roku da się odczytać z listów wysyłanych przez nich do
domu, że dużej mierze przywykli mimo wszystkich niedostatków własnego systemu
zaopatrzeniowego do istniejących warunków klimatycznych. O ile trudno od
początku wojny posądzać typowego żołnierza Wehrmachtu o nadzwyczajny humanizm i
ludzki gest armia zmieniła się w bezlitosne narzędzie eksploatacji skromnych,
lokalnych zasobów. W poszukiwaniu ciepła bez mrugnięcia okiem wyrzucano z domów
cywilów, pozbawiając ich przy okazji znacznej części ich mienia, przede
wszystkim zaś ubioru i strawy. Nie każda jednak jednostka miała szczęścia
budować nowe linie obrony w pobliżu osiedli ludzkich – w wielu punktach nowe
pozycje trzeba było wznosić w trzaskającym mrozie w przytłaczających
pustkowiach. Nawet ultra niskie temperatury i zamarznięcie ziemi nie
powstrzymywało jednak ludzkiej pomysłowości i bardzo szybko Landserzy nauczyli
się tworzyć skuteczny i silny system umocnień nawet na otwartych
przestrzeniach. Znakomicie opisywał ten złożony i niebezpieczny proces weteran
walk pod Moskwą Werner Adamczik, który wraz z kolegami nauczył się zrywać zamarzniętą
na kamień warstwę wierzchnią ziemi za pomocą granatów ręcznych. Gdy udało się
zerwać choć część zmarzliny natychmiast rozpoczynało się rycie w głąb ziemi zaczątków
tunelu, który gdy tylko osiągnął odpowiednią głębokość natychmiast zaczynał być
poszerzany i stanowił tym samym zaczątek głębokiego bunkra, który stanowił nie
tylko osłonę przed wrogim ogniem, ale także przede wszystkim przed zimnem. Jak wspominał
Adamczik, zbudowanie bunkra mieszczącego drużynę piechoty zajmowało dwa dni
wytężonej pracy. Gdy udało się zbudować taki bunkier natychmiast przystępowano
do łączenia takich obiektów, ale oczywiście nie wchodziło przy tym w grę proste
wykopanie okopów łączących schrony. W warunkach zimowych panujących wówczas w
ZSRR radzono sobie albo wyrąbując tunele w zamarzniętym śniegu, albo – gdy tylko
oczywiście czas na to pozwalał – ryjąc między bunkrami tunele w ziemi. Wszystko
to wymagało olbrzymiego nakładu pracy fizycznej i było dla żołnierzy bardzo
wyczerpującym, ale pozostawanie w stanie ciągłej aktywności pomagało przezwyciężyć
kryzys psychiczny i fizyczny związany z klęską i odwrotem. Tylko w niewielu
punktach żołnierze dysponowali jakimkolwiek zapleczem socjalnym, pozwalającym
im autentycznie wypocząć i nabrać sił. W ogromnej większości przypadków dramatyczny
brak możliwości rotacji skazywał ich na egzystencję w swych stanowiskach
obronnych, w codziennej rutynie opierającej się na toczeniu bezustannych
potyczek z nacierającymi stale Sowietami i krótkich przerwach na słaby i
nerwowy sen. Z czasem w ogromnej mierze szeregowi i podoficerowie adaptowali
się do tego piekielnego kołowrotka, coraz bardziej uodparniając się na bodźce
zewnętrzne. Ogromne znaczenie w tym procesie „utwardzania” indywidualnego
żołnierza, ale także przede wszystkim całych pododdziałów była rzecz jasna
struktura nazywana „grupą pierwotną”, która w szczególny sposób istniała w
strukturach Wehrmachtu. Teraz już nie tylko jednolite terytorialnie pochodzenie
żołnierzy tworzących zwarte pododdziały bojowe w danej dywizji wzmacniało więzi
owych „grup pierwotnych”, ale także wspólne doświadczenie, cierpienie, choroba
i śmierć kolegów. Chyba nigdy jeszcze w dziejach Drugiej Wojny Światowej tak
fatalne warunki życia nie miały tak budującego wpływu na morale. Owszem, wciąż walczący
i żyjący mieli świadomość tego, jak wielu ich towarzyszy poległo, bądź odniosło
rany. Jak wielu chorowało i wyjechało na leczenie. Pozostali przy życiu jednak
doświadczyli tak wielkiej brutalności i tak wielkich trudności, że sami
odczuwali jak bardzo ich to hartowało. Nie mieli zresztą wyjścia – z piekła
Frontu wschodniego w zasadzie nie było ani dróg wyjścia, ani ucieczki.
