„Dien Bien Phu. Requiem dla Starego Świata” Częśc VI
„Dien Bien Phu
Requiem dla
Starego Świata”
Opowieść o
wzroście i upadku Francuskich Indochin
"Le devoir de mémoire incombe à chacun,
lui seul permet de rendre inoubliable."
„Obowiązek
pamięci spoczywa na każdym,
Tylko on pozwala uczynić
niezapomnianym.”
„Wszystkie te dziewczęta o pięknych imionach.“
Planowanie
operacji wojsk aeromobilnych w regionie Muonh Thanh, w języku wietnamskim zaś znanym
jako Dien Bien Phu, zakodowanej pod
kryptonimem „Castor” nie było proste i pułkownik Berteil zmuszony był oprzeć
się w całości na opinii dowódcy spadochronowego komponentu CEFEO – generała Gilles’a,
generała Jeana Descheaux – dowodzącego GATAC/Nord (dowództwa taktycznych sił
powietrznych „Północ”) i pułkownika Jean-Luis Nicot’a, który kierował działaniami
S/GMMTA, czyli francuskiego lotnictwa transportowego. Przede wszystkim,
najkorzystniejsza taktycznie z kilku rozpoznanych w rejonie przyszłej operacji
stref zrzutu, opatrzona kryptonimem „Natasha” była tak zwaną „gorącą strefą
zrzutu”. Oznaczało to w żargonie „Paras” desant własnych sił w zasadzie wprost
na głowy przeciwnika, co rzecz jasna implikowało masę trudności. Przede
wszystkim, bez względu na element zaskoczenia spadochroniarze musieli znaleźć
się na ziemi możliwie szybko i w możliwie zwartych grupach by uniknąć strat od
ognia przeciwnika w chwili, w której byli najsłabsi, czyli wisząc na
spadochronach, a potem wydostając się z uprzęży i organizując w pododdziały.
Podstawowym środkiem zaradczym był w takim wypadku zrzut z możliwie małej
wysokości i silne uderzenie sił wsparcia na rejony rozpoznanej lokalizacji
punktów oporu wroga. To także generowało istotne trudności – zrzut na granicy
bezpieczeństwa podnosił radykalnie odsetek strat z powodu wypadków i „twardych
lądowań”, a przygotowanie ogniowe obszaru zrzutu musiało zostać zapewnione w
tym wypadku wyłącznie przez lotnictwo taktyczne, co z uwagi na odległość celu
misji od baz także było dość trudne. Dla używanych przez lotniczy komponent
CEFEO myśliwców jednosilnikowych dystans z baz w Delcie do rejonu zrzutu był
zbyt duży, więc siły wsparcia trzeba było zorganizować w oparciu o jednostki
operujące z lotnisk położonych na Wyżynie Dzbanów. Nawet wówczas część maszyn
musiała operować na krańcach zasięgu, więc efektywność wsparcia lotniczego
stała pod dużym znakiem zapytania. Zorganizowanie wsparcia lotnictwa
taktycznego w oparciu o bazy położone w Laosie budziło natychmiast uzasadniony
opór ze strony pułkownika Nicot, którego samoloty transportowe – już przeciążone
wielością różnorakich zadań – musiały równolegle zapewnić transport dużego
zgrupowania desantowego, następnie sił wsparcia dla pierwszego rzutu wraz z
dużymi ilościami zaopatrzenia i materiałów budowlanych, oraz oczywiście dostarczać
regularnie duże ilości amunicji i paliwa do baz sił powietrznych w Laosie. Mimo
wszystkich tych obiekcji ze strony oficerów odpowiedzialnych za realizację
kluczowych elementów Operacji „Castor” pułkownik Berteil nie widząc innej
możliwości pozostał przy pierwotnych założeniach swego planu. Ostatecznie,
zaplanowano użycie w pierwszym rzucie dwóch batalionów z GAP 1 podpułkownika
Fourcade, które miały wylądować bezpośrednio na skraju obozowiska Vietminhu, w
którym przebywał – jak ustalił wywiad – 910 Batalion ze składu 148
Samodzielnego Pułku Sił Regularnych. Gilles pogodził się z myślą o konieczności
lądowania niemal na obozowisku sił przeciwnika, po starannej analizie uznał, że
zrzut dwóch batalionów ostatecznie zapewni siłom CEFEO sporą przewagę liczebną
i w sile ognia, ale martwiło go przede wszystkim to, że w pobliżu 910 Batalionu
musiał być dyslokowany także drugi batalion wchodzący w skład 148 Pułku i mógł
on stać się szybko bardzo poważnym zagrożeniem. Jeśli jeszcze dodać inne
oddziały przeciwnika, tak odległy desant mógł mieć bardzo poważne kłopoty.
Wywiad jednak dostarczył sporo informacji na temat wroga i jego zdolności
bojowej, przyjęto zatem, że z powodu rozproszenia sił Vietminhu i trudnego
terenu inne jednostki nie będą w stanie przybyć z pomocą do doliny w ciągu
przynajmniej kilku dni. Na wszelki wypadek postanowiono, że w godzinach
popołudniowych, w kolejnej turze lotów do doliny zrzucony zostanie trzeci
batalion grupy Fourcade’a, a podczas kolejnych operacji lotniczych absolutny
priorytet musi mieć przerzut wsparcia artyleryjskiego. Gilles zdawał sobie świetnie
sprawę z tego, że dodanie do F8 „Bearcat” dodatkowych zbiorników paliwa
znacznie zmniejszy zdolność przenoszenia bomb lub zasobników z napalmem, więc
jego „Paras” mogą w dolinie liczyć na wstępnym etapie działań jedynie na
wsparcie cięższych, dwusilnikowych B-26. W tak trudnym terenie i w obliczu
potencjalnego ognia przeciwlotniczego te ostatnie jako mniej manewrowe
musiałyby operować na znacznie wyższym pułapie, co zdaniem Gilles’a musiało wpłynąć
negatywnie na efektywność wsparcia z powietrza. Oczywiście uwagi dowódcy
spadochroniarzy zostały przez pułkownika Berteil w całości wzięte pod uwagę i
plan operacji desantowej został przygotowany tak, aby do wieczora na ziemi
znalazły się aż trzy bataliony spadochronowe z całym koniecznym wsparciem.
