"Raport z Ukrainy" - 3 marca 2025 roku

 




"Raport z Ukrainy"


        

    Nic z tego, co wydarzyło się podczas spotkania prezydentów Ukrainy i USA nie powinno być dla nikogo zaskoczeniem. Jeśli już nad czymś się zastanawiać, to chyba tylko nad tym co właściwie chce osiągnąć Trump swa dziwaczną i pokraczną dyplomacją i jak dalece idące konsekwencje czekają nas w niedalekiej w sumie przeszłości. Oba te pytania pozostają ze sobą w ścisłym związku, gdyż nikt już chyba nie ma złudzeń co do sposobu, w jaki Prezydent USA zamierza zakończyć wojnę w Ukrainie, ale ów "triumf" tak szeroko podziwianej i oklaskiwanej (przynajmniej w pewnych kręgach) "sprawczości" Donalda Trumpa zamiast oczekiwanego aplauzu i wdzięczności przyniesie mu - co jest już absolutnie jasne - dużo więcej strat niż korzyści. Przecież nie trzeba być noblistą, by zrozumieć, że groźba odcięcia Ukrainy od pomocy USA, lub de facto zablokowanie tejże pomocy jest niczym innym, jak tylko rzuceniem białego ręcznika na ring. To klęska porównywalna chyba tylko do niesławnej rejterady amerykańskich dyplomatów z Sajgonu w pamiętnym kwietniu 1975 roku. Nie chodzi mi o to, by się trochę pastwić nad kompletnym brakiem jakichkolwiek szerszych horyzontów w otoczeniu Prezydenta USA, czy jego samego - wszak Biały Dom gościł już głupszych polityków - lecz, by spróbować dostrzec kontury przemienionej rzeczywistości, która wkrótce nastanie. 

    Oczywiście wszystkie te zsumowane gesty Trumpa świadczą o kompletnej niewiarygodności USA jako partnera militarnego, czy nawet dyplomatycznego - to jest jasne jak słońce. To, co zrobi Świat szeroko pojętego Zachodu jest wyłącznie wypadkową tego, do czego doprowadził sam Prezydent USA. Wiemy na tę chwilę, że europejskie demokracje nie zostawią Ukrainy, co jednak samo w sobie nieszczęsnej Ukrainie wielkiej ulgi nie przyniesie - wiemy przecież, że to kwestia nie tylko dość ograniczonych możliwości wspierania Kijowa nowym sprzętem wojskowym, czy niezbędnymi do dalszego prowadzenia wojny stosownymi zapasami szeroko pojętych materiałów wojennych, ale przede wszystkim stopniowego wyczerpywania się zdolności tegoż Kijowa do prowadzenia wojny w ogóle. Odcięcie amerykańskiej pomocy, której właściwie należy się teraz spodziewać, jeszcze bardziej te możliwości ograniczy. Bez względu na nasze sympatie i antypatie ten konflikt nie może już trwać zbyt długo i niezależnie od tego jak  wielkim skurwysyństwem jest postawa obecnej administracji amerykańskiej. Mówiąc szczerze, od bardzo dawna nie uważam, by obraz wojny w Ukrainie mógł się zmienić nawet, gdyby na front popłynęły nagle setki "Abramsów", "Bradleyów" i innych eFów. Paradoksalnie, jeśli "wyczyny" Trumpa usiłującego dowieść, że nadal egzystujemy w świecie suzerenów i wasali mogą przynieść jakiś pozytywny skutek, to chyba tylko taki, że pod wpływem lodowatego chłodu rzeczywistości zaczniemy wreszcie realnie przeliczać wszystkie "za" i "przeciw". Kijów także.

    Zdaję sobie sprawę z pozytywnego impulsu w kwestii poparcia działań Prezydenta Zełeńskiego przez jego własny naród, niemniej jednak, na dłuższą metę dyskusje o honorze i godności sytuacji nie zmienią. Wojna jako zjawisko pod tym względem pozostaje jednak dość nieubłagana - jak kiedyś powiedziano, "Bóg zawsze stoi po stronie tych, którzy mają więcej batalionów". Ta maksyma ma znaczenie wręcz kardynalne, gdyż - jeśli wolno wyjaśnić - nie jest oczywistością, że strona słabsza liczebnie musi niechybnie wojnę przegrać. Ma po prostu znacznie mniejszy margines błędu, a jeśli zaczyna je popełniać, w pewnym momencie margines ów dochodzi do zera. To jest właśnie sytuacja Kijowa obecnie, gdyż margines błędów od pewnego czasu wynosi dla Ukraińców dokładne zero. Jak już kilkukrotnie pisałem, dla strony rosyjskiej wciąż jest bardzo, bardzo spory, więc nadal sprawy nie układają się w pomyślnym kierunku i w dającej się przewidzieć przyszłości sie to raczej nie zmieni. Bezradność sił ukraińskich widać po serii niezbyt udanych kontrataków w rejonie Pokrowska, a przede wszystkim - po ewakuacji tak długo bronionej Biłohorywki. Nawet nie zamierzam zastanawiać się nad konsekwencjami wejścia do akcji Mirage 2000, czy jakiegokolwiek innego sprzętu przewyższającego to, co mają Rosjanie o całe rzędy odległości. To niczego nie zmieni, bo nic już nie może stać się czynnikiem trwale zmieniającym sytuację na froncie. To jest właśnie gorzki smak porażki, zabarwiony przede wszystkim smutną refleksją nad olbrzymim poświęceniem, które ostatecznie niewiele zmieniło. "Raduj się wojną, bo pokój, będzie straszny" - chciało by się rzec.