Płynność
i niestabilność frontu nie pozwalała na zorganizowanie zaplecza kulturalnego w
postaci choćby kin wojskowych, więc możliwości zażycia jakiejkolwiek rozrywki
były bardzo, ale to bardzo ograniczone i najczęściej ograniczały się do gry w
karty, przy czym oczywiście największą popularnością cieszył się typowo
niemiecki skat. Regularnie grano nie tyle dla przyjemności grania, co przede
wszystkim uprawiano hazard i nawet drobne wygrane potrafiły przynieść mnóstwo
satysfakcji. Ogromne znaczenie miał kontakt z domem w postaci listów i paczek,
przy czym zimą 1941/1942 roku z uwagi na ogólne trudności z ekspedycją
zaopatrzenia poczta delikatnie mówiąc szwankowała i listy z domu były rzadkim
rarytasem, choć żołnierze na ogół wiele i intensywnie pisali nie bacząc na brak
odpowiedzi. Trudno to sobie wyobrazić, ale ruch poczty polowej w Grupie Armii „Mitte”
wynosił często nawet kilkanaście ton na dobę (w okresie świątecznym), więc
oczywistym jest, że dostarczanie takiej ilości poczty przerastało możliwości
jednostek tyłowych. W okresie największego kryzysu zaopatrzeniowego zdarzały
się także kradzieże, co było szczególnie deprymujące, tym bardziej, że żołnierz
musiał zmagać się z koniecznością rezygnacji z wielu typowych codziennych
wygód. Przede wszystkim brakowało kawy, nawet w postaci ersatzu a i coraz
trudniejszym było zdobycie papierosów. Brak możliwości importu na większą skalę
i konsekwencje mobilizacji spowodowały, że w interesującym nas okresie wolumen
produkcji papierosów spadł w Niemczech o połowę, a przecież oczywistym jest, że
nałóg tytoniowy w obliczu tak kolosalnych trudności zwłaszcza szybko
rozprzestrzeniał się wśród żołnierzy. Nawet wielu dotychczasowych wrogów
nikotyny dostrzegało we wspólnym paleniu po właśnie stoczonej walce najlepszy
sposób na odprężenie. Problem braku adekwatnej do potrzeb ilości tytoniu
rozwiązywano albo poprzez dzielenie się posiadanymi zasobami przez drużynę,
albo poprzez palenie zdobycznego tytoniu sowieckiego, czego jednak starano się unikać
z uwagi na jego wyjątkowo podłą jakość. Innym jeszcze sposobem, była rezygnacja
z klasycznego papierosa na rzecz jeszcze bardziej klasycznej fajki, która przy
użyciu podobnej ilości tytoniu pozwalała raczyć się dymem znacznie dłużej.