Generał Jean Gilles
Takie
postawienie sprawy w znacznej mierze poprawiło nastrój generała Descheneaux,
który miał świadomość tego, jak wiele zależy od podległych mu sił i jak w
gruncie rzeczy niewiele może spadochroniarzom zaoferować. Przyjmując do
wiadomości sugestie dotyczące szczegółów planu ze strony generała Gilles’a
poczuł, że „Paras” sobie poradzą na ziemi, więc skupił się całkowicie na
przygotowaniu jak najsilniejszego zgrupowania lotnictwa taktycznego zdolnego do
udzielenia wsparcia ludziom Fourcade’a, ale także zastrzegł sobie prawo do
wyrażenia ostatecznej oceny możliwości przeprowadzenia operacji z uwagi na
warunki meteorologiczne w rejonie celu w dniu lądowania. Berteil przyjął takie
stanowisko Descheneaux’a do wiadomości i postanowił pozostawić prawo do
podjęcia decyzji ostatecznej lotnikowi w dniu rozpoczęcia misji. Najtrudniejszym
zadaniem obarczono pułkownika Nicot – który musiał zaplanować skomplikowany
harmonogram ruchu lotniczego jednostek transportowych. Do wykonania zadania Nicot
dysponował trzema grupami lotnictwa transportowego – I/64 „Bearn”, II/64 „Anjou”
i II/63 „Senegal” – posiadającymi na stanie łącznie 69 samolotów C-47 „Dacota”,
oraz dziesięć większych od nich C-119 „Flying Boxcar”. Z uwagi na specyfikę
zadania można było użyć tylko tych pierwszych i tutaj pojawiał się pierwszy
problem. 12 listopada 1953 roku Nicot dysponował zaledwie pięćdziesięcioma
dwoma załogami, które wykonywały ogromną ilość misji i były przeciążone
fizycznie i psychicznie dosłownie do granic ludzkich możliwości. Zresztą, gdy
trwały dyskusje na temat ostatecznego planu Operacji „Castor” jednostki Nicot’a
realizowała zadania wsparcia jednostek uczestniczących w Operacji „Mouette” i z
założeń planu Verteila wynikało jasno, że pomiędzy „Mouette”, a „Castor” siły
transportu powietrznego będą miały dosłownie kilka godzin na przeglądy maszyn i
ewentualne naprawy. Pomiędzy 12, a 19 listopada Nicot przygotował jednak harmonogram
wylotów swych samolotów w taki sposób, aby wyjść naprzeciw oczekiwaniom
Berteila, a przede wszystkim zmobilizował wszystkie dostępne zasoby, aby
zapewnić o poranku 20 listopada dostateczną ilość samolotów „na chodzie” do
wykonania operacji lądowania w Dien Bien Phu. Problem brakujących załóg
rozwiązał w ten sposób, że skomponował brakujące załogi z wszystkich
znajdujących się w rejonie Hanoi oficerów sztabowych, podlegających jego
własnemu dowództwu, z sobą na czele. W ten sposób lotnictwo transportowe
przygotowało do operacji sześćdziesiąt pięć załóg i taką samą ilość samolotów
C-47. Nie tylko Nicot musiał planować działania przez pryzmat trwającej wciąż Operacji
„Mouette” – oprócz jego lotników także jeden z batalionów spadochronowych
przewidzianych do użycia w rejonie Dien Bien Phu brał aktywny udział w walkach
i miał zostać przetransportowany do Hanoi dosłownie godziny przed rozpoczęciem
Operacji „Castor”. Jednostką tą był dowodzony przez majora Jeana Souquet 1
Batalion Spadochroniarzy Kolonialnych (1 BPC). Była to znakomita i niezwykle
doświadczona jednostka, ale od czasu powrotu ze szkolenia we Francji
Metropolitalnej w czerwcu 1953 roku właściwie nieustannie pozostawała w akcji,
odznaczając się choćby w walkach na Wyżynie Dzbanów, ale także od początku
trwającej właśnie Operacji „Mouette”. Nie może dziwić w takich okolicznościach
decyzja pułkownika Fourcade o pozostawieniu w spokoju „Paras” majora Souquet’a choćby
przez kilka godzin i przydzieleniu im zadania wsparcia grupy uderzeniowej w
drugiej fali ataku. Reasumując – biorąc pod uwagę rozmach planowanej operacji, całkiem
sporo jej elementów opartych było o krytycznie wąskie ramy czasowe, lub
sprzętowe. Jedynie czynnik ludzki był względnie stabilny, gdyż wszyscy
dotychczas wymienieni oficerowie posiadali bardzo duże doświadczenie bojowe i
doskonale znali realia Indochińskiego Teatru Działań. Dla wykonawców woli
generała Navarre’a margines potencjalnego błędu był w tych okolicznościach
minimalny i każda upływająca godzina przybliżająca ich samych i podległych im
ludzi do godziny „X” ów margines jeszcze bardziej zmniejszała.