    Nie wierzę w konieczność dodatkowych ustępstw ze strony Kijowa, poza rzecz jasna ustępstwami terytorialnymi w kwestii potencjalnego zawieszenia broni. Faktycznie, amputacja tak dużej części terytorium na rzecz Rosji, na dłuższą metę powinno zaspokoić apetyt Putina na triumf, zresztą jest on tylko człowiekiem i to dość sędziwym, więc zanim zdoła przygotować kolejną wojnę, zapewne zemrze. I zemrze jako wielki zwycięzca  - o co zresztą w gruncie rzeczy zawsze mu chodziło. Nie chodzi jednak tutaj o dobre samopoczucie Putina, tym, którzy chcieliby mi teraz zarzucić handlowanie nie swoim, przypomnę tylko, że pochodzę z kraju, który z wygranej onegdaj podobno wojny wyszedł szczuplejszy o 70  000 kilometrów kwadratowych terytorium i około12 000 000 ludności. I przetrwał. I mimo dekad tkwienia w żelaznym i niszczącym uścisku "realnego socjalizmu" wstał lepszy, silniejszy, zamożniejszy. Wszystko zatem jest możliwe - nawet bez NATO i z bardzo długą perspektywą uczestnictwa w Unii Europejskiej.

    A'propos NATO - wydaje się, że dziś i jutro nie będzie lepszej perspektywy, jak tylko francuski parasol nuklearny i mozolna budowa nowych struktur bezpieczeństwa w Europie w oparciu o europejska wolę i europejskie zasoby. Tutaj z pewnością nie zabraknie miejsca dla Ukrainy, czy się to będzie Putinowi podobało, czy nie. Mam świadomość, że w obecnej sytuacji rosyjskie żądanie zablokowania rozszerzenia NATO o Ukrainę jest w gruncie rzeczy dyplomatycznym strzałem w stopę, gdyż jasno chyba jawi sie nam świt nowej struktury obronnej w Europie, opartej o oś Paryż-Berlin-Warszawę, z w której z pewnością znajdzie się miejsce dla Skandynawów, mieszkańców Niderlandów i każdego w zasadzie kraju, który nie czuje już mirażu bezpieczeństwa w związku z obecnością amerykańskich żołnierzy na Starym Kontynencie. Biorąc pod uwagę decyzje podejmowane przez Biały Dom, żołnierze owi zaczynają mieć coraz wyraźniej funkcje dekoracyjne. Po prostu sił kształtujących rzeczywistość ni8e da się ani przewidzieć, ani wyprzedzić - z reguły w dziejach świata działo sie przecież tak, że nowa architektura systemu politycznego powstałego po olbrzymim zawirowaniu niespecjalnie odpowiadała intencjom architektów owej rzeczywistości. Głowy do góry, zatem, jeszcze niczego nie straciliśmy, a możemy tak wiele zyskać.

    Kto niczego nie zyska na tym wszystkim, co właśnie się wydarza? Ten właśnie, kto tak bardzo postanowił stać się "króloczyńcą" - Donald Trump. Nie dość, że na długi, długi czas wybił z głowy jakimkolwiek poważnym partnerom jakiekolwiek zaufanie do traktatów/memorandów/umów z USA, to jeszcze - jak się wydaje - na poważnie otrzeźwił potencjalnych partnerów w obszarze Pacyfiku, na którym podobno mu tak bardzo zależy i który jest tak bardzo krytyczny w jego ocenie. Oczywiście, główne kuriozum, jakim są jego "bóle fantomowe" - dotąd ponoć zarezerwowane dla społeczności sfrustrowanych i ograniczonych - czyli poświęcanie absolutnie wszystkiego na rzecz rywalizacji z Chinami Ludowymi jeszcze na dobrą sprawę się nie rozpoczęło, a już się właściwie skończyło. Bo Trump poświęcił bez mrugnięcia okiem swoją wiarygodność jako przywódca "przywódcy wolnego świata" i nie bardzo rozumiem na co teraz jeszcze może liczyć w nie istniejącym konflikcie z nieistniejącym supermocarstwem. Chyba tylko na ciepłe słowa ze strony premiera Vanuatu.

Komentarze

Popularne posty