Oczywiście wzrosło też zapotrzebowanie na alkohol, który był równie trudno
dostępny na froncie jak tytoń. W krótkim czasie doprowadziło to do częstych
kradzieży zasobów alkoholu magazynowanego w celach medycznych, ale także – co gorsza
– w celach technicznych. Doprowadziło to do wielu wypadków zatruć skutkujących
poważną chorobą, a nawet śmiercią. Tylko w 1942 roku potwierdzono medycznie
(przez sekcje zwłok) ponad 1200 przypadków zgonów wskutek zatrucia alkoholem
metylowym i dowództwo zmuszone było wydać szereg okólników organizujących obrót
alkoholem metylowym przez służby tyłowe. Przede wszystkim jednak, tradycyjne w
szerokich kręgach niemieckiego społeczeństwa picie piwa zostało w dużej mierze
zastąpione przez picie wódki i jej pochodnych, co biorąc pod uwagę okoliczności
nie powinno dziwić. Na marginesie pozostawała kwestia zażywania narkotyków,
które były w warunkach wojny na Wschodzie szczególnie trudno dostępne. Osobną sprawą
jest drastyczny wpływ nowego charakteru wojny na seksualność żołnierzy. Przede
wszystkim, przedłużające się działania wojenne wraz z podejściem do ludności
cywilnej znacząco ograniczyły kontakty seksualne typowego niemieckiego
żołnierza. Charakter kampanii powodował właściwie wstrzymanie systemu
przepustek krótkoterminowych, a nawet jeśli się takowe dostawało w zasadzie nie
istniał zorganizowany system prostytucji, który byłby w stanie sprostać
oczekiwaniom setek tysięcy mężczyzn szukających odprężenia w seksie choćby i
tuż za linia frontu. Wprawdzie na okupowanych terytoriach w strukturze
ludnościowej dominowały kobiety i dzieci – zgodnie ze sprawozdaniem na ten
temat złożonym przez sztab 3 Armii pancernej ludność na obszarze tyłowym armii
składał się w mniej więcej jednej trzecie z kobiet, a w połowie z nieletnich
obojga płci, co z grubsza odpowiadało realiom całego Frontu Wschodniego – nie oznaczało
to jednak łatwości w nawiązywaniu nieformalnych relacji seksualnych z ludnością
tubylczą. Nie istnieje w tej kwestii żaden szerszy konsensus, gdyż kontakty
tego rodzaju były zabronione pod groźbą kar dyscyplinarnych, więc poszukiwania
takich relacji leżały wyłącznie w gestii indywidualnych postaw żołnierskich.
Oczywiście świadomość narażania się na karę dyscyplinarną sam w sobie nie
ograniczał kontaktów z kobietami na okupowanych terytoriach do zera, ale
znacząco je ograniczał. Zresztą, pewna część niemieckich żołnierzy postępując w
myśl idei narodowosocjalistycznej odczuwała autentyczny wstręt przed taka
możliwością. W gruncie rzeczy największym determinantem tego rodzaju spotkań
dwóch światów była postawa bezpośredniego przełożonego – podoficera, lub
niższego rangą oficera. Jeśli przestrzegał on regulaminu literalnie do tego
rodzaju zbliżeń w zasadzie nie dochodziło, jeśli jednak okazywał jakąkolwiek
pobłażliwość, bądź po prostu go to nie interesowało, dość szybko żołnierze byli
w stanie znaleźć sobie seksualne partnerki, przy czym w ogromnej większości przypadków
seks taki był słabo zawoalowaną formą prostytucji z barterem jako systemem
płatniczym. W obliczu katastrofalnego położenia ludności cywilnej na
okupowanych terytoriach takie rozwiązania malowało się jako całkiem oczywiste i
naturalne, a przede wszystkim – z korzyścią dla obu stron. Dochodziło rzecz
jasna do gwałtów, lecz ich skala choć w gruncie rzeczy słabo oszacowana i
niezbyt dobrze znana była znacznie mniejsza niż kiedykolwiek wcześniej i jak się