W bazie lotniczej BachMai
Operacja „Castor”
rozpoczęła się właściwie wieczorem 19 listopada, gdy na lotniskach Hanoi
zakończono wszystkie loty samolotów transportowych. Załogi mogły zaznać nieco
relaksu i część personelu latającego wyruszyła do klubów i knajp, część po
prostu posiliła się i poszła spać, wszystkich jednak poinformowano o pobudce o
godzinie piątej rano i odprawie zaplanowanej na godzinę 05.50. W odróżnieniu od
pilotów i członków załóg spokoju do rana nie zaznał natomiast personel
naziemny, który przystąpił do przeglądów wszystkich wyznaczonych do udziału w
operacji maszyn. Czasu nie było wiele, gdyż wszystkie prace miały zostać zakończone
do godziny piątej rano dnia następnego. Oczywiście pogotowie bojowe zarządzone
w jednostkach podpułkownika Fourcade’a i intensywne prace remontowe na
lotniskach każdemu obserwatorowi musiały nasunąć na myśl przygotowania do
kolejnej operacji desantowej, ale zachowano tajemnicę na tyle, że nikt nie miał
pojęcia co jest celem owego desantu. Gdy mechanicy kończyli swą pracę, a w
kwaterach pilotów rozbrzmiały pierwsze budziki na teren baz lotniczych zaczęły przybywać
pierwsze ciężarówki wypełnione spadochroniarzami i ich sprzętem. Pierwsza
grupka starannie wyselekcjonowanych „Paras” natychmiast po przybyciu uważnie
przejrzała po raz ostatni swój ekwipunek i natychmiast zniknęła we wnętrzu stojącej
przed zespołem hangarów „Dakoty” oznaczonej numerem 76356 i posiadającej nazwę
własną „Seigneurs-India”, należącej do 2/64 Grupy Transportowej. Niektórzy żołnierze
z kolejno podjeżdżających konwojów widzieli, jak na pas startowy lotniska BachMai
sprawnie wytacza się ów pojedynczy transportowiec, po czym od razu rozpoczyna
rozbieg i wreszcie ciężko podrywa się do lotu. Na pokładzie tej maszyny, której
podwozie oderwało się od płyty lotniska punktualnie o piątej rano 20 listopada
1953 roku poza grupką „Pathfinders”, czyli spadochroniarzy mających desantować
się na kilka minut przed zasadniczym zrzutem grupy uderzeniowej w celu
dokładnego oznakowania strefy zrzutu za pomocą kolorowych flar znalazło się
także trzech wysokich rangą oficerów – byli to generałowie Gilles, Descheneaux,
a także pełniący obowiązki zastępcy dowódcy sił powietrznych Francji w
Indochinach, generał Bodet. Zadaniem tych oficerów było ustalenie bezpośrednio
nad celem warunków meteorologicznych i powiadomienie Hanoi o możliwości
przeprowadzenia misji, bądź konieczności jej odwołania. Samolot wyznaczony do
tej misji został dobrze przygotowany do tego rodzaju zadań, gdyż posiadał
znacznie bogatsze wyposażenie radiowe, które pozwalało mu pełnić rolę
powietrznego stanowiska dowodzenia, a przede wszystkim mógł utrzymywać się w
powietrzu przez osiem godzin. Całe to dodatkowe wyposażenie i ciężar zabranego
na pokład paliwa powodował jednak, że maszyna niebezpiecznie zbliżała się do
maksymalnej masy startowej, więc trzeba było nie lada kunsztu, by oderwać ją od
ziemi, co jednak udało się bez przeszkód po pokonaniu mniej więcej dwóch
trzecich długości pasa startowego bazy w BachMai. Samolot bardzo powoli wspinał
się na pułap przelotowy i od razu po starcie skierował na północny zachód,
docierając nad cel swej misji dokładnie o godzinie 06.30. Zgodnie z
przewidywaniami, cała dolina spowita była gęstą i suchą mgłą spowodowaną lokalną
specyfiką klimatyczną. Zjawisko to nazywane było „Crachin” i było czymś
najzupełniej normalnym o tej porze roku. Pytanie brzmiało, czy zachmurzenie
pozwoli słońcu o świcie rozproszyć mgłę, czy też będzie się ona utrzymywać dłużej,
co uniemożliwi desant.
Odprawa w
hangarze na BachMai rozpoczęła się zgodnie z planem, o godzinie 05.50. Zebrani
zajęli miejsca na krzesłach przyniesionych z kantyny, część jednak siedziała
wprost na posadzce. Pułkownik Nicot rozpoczął odprawę bez zbędnych ozdobników i
odsłaniając przed zebranymi sporych rozmiarów tablice z rozrysowanym na niej korytarzem
powietrznym wiodącym do celu, oraz starannie oznaczonymi strefami zrzutu. Nicot
powiedział:
„Panowie,
oto wasze zadanie – desant powietrzny w Dien Bien Phu. To kompleksowa misja,
która wymaga udziału wszelkich dostępnych załóg i wszelkich dostępnych
samolotów. Osobiście poprowadzę pierwszą maszynę formacji. Zadanie wykonamy w
dwóch formacjach, pierwsza liczyć będzie trzydzieści trzy samoloty w czterech
kluczach i wystartuje z BachMai, druga liczyć będzie trzydzieści dwa samoloty w
czterech kluczach i wystartuje z GiaLam. Pierwszą formację poprowadzi major
Fourcat o kryptonimie „Yellow Leader”, drugą dowodzić będzie major Martinet, a
jego kryptonim to „Red Leader”. Mój kryptonim to „Texas”. Różnica czasowa w
starcie obu grup wynosi trzy minuty, kolejne klucze będą startować co minutę, a
poszczególne trzysamolotowe sekcje startują co dziesięć sekund. Pilnujcie ram
czasowych Panowie, musimy być ekstremalnie precyzyjni.
Każdy
samolot zatankowany jest 550 galonami paliwa. Druga grupa wykona natychmiast po
powrocie kolejną misję, w której dwadzieścia cztery samoloty zabiorą ekwipunek,
a osiem ludzi. Zrzut nie może trwać dłużej niż dwadzieścia minut. Zagadnienia nawigacyjne
zostały właśnie dopracowane – podejście do Strefy Zrzutu kursem 170 stopni na
wysokości 2900 stóp. Natychmiast po dokonaniu zrzutu samoloty muszą opuścić
Strefę Zrzutu wykonując zakręt o 180 stopni i wznosząc się o 500 stóp.
Planowany czas lotu do celu, to 76 minut i dziesięć sekund.”
Następnie załogi poznały dalsze instrukcje
obejmujące prędkość wznoszenia, prędkość przelotową, prędkość podczas zrzutu,
zakres pracy radiostacji. Pilotów poinformowano o absolutnej konieczności
trzymania się wyznaczonych korytarzy powietrznych z uwagi na prowadzone
równolegle operacji eskadr wsparcia taktycznego, a przede wszystkim o tym, że w
promieniu ponad stu mil nie ma żadnych dostępnych miejsc nadających się do
przymusowego lądowania. Odprawa przedłużała się, gdyż tak szczegółowy plan
lotów budził większe niż zazwyczaj zainteresowanie personelu latającego i
dobiegła końca o godzinie siódmej rano. W ciągu kolejnych piętnastu minut kokpity
wszystkich C-47 zapełniły się załogami, które zaczęły sprawdzać działanie
instrumentów pokładowych. Zgodnie z planem, po upływie pięciu minut miał
nastąpić rozruch silników, ale z powodu oczekiwania na potwierdzenie rozkazu
wykonania zadania na razie jeszcze ich nie uruchamiano. Gdy piloci wykonywali
swe rutynowe czynności przestrzenie ładunkowe na pokładach ich maszyn były już
zapełnione „Paras” i ich sprzętem.
Francuska C-47 w bazie w Indochinach
Gdy w obu
bazach sił powietrznych trwały ostatnie odprawy i przygotowania „Dacota”
wykonująca misję rozpoznania pogody zaczynała już powolne krążenie na dużej
wysokości nad celem operacji. Nie minęło wiele czasu, gdy około siódmej rano
obecni na pokładzie maszyny stali się świadkami niezwykłego widowiska. Niemal
natychmiast po wschodzie słońca temperatura powietrza zaczęła rosnąć i masywne,
ciężkie chmury zaczęły rozpraszać się i znikać. Niemal natychmiast także gęsta
niczym mleko mgła jakby się uniosła i zaczęła rzednąć. Descheneaux powiedział
coś do siebie i poprosił o przesłanie komunikatu do rąk dowódcy sił w Delcie,
generała Cogny. Dokładnie o 07.20 Cogny otrzymał od adiutanta odkodowany
meldunek z rozpoznania meteorologicznego, które zawierało dokładnie trzy słowa –
„Castor. Zaczynać. Koniec.” Wobec tego, Cogny wydał kilka poleceń, które szybko
przygotowano do zaszyfrowanej emisji, mającej uruchomić operację. Kodowanie i
dekodowanie zajęło trochę czasu, ale parę minut przed ósmą w oczekujących na
decyzję bazach zaterkotały teleksy, po czym niemal momentalnie wysoko w górę
nad pasy startowe pofrunęły kolorowe rakiety. Jak na komendę, kolejne
transportowce zaczęły rozruch silników i ich potężny, narastający i dudniący
ryk szczelnie wypełnił bazę. Gdy tylko dostatecznie rozgrzano silniki, kolejne
trzysamolotowe sekcje wypełnionych ludźmi i sprzętem samolotów kołowały na pas
startowy BachMai i rozpoczynały rozbieg. Pierwsza trójka prowadzona przez
pułkownika Nicot wystartowała gładko, rozpoczęła wznoszenie na wysokość kilkuset
metrów i po chwili weszła w łagodny skręt, zaczynając wielki łuk dookoła bazy.
Po chwili ten sam manewr powtórzyła kolejna ze startujących sekcji, a po niej
jeszcze jedna. Podczas wykonywania okrążenia dookoła BachMai kolejne sekcje
łączyły się w większe formacje bez większego ryzyka kolizji, a gdy ostatnie
maszyny oderwały się od ziemi i dołączyły do grupy, całość jeszcze raz łagodnie
zakręciła i skierowała się na północny zachód, w stronę Dien Bien Phu. Grupa z
BachMai wiozła na swych pokładach spadochroniarzy 6 BPC, legendarnej już
jednostki powietrznodesantowej, liczącej w dniu rozpoczęcia operacji 651 ludzi,
na których czele stał niezawodny dotąd major Marcel „Bruno” Bigeard. Jego macierzysty
batalion został tego dnia wzmocniony 17 Kompanią Saperów Spadochronowych, oraz
dwoma bateriami 35 Pułku Artylerii Powietrznodesantowej. Samoloty startujące z
GiaLam wypełniało 569 „Paras” służących w II Batalionie 1 Pułku Szaserów
Spadochronowych (II/1 RCP), pod komendą równie doświadczonego majora Jeana
Brechignac, którym towarzyszyło dowództwo Zgrupowania podpułkownika Fourcade
(GAP I), dysponujące dobrze rozbudowanym aparatem łączności. Batalion Brechignac
liczył 821 ludzi, ale z uwagi na brak miejsca wyruszył do akcji w niepełnym
składzie. Wszystkie jednostki zgrupowania miały wykonać desant w jednym rzucie,
na starannie rozpoznane strefy zrzutu. Do ich wyznaczenia posłużyły tysiące
zdjęć doliny wykonane przez lotników 80 EROM (Zamorskiej Eskadry Rozpoznania
Lotniczego), z których pierwsze wykonano jeszcze w czerwcu 1953 roku. Na
zdjęciach wyraźnie widziano dzieląca dolinę rzekę Nam Yum, a przede wszystkim
rozległe pola ryżowe i liczne zabudowania. Samo Dien Bien Phu było niewielką
miejscowością, w której regularna zabudowa istniała tylko wzdłuż jednej jedynej
uliczki w centrum. Im dalej od owego ośrodka życia tamtejszych mieszkańców, w
tym większym rozproszeniu znajdowały się inne zabudowania. Zwracał uwagę
stosunkowo wysoki standard życia mieszkańców doliny – domy były spore, solidne
i wykonane z drewna. Naturalnie owa zamożność wynikała nie tylko z dobrych
warunków do upraw ryżu, czy hodowli, ale głównie z faktu niezwykłej
koncentracji produkcji i dystrybucji opium, uznawanego w całych Indochinach za
zdecydowanie najlepsze pod względem jakości i ceny. Dokładnie na północ od
ostatnich domostw Dien Bien Phu zaczynał się lokalny pas startowy, od dawna
oczywiście nie używany, ale wedle rozpoznania nie wymagający szczególnie dużych
zabiegów w celu przywrócenia mu zdolności operacyjnej. Dolina pozostawała
miejscem w Tonkinie niezwykłym nie tylko z uwagi na handel opium – tutejszy mikroklimat
był bardzo specyficzny nawet jak na warunki indochińskie, gdyż z uwagi na
ukształtowanie terenu i jego wysokość nad poziomem morza region przyjmował
rocznie o połowę więcej opadów deszczu niż podobne doliny górskie w Północnym
Wietnamie. Ulewy zdarzały się tutaj bardzo często nawet w porze deszczowej i
wysoki poziom wilgoci był odczuwalny właściwie stale. Kolejnym szczególnym
elementem klimatu doliny był wyjątkowo dokuczliwy „Crachin”, który w pochmurne
dni potrafił utrzymywać się wyjątkowo długo. Wówczas gęsta mgła w połączeniu z
zachmurzeniem właściwie uniemożliwiały jakiekolwiek operacje lotnicze.
Szczególnie dokuczliwa dla egzystencji w dolinie była ogromna amplituda dobowa
temperatur, które nawet w najcieplejsze dni w roku potrafiła spadać w rano do
zaledwie kilku stopni Celsjusza. Francuscy spadochroniarze doskonali zdawali
sobie sprawę z warunków panujących w górskich dolinach na północnym zachodzie
Tonkiny, ale te panujące w Dien, były szczególnie trudne. Dowodzący baterią
moździerzy w 6 BPC porucznik Allaire przed misją włożył pod swój mundur piżamę,
a podobnej korekty umundurowania po nim dokonało jeszcze wielu innych „Paras”.