wydaje za sytuację tą odpowiadają wcześniej wyliczone przesłanki. Inna sprawą
był fakt, że co wielce charakterystyczne oskarżenie żołnierza jakiegokolwiek
stopnia o gwałt było bardzo często niezwykle drobiazgowo sprawdzane i w wielu
przypadkach kończyło cię bardzo ciężką karą na mocy wyroku sądu wojskowego,
choć co należy stanowczo powiedzieć, zdarzały się o tego bardzo wyraźne
wyjątki. Tak jak wcześniej, wiele zależało od postawy i charakteru osób
odpowiedzialnych za przestrzeganie zasad dyscypliny, a przede wszystkim od
postawy prokuratury wojskowej i rzecz jasna także sędziego. W gruncie rzeczy
nie chodziło w tego typu sprawach sądów wojskowych o dobro pokrzywdzonych, czy
sprawiedliwość jako taką. Zawsze nadrzędnym było dobro armii jako instytucji,
co najlepiej ilustruje przewód sądowy odnotowany w jednej z dywizji Grupy Armii
„Mitte” jeszcze jesienią 1941 roku. Oskarżony o gwałt podoficer został po
krótkim śledztwie i równie krótkiej rozprawie skazany na 12 lat więzienia,
degradację i pozbawienie wszystkich wcześniej zdobytych odznaczeń, ale jeszcze
na tym samym posiedzeniu sądu pierwsza z kar anulowano „z uwagi na trudną
sytuację jednostki skazanego”. Oczywiście kwestia braku większych możliwości
rozładowania seksualnego napięcia setek tysięcy niemieckich żołnierzy miała
także drugie dno. Po pierwsze w niebywale szybkim tempie znakomitym substytutem
dla nieistniejącego systemu płatnych usług seksualnych stała się pornografia,
która ułatwiała najprostszy z możliwych sposobów radzenia sobie z seksualną
prohibicją, czyli masturbację. Choć w publikacjach rzadko się o tym wspomina
onanizm był w Wehrmachcie czymś równie powszechnym, jak każda inna codzienna
potrzeba. Nie stanowiła tutaj przeszkody nawet konieczność spędzania większości
czasu w gronie kolegów w bardzo małej przestrzeni chłopskiej chaty, czy
ziemnego bunkra, gdzie naturalną koleją rzeczy nie było nawet śladu
prywatności. Jak się jednak wydaje, konieczność rozładowania napięcia poprzez
masturbację raczej nie spotykała się z żadnym rodzajem otwartej
nieprzychylności kolegów, którzy najczęściej musieli sobie przecież radzić w
dokładnie taki sam sposób. Jeszcze inną sprawą jest wzrost częstotliwości
kontaktów o charakterze homoseksualnym, co w dużej mierze także powinno
uchodzić za naturalne w takich okolicznościach zjawisko, przede wszystkim w
gronie najmłodszych poborowych, którzy przed powołaniem w szeregi armii nie
doświadczyli jeszcze seksualnej inicjacji, a dopiero odkrywali przed sobą samym
własną seksualność. Ich granice tolerancji seksualnego obyczaju okazywały się
często większe w stosunku do starszych, często żonatych kolegów, być może z
powodu nadmiaru hormonów i feromonów, oraz co charakterystyczne dla wieku młodo
męskiego nadzwyczajnie wysokiego poziomu zafascynowania seksem jako takim. W
Wehrmachcie jednak homoseksualizm był postrzegany prawnie jako ciężkie przestępstwo
i surowo karany, co jednak nie wpływało na częstotliwość występowania tego typu
zbliżeń, choć kwestia tego jak szeroko to zjawisko rozlało się w strukturach
armii wymaga jeszcze wielu starannych badań. Życie na froncie i tuż poza nim
było zatem życiem trudnym, w którym najprostsze nawet czynności stanowiły nie
lada wyzwanie. Przede wszystkim jednak faktycznie hartowało i czyniło człowieka
twardym, ale i skupionym na funkcjonowaniu grupy, gdyż dla indywidualistów
Front wschodni był niezwykle niegościnnym miejscem. Gdy raz wniknęło się w