Dowództwo przygotowało w dolinie cztery strefy zrzutu – 6 BPC miał lądować w
strefie „Natasha”, która rozciągała się na północny zachód od samego Dien,
dokładnie równolegle i w bardzo niewielkiej odległości od pasa startowego. 1 i
3 Kompanie miały bezzwłocznie po lądowaniu zabezpieczyć pas, oraz zająć
północną część Dien Bien Phu. 2 Kompania powinna opanować wieś Muong Ten, 4 Kompania
natomiast powinna zabezpieczyć strefę zrzutu od północy. Pozostałe elementy desantu
miały zając stanowiska w centrum „Natashy” i w razie potrzeby wesprzeć
pozostałe jednostki. Po drugiej stronie Nam Yum, na południe od Dien
rozpościerała się druga strefa zrzutu, opatrzona kryptonimem „Simone”. Na niej
lądować miał batalion majora Brechignac i dowódca zgrupowania. Szaserzy spadochronowi
mieli natychmiast po lądowaniu i zabezpieczeniu strefy skierować się w stronę
Dien od południa i nie dopuścić do odwrotu przeciwnika wypieranego z pozycji
przez atak sił 6 BPC. Brechignac był także odpowiedzialny za zapewnienie
bezpieczeństwa dowództwu GAP I. Dokładnie na zachód, po drugiej stronie rzeki i
nieco bliżej zabudowań Dien rozpościerała się trzecia strefa zrzutu, „Octavie”,
która przeznaczona została dla dostaw ciężkiego ekwipunku i zaopatrzenia. Ostatnią
ze stref, była leżąca na południe od „Octavie” strefa „Suzanne”, którą
wyznaczono jako zapasową. Zegarki
wskazywały godzinę 10.30 czasu lokalnego, gdy nad doliną dało się już usłyszeć
ryk motorów francuskich samolotów transportowych. Na pokładzie pierwszego z
nich, pilotowanego przez pułkownika Nicot „Paras” usłyszeli dzwonek i zapaliły
się czerwone światła gotowości. Natychmiast podnieśli się ze swych miejsc i
przytwierdzili wyzwalacze swych spadochronów do metalowej linki biegnącej wzdłuż
sufitu kabiny „Dacoty”. Drzwi zostały otwarte i natychmiast po tym jak zgasły
czerwone światła i zapaliły się zielone pierwszy spadochroniarz skulił się
nieco, po czym płynnym ruchem wysunął się, jakby wypłynął z maszyny. Za nim
szybko podążyli kolejni, ponaglani okrzykami „Go! Go! Go!”. Niebo zaroiło się
od czasz spadochronów, łagodnie teraz opadających w stronę ziemi.
Każdy z batalionów
wchodzących w skład CEFEO miał swoją własną tradycję i przede wszystkim – swoją
własną tożsamość i specyfikę. Czasem wynikało to ze struktury narodowościowej
tworzących jednostki bojowe żołnierzy, czasem z posiadanego przez nie
doświadczenia, ale najczęściej największy wpływ na oblicze batalionów polowych
mieli ich dowódcy. Choć oczywiście struktury jednostek powinny być standardowe
i istniały na ten temat jasne instrukcje opierające się funkcjonujące w armii
regulaminy i tabele organizacji, dowódcy batalionów zawsze mieli bardzo dużą
autonomię w sprawach dyscypliny, szkolenia, ale także preferowanej na polu
walki taktyki. Wynikało to z częstego prowadzenia działań w oddaleniu od
centrów dowodzenia i przy minimalnej kontroli z ich strony, oraz oczywiście z
postawy dowódcy, cech jego charakteru i postawy podczas codziennej służby. W
skład 6 Batalionu Spadochroniarzy Kolonialnych wchodziło tego dnia 651 ludzi, z
których około 200 było Wietnamczykami, ewentualnie pochodziło z mniejszości
zamieszkujących Wietnam. Decyzją majora Bigearda wchodzili oni przede wszystkim
w skład 3 i 4 Kompanii, co nie było standardową praktyką w CEFEO. Niezwykle
doświadczony batalion naznaczony był nawykami swego dowódcy w niezwykle wysokim
stopniu. Z jednej strony, Bigeard bardzo energicznie egzekwował swój własny
plan szkoleniowy, który był niezwykle wymagającym pod względem przygotowania
fizycznego przeżyciem. Nieustannym marszobiegom i ćwiczeniom towarzyszyła
żelazna dyscyplina i dbałość o wygląd zewnętrzny. Bigeard był bardzo wyczulony
w kwestii reputacji powierzonej mu jednostki, bardzo chętnie gościł armijnych i
cywilnych dziennikarzy, więc tym bardziej zależało mu na odpowiedniej prezencji
jego ludzi, bez względu na to, gdzie aktualnie przebywali. Bigeard był jednak
przede wszystkim oparciem dla swych żołnierzy, którzy potrafili wykrzesać z
siebie pod jego charyzmatycznym dowództwem naprawdę wiele. Wiele wymagał, ale
też wiele był gotów poświęcić – na polu walki zawsze wyprostowany i dowodzący z
pierwszej linii, nigdy nie brał ze sobą do bitwy broni osobistej. Można to
nazwać brawurą, odwagą lub być może zbędną bufonadą, ale „Paras” 6 Batalionu
doceniali przede wszystkim jego dbałość i troskę o podkomendnych, a przede
wszystkim – niezwykłe umiejętności taktyczne, które pozwalały Bigeardowi
doskonale kontrolować bieg wydarzeń na polu bitwy. Po ciężkich stratach
poniesionych pod Tu Le w październiku 1952 roku w raporcie z działań bojowych
jednostki przedstawił do odznaczenie Croix de Guerre wszystkich ocalałych
żołnierzy swej jednostki. Teraz żołnierze 6 Batalionu w ciągu dwóch i pół
minuty spłynęli z nieba szerokim wachlarzem w rejonie DZ „Natasha”. Jeszcze
otwierały się z głośnym plaskiem ostatnie czasze używanych przez „Paras”
amerykańskich spadochronów typu T7, gdy w stronę rzędów spadochronów pomknęły
rzędy czerwonych świetlistych punktów – „Natasha” rzeczywiście była „Gorącą
Strefą Zrzutu”.
Major Marcel "Bruno "Bigeard
Choć
wydawać by się mogło, że wiszący na klamrach i pasach spadochroniarz to łatwy
cel dla strzelca na ziemi, ale to stary i utarty stereotyp. Spadochrony T7 pozwalały
opadać w tempie 16 stóp na sekundę, więc w rzeczywistości, celowanie do takiego
celu było zadaniem skrajnie trudnym. Tym więcej szczęścia miał jeden z wietnamskich
żołnierzy, który strzelając do góry w biegu trafił w głowę lekarza batalionu,
kapitana Raymond, który zginął na miejscu. Był to jego pierwszy skok w
warunkach bojowych i najprawdopodobniej oficer ów, stał się pierwszym poległym
w bitwie pod Dien Bien Phu żołnierzem CEFEO. O ile Francuzi spodziewali się oporu,
zaskoczyła ich jego skala – faktycznie, oprócz kwatery głównej 148 Pułku na
miejscu przebywał tylko jeden z jego batalionów liniowych, ale w dolinie krótko
przed francuskim desantem znalazły się także inne doświadczone i dobrze
uzbrojone jednostki wroga. 920 batalion Vietminhu pozostawił w dolinie swą 226
Kompanię Broni Ciężkiej, a 320 Dywizja ciężko poraniona w niedawnych walkach
odesłała tutaj na odtworzenie i odpoczynek wzmocnioną kompanię z 675 Pułku
Artylerii. Większość żołnierzy Vietminhu była doświadczonymi weteranami
zaprawionymi w bojach, a poniesione uprzednio straty uzupełniono rekrutem
wybieranym w dolinie i w jej najbliższym sąsiedztwie. Gdy uprzednio zajmujący
region batalion laotański opuścił Dien rok wcześniej pierwsze przybyłe do
doliny oddziały Vietminhu nie zrobiły na mieszkańcach dobrego wrażenia – rekwirowały
żywność na wielką skalę, potrafiły przy tym okazać dużo brutalności. Potem na
stałe przeniósł się tutaj 148 Pułk, który tworzony był przez mieszkańców
północno zachodnich kresów Tonkiny, zatem ludzi zamieszkujących takie same
doliny jak Dien, mówiących tym samym językiem, wywodzącym się z tej samej kultury.
Życie ustabilizowało się, a pobyt sił Vietminhu przestał być odczuwany jako
uciążliwa okupacja. Szybko zresztą przywrócono do życia stare trasy szmuglu
opium, co szczególnie uradowało mieszkańców regionu, nawet jeśli niemałą część narkotyku
trzeba było teraz oddawać siłom wyzwoleńczym, które za swój udział w interesie
były w stanie w Bangkoku i Hongkongu zakupić bardzo brakujące specjalistyczne leki
i środki opatrunkowe. Zatem, spora część żołnierzy Vietminhu obecnych w Dien w
chwili desantu doskonale znała teren i jako jednostki wyborowe armii Giapa,
miały wysokie morale, a przede wszystkim nie tkwiła na kwaterach, lecz właśnie przeprowadzała
ćwiczenia dokładnie przy wschodniej krawędzi Strefy Zrzutu „Natasha”.
Spadochroniarze
6 Batalionu znaleźli się na ziemi w warunkach innych od pierwotnie zakładanych –
przede wszystkim mieli duże trudności z szybkim sformowaniem w plutony i
kompanie, gdyż znaczna większość przydzielonej im strefy zrzutu porasta bardzo
wysoka trawa, która miejscami ograniczała widoczność do zera. W sumie, oddziały
na ziemi po wylądowaniu zajmowały nieregularny prostokąt o długości ponad trzech
i pół kilometra i miały duże trudności z określeniem wzajemnego położenia i
poniesiono duże straty w sprzęcie. Przepadło nie tylko szereg aparatów
radiowych, ale także znaczna część sprzętu baterii moździerzy porucznika
Allaire, który po twardym lądowaniu w samym środku przecinającego „Natashę”
strumienia zdołał zebrać tylko jedną sekcję z zaledwie trzema pociskami.
Ponieważ 4 Kompania porucznika de Wilde wyruszyła zgodnie z planem na północ, a
2 Kompania porucznika Trapp’a wylądowała daleko na zachód od pierwotnego celu „Paras”
z kompanii poruczników Magnillat i La Page stanęli nagle w obliczu wroga
dysponującego dużą przewagą w sile ognia. La Page od razu usiłował wezwać
wsparcie lotnicze, ale podczas przygotowywania ekwipunku w BachMai ktoś
podmienił kolory rakiet i spadochroniarze nie byli w stanie wskazać krążącym
nad dolina B-26 i „Bearcatom” stanowisk ogniowych wroga. Dopiero około 11.00
Bigeard uzyskał łączność z dowódcami swych czterech kompanii, ale sytuacja
nadal była bardzo złożona – wielu jego spadochroniarzy nadal zmierzało do
punktów zbornych przedzierając się przez wysokie na dwa metry kępy traw co
pewien czas zderzając się z żołnierzami Vietminhu. W tych bezlitosnych
pojedynkach decydował refleks i zimna krew. Jakby tego było mało, cały teren
był intensywnie ostrzeliwany przez moździerze sił wyzwoleńczych, których
obsługi zupełnie nie przejmowały się faktem, że w ten sposób rażą także swych
własnych ludzi. Do ataku z południowo wschodniej krawędzi Strefy Zrzutu Bigeard
miał do dyspozycji cała 1 Kompanię, mniej więcej dwie trzecie 2 Kompanii i
rosnąca ilość żołnierzy 4 Kompanii, którzy nie zdołali dołączyć do porucznika
de Wilde, słysząc odgłos walki na południe skierowali się w tamtą właśnie stronę.
Bezładna wymiana ognia przedłużała się, a zabudowania Dien Bien Phu zostały
starannie umocnione i były silnie obsadzone. Dopiero około 12.00 Bigeard
nawiązał łączność z samolotem rozpoznawczym, który pojawił się nad polem bitwy,
wskazując cele dla wsparcia powietrznego. Po chwili nad atakowaną miejscowość
spłynęły jeden po drugim ciężkie B-26 należące do 1/25 „Tunisie”. Grad bomb
poważnie wstrząsnął obrońcami miejscowości, zniszczył część stanowisk broni ciężkiej
i spowodował niekontrolowany odwrót żołnierzy Vietminhu na południe, wzdłuż
brzegu rzeki Nam Yum. Porucznik Allaire zdołał wreszcie rozpocząć ostrzał
zabudowań ze swego moździerza, gdy jego podkomendni znaleźli wreszcie więcej
pakietów z amunicją. Po chwili ostrzał przeniesiono bardziej na południe,
starając się porazić dobrze widoczny szlak odwrotu zdezorganizowanych grup
przeciwnika uchodzących z Dien. Bigeard na czele swych ludzi podjął szturm
zabudowań powoli wybijając pozostałych w nich obrońców, ale opór stawiany przez
poszczególne drużyny wroga spowodował, że większość sztabu pułku zdołała
umknąć. Według planu, najlepszą drogę odwrotu wroga powinni zamknąć szaserzy
Brechignac’a, ale nie pojawili się na czas na biegnącym wzdłuż rzeki zalesionym
szlaku.