strukturę „grupy pierwotnej”, a może raczej, gdy choć raz „grupa pierwotna”
podporządkowała swym zasadom postępowania każda kolejną osobowość, wszystko
działo się już w myśl niepisanych reguł gry rządzących taka właśnie mini
społecznością i jej najbliższym otoczeniem. Przede wszystkim jednak najtwardszą
walutą i ostatnia rezerwą sił pozostawała lojalność wobec grupy. Nie dlatego,
że dana grupa stanowiła zbiorowość „fajnych ludzi”, ale dlatego, że stanowiła
zbiorowość ludzi zdeterminowanych by zrobić wszystko dla przetrwania, ale także
rozumiejących, że owo przetrwanie w całości uzależnione jest od efektywnego
działania grupy. Owa lojalność wobec kolegów potrafiła wykrzesać z człowieka naprawdę
wiele, dać mu sił, których istnienia nigdy by w sobie w innych okolicznościach
nie odkrył. Znany jest przypadek o którym wzmiankowano w dzienniku działań
bojowych Pułku Piechoty „Großdeutschland”, gdy jeden z żołnierzy zajmujący samotny
posterunek osłaniający flankę swego macierzystego pododdziału przez ponad dobę
samotnie stawiał czoła sowieckiemu oddziałkowi piechoty, a gdy w końcu do jego
posterunku dotarła pomoc, naliczono w najbliższym otoczeniu pozycji dwadzieścia
cztery ciała zabitych przeciwników, choć żołnierz ów miał do dyspozycji tylko
standardowy karabinek mauser i kilka granatów. Nie uciekł i nie uległ w żaden
inny sposób ani wrogowi, a nie dezynterii na którą cierpiał, ani własnym
słabościom, bo jego pozycja osłaniała cały jego oddział i toczył swoją samotna
walkę właśnie po to, by uratować swoich kolegów – tak przynajmniej utrzymywał
jego dowódca wystosowując stosowny meldunek z wnioskiem o odznaczenie. Jeśli
Grupa Armii „Mitte” miała przetrwać swoją pierwszą zimę na Froncie Wschodnim,
jej los w zależał od decyzji podejmowanych w dalekim berlińskim OKH i w najbliższym
otoczeniu marszałka von Kluge i w takiej samej mierze od postawy i codziennych
decyzji podejmowanych przez szare rzesze szeregowych i podoficerów.
Od
10 stycznia 1942 roku nacisk sowiecki na południowe skrzydło Grupy Armii zelżał
na tyle, że Schmidt był w stanie wycofać z linii frontu najbardziej
doświadczone i bliskie załamania jednostki, takie jak 56, czy 134 Dywizja
Piechoty. Do rezerwy odeszła także utrudzona, ale zwycięska 3 Dywizja Pancerna.
W dniu 15 stycznia na stanowisko dowódcy 2 Armii powrócił wracający z
rekonwalescencji Generał Pułkownik Maximilian von Weichs i tego samego dnia OKH
oddało tę armie pod rozkazy dowództwa Grupy Armii „Süd” Feldmarszałka Waltera
von Reichenau. Tym samym zgrupowanie generała Schmidta skurczyło się do jednej
tylko 2 Armii pancernej i dalsze podtrzymywanie jego egzystencji straciło sens.
2 Armia Pancerna powróciła zatem pod bezpośredni nadzór sztabu Grupy Armii „Mitte”,
jednak od tego dnia nie wiązało się to już z żadnym kryzysem na froncie, gdyż sytuacja
w tym rejonie była całkowicie ustabilizowana. Nie można było tego wciąż powiedzieć
o sytuacji sił von Klugego na północnej flance, ale skuteczna obrona przedpoli
Rżewa i zgoda na odwrót głównych sił Grupy Armii na Linię Königsberg w znacznej
mierze tę upragniona stabilizację pozwalała w przyszłości osiągnąć. Miało to
kluczowe znaczenie, bo czołowe jednostki Koniewa znalazły się o 120 kilometrów
od Wiaźmy, będącej kluczowym punktem dowozu i dystrybucji zaopatrzenia dla większości
sił Grupy Armii. W tym samym czasie najbliższe oddziały Frontu zachodniego
Żukowa od tej samej miejscowości oddzielało już tylko 85 kilometrów.
Komentarze
Prześlij komentarz