Spadochroniarze II /RCP 1 w akcji
II
Batalion 1 RCP miał w swoim składzie tego dnia 569 ludzi, z których połowę
stanowili rekruci z Indochin, w przeważającej mierze Wietnamczycy. Inaczej, niż
w 6 Batalionie Bigearda, major Brechignac rozdzielił ich po wszystkich
kompaniach w równych proporcjach. Jego jednostka miała dokładnie taką samą
organizację jak Bataliony Spadochroniarzy Kolonialnych, a wyróżniająca nazwa
odwoływała się do chlubnej tradycji pierwszej francuskiej jednostki
spadochronowej z czasów II Wojny Światowej. Major Jean Albert Marie Brechignac
nazywany „Breche” był absolwentem St. Cyr i posiadał olbrzymie doświadczenie
bojowe. Jego podwładni bardzo szanowali jego zdrowy rozsądek, spokój i niechęć
do ryzykownych działań, które mogłyby spowodować wysokie straty. Pod jego okiem
w ciągu roku batalion stał się doskonale wyszkolonym zespołem twardych
profesjonalistów, którzy doskonale poznali warunki panujące na całym Teatrze
Działań. Teraz jednak „Breche” i jego chłopcy mieli duże kłopoty i niewielkie
szanse, by wykonać powierzone im zadanie. Wśród pilotów formacji przewożącej
batalion Brechignac’a odsetek nie posiadających doświadczenia był nieco większy
niż w grupie prowadzonej przez pułkownika Nicot. Co gorsza, na drodze formacji
na ostatniej prostej stanęły wielka chmura, którą poszczególne załogi starały
się ominąć wykonując spory łuk. W efekcie desant nie tylko opóźnił się, ale
także z powodu zamieszania na podejściu, mocno rozproszył. Zamiast na „Simone”
większość spadochroniarzy wylądowała dalej na południe, na obszarze
rozciągającym się na aż 5 kilometrów. Brechegniac stracił mnóstwo czasu na
zabezpieczenie punktu dowodzenia podpułkownika Fourcade’a i zanim zdołał podejść
do Dien od południa, większość sił wroga już zdołała umknąć na południe,
omijając francuski kordon. Ostatecznie, żołnierze z 1 RCP zabezpieczyli rejon
działań od wschodu przed potencjalnym kontratakiem przeciwnika, zajmując
położone na wschód od miejscowości będącej celem desantu wzgórze zabudowaniami
zwanymi „Domem Gubernatora”.
Gdy
samoloty transportowe bez przeszkód powróciły do baz lotniczych w rejonie Hanoi,
natychmiast rozpoczęto ich ponowne tankowanie, by bezzwłocznie podjąć kolejną
turę lotów. Do trzydziestu „Dacot” natychmiast zaczęli wsiadać „Paras”
trzeciego batalionu zgrupowania podpułkownika Fourcade’a – 1 Batalionu
Spadochroniarzy Kolonialnych majora Jeana Souquet’a. Jednostka ta powstała z 1
GCCP w marcu 1951 i operowała do stycznia 1952 roku, kiedy to podczas reorganizacji
sił CEFEO, została rozwiązana. Duża część weteranów powróciła jednak do
Indochin w czerwcu 1953 roku w ponownie utworzonym 1 BPC, który natychmiast po
przybyciu na front ruszył do akcji na Wyżynie Dzbanów. Batalion majora Souquet’a
liczył aż 911 ludzi, z których 413 było Wietnamczykami. 20 listopada 1953 roku
do dyspozycji dowódcy jednostki pozostawało jednak 722 żołnierzy i tyle też
wyruszyło na pokładach transportowców do doliny Dien Bien Phu. Druga fala
transportowała także resztę 35 Batalionu Artylerii Spadochronowej majora Millot’a
i 1 Spadochronowego Zespołu Chirurgicznego wraz z niezbędnym zestawem narzędzi
i leków. Gdy samoloty transportowe ponownie pojawiły się nad doliną walki
właściwie już wygasły i zrzut na Strefę „Natasha” odbył się bez jakichkolwiek
przeszkód. Była szesnasta po południu, gdy cały rzut znalazł się na ziemi, po
czym siły 1 BPC natychmiast przystąpiły do akcji, polegającej na zabezpieczeniu
dostępu do Strefy Zrzutu „Octavie” i oczyszczeniu terenu z niedobitków wroga.
Szybko do akcji włączyły się działa bezodrzutowe majora Millot. Gdy trwały
operacje zabezpieczające nad doliną pojawiły się przybyłe z Lai Chau dwa
helikoptery H-19, które przywiozły silne nadajniki radiowe (jeden HF i dwa VHF)
stanowiące wyposażenie wysuniętego stanowiska kontroli przestrzeni powietrznej kapitana
Pierre Lorillon, a w drodze powrotnej zabrały kilku najciężej rannych. Mimo
wszystkich przeciwności i nieprzyjemnych zaskoczeń operacja okazała się udana –
cel został zajęty i zabezpieczony, a z 2650 desantowanych żołnierzy zginęło w
walce i w skutek wypadków piętnastu, z czego dziesięciu służyło w batalionie
Bigeard’a. Trzydziestu czterech żołnierzy CEFEO odniosło w walce rany, a
kolejnych trzynastu doznało mniej lub bardziej poważnych kontuzji podczas
skoków. Na pobojowisku odnaleziono i zidentyfikowano ciała 115 poległych
żołnierzy Vietminhu, czterech rannych dostało się do francuskiej niewoli. Zdobyto
czterdzieści sztuk broni palnej, dwadzieścia tysięcy pocisków do niej, przejęto
kancelarię 910 Batalionu i dużą część 226 Kompanii Ciężkiej. Zmierzchało już,
gdy dysponujący tylko swymi saperkami „Paras” kończyli rycie „lisich nor”
tworzących linię obrony. Gdy tylko zapadła noc nad doliną pojawiły się kolejne
samoloty transportowe i rozpoznawcze, które w regularnych odstępach czasowych
zrzucały „Luciole”. Noc mijała spokojnie, a jeszcze przed wieczorem uporano się
z pożarami w Dien Bien Phu.
Major Jean "Breche" Brechignac
O poranku
21 listopada wznowiono loty nad dolinę i już o ósmej rano rozpoczął się desant
pierwszego z batalionów wchodzących w skład GAP 2 – 1 Batalionu Spadochroniarzy
Cudzoziemskich (1 BEP), liczącego 653 ludzi, z których 336 było Wietnamczykami.
Batalion ten działał w Indochinach już od 1949 roku, ale podczas tragicznej dla
CEFEO bitwy na RC 4 został właściwie unicestwiony, a jego ówczesny dowódca – major
Segretien poległ. W marcu 1951 roku zakończono jego odbudowę w oparciu o kadry
nadesłane z siostrzanego 2 BEP i rekrutów pochodzących w dużej mierze z
Północnej Afryki. Duży odsetek żołnierzy tej jednostki było na Teatrze Działań
od niedawna – podczas Operacji „Brochet” batalion stracił w zasadzkach i
potyczkach aż 96 ludzi, mogąc potwierdzić jedynie dziesięciu poległych
żołnierzy Vietminhu. Jednostka dowodził major Maurice Guiraud, który był bardzo
doświadczonym żołnierzem, dysponującym bardzo wysoko ocenianym zespołem
niższych oficerów i podoficerów. Jednostka mimo swych ostatnich niepowodzeń w
Delcie była zgrana i oceniana była jako pierwszorzędne wojsko. Wśród
Legionistów panowała znacznie luźniejsza atmosfera niż wśród innych jednostek
spadochronowych, co pozwalało im pielęgnować swoje własny zasady funkcjonowania
na polu walki i poza nim. Wyśmiewano się z nich, że wstają wcześniej od innych
byleby tylko zdążyć zaparzyć i wypić kawę,
zanim zostaną rzuceni do walki. Podziwiano jednak ich
niezachwiane morale, wysokie umiejętności, wytrwałość w boju i owo specyficzne
luźne podejście najemnika. Batalion zaraz po wylądowaniu zebrał się i skierował
na wzgórze na północ od „Natashy”. Po krótkim marszu zajęto obiekt bez oporu i
spadochroniarze przystąpili do fortyfikowania swej pozycji. Na tym miejscu
wkrótce powstaną dwa punkty oporu nazwane „Anne-Marie 1 i 2”.
Wraz z
batalionem Guiraud’a do doliny skoczył także dowódca całej operacji, generał
Gilles, mający więcej szczęścia od dowódcy GAP 2, podpułkownika Pierre’a Langlais,
który podczas skoku niefortunnie wylądował i złamał sobie nogę w kostce. Kontuzjowanego
oficera odtransportowano szybko helikopterem, a jego obowiązki przejął generał
Gilles. O godzinie trzynastej rozpoczął się desant kolejnej jednostki bojowej –
8 Batalionu Spadochroniarzy Szturmowych (8 BPC), liczącej 656 ludzi, a
dowodzonej przez kapitana Pierre’a Tourret. Batalion utworzono w lutym 1951
roku w Hanoi jako batalion spadochroniarzy kolonialnych, ale we wrześniu 1952
roku wycofano go z operacji bojowych i poddano intensywnemu, trzymiesięcznemu
szkoleniu w Cap St. Vincent. Decyzja ta była zwieńczeniem starań
odpowiedzialnego za operacje specjalne pułkownika Bollardiere, który
Lądowanie w
dolinie Dien Bien Phu – 20 listopada 1953 roku.
usiłował rozszerzyć program GCMA i wzmocnić go o
regularne siły. Wiosną 1953 roku potrzeby frontu pogrzebały jednak tę ideę i
batalion powrócił ze szkolenia pod rozkazy dowódcy sił spadochronowych w
Indochinach. W sierpniu 1953 roku oficjalnie przemianowano jednostkę na
batalion spadochroniarzy szturmowych, co jednak nie zmieniło jego struktur
organizacyjnych. Mimo wszystko po dowództwem kapitana Tourret’a jednostka
uzyskała zupełnie specyficzne oblicze – większość tworzących go żołnierzy
przeszła twardą szkołę walki w ekstremalnie trudnych warunkach wyżynnej części Tonkiny,
cechowała się ogromną odpornością fizyczną, ale także została przygotowana do
długotrwałego przebywania za liniami wroga samotnie. Sam dowódca jednostki
nabrał olbrzymiego doświadczenia przez lata służąc jako adiutant majora Bigeard’a
i choć nie usiłował wprost naśladować postaci swego było dowódcy, to wyraźnie
opierał podejmowane przez siebie na polu walki decyzje na sposobie myślenia „Bruna”.
Tourret był twardym i wymagającym dowódcą, szczerze jednak troszczącym się o
swych e podkomendnych. Jako głęboko wierzący katolik zawsze starał się zapewnić
swym ludziom odpowiednio wysoką dawkę duchowej strawy, co szanowali zwłaszcza
wietnamscy rekruci pochodzący głównie z katolickich społeczności
zamieszkujących Deltę. Przy okazji lądowania tej jednostki, które zresztą
odbyło się bez przeszkód, doszło do sporej kontrowersji z udziałem dowódcy
całości sił CEFEO w dolinie. Generał Gilles zażądał od majora Millot
zorganizowania osłony ogniowej dla przemarszu spadochroniarzy szturmowych
Tourret’a, co jednak z uwagi na specyfikę dział bezodrzutowych było niemożliwe
z pozycji, jaką wówczas zajmowały. Sprzęt ludzi majora Millot był na tyle dużą nowością,
że Gilles nie był świadom charakterystyk balistycznych dział bezodrzutowych, a
poznawszy je, zrozumiał, że właściwie nie posiada wsparcia w postaci artylerii
polowej. Po wymianie gniewnych uwag z Hanoi jeszcze tego samego dnia
desantowano w Dien Bien Phu 1 CEPML, czyli złożoną z legionistów ciężką kompanię
moździerzy porucznika Molinier, dysponującą ośmioma 120 mm moździerzami. Starano
się także przyspieszyć proces przywracania tutejszemu pasowi startowemu statusu
operacyjnego lądowiska. To okazało się szybko zadaniem dużo trudniejszym niż
wynikało z pierwotnych analiz fotografii lotniczych, gdyż powierzchnia pasa
została bardzo mocno rozkopana przez żołnierzy Vietminhu, którzy podczas swojej
bytności w Dien Bien Phu wykonali w nim z różnych powodów ponad 1200 jam i
wykopów. Do pracy przy wyrównywaniu powierzchni pasa skierowano wielu
żołnierzy, ale przede wszystkim zaplanowano na 21 listopada dostarczenie za pomocą
ciężkiego C-119 spychacza. Załoga pod dowództwem kapitana Soulat dokonała zrzutu
bardzo precyzyjnie, ale z nieznanych powodów korpus spychacza wyślizgnął się z
mocowań palety podczas zrzutu i z wielką siłą uderzył w ziemię. Z jednej strony
pojazd nie poniósł poważniejszych szkód, gdyż spadł na podmokły grunt, z
drugiej jednak zagrzebał się w błocie beznadziejnie głęboko i nie było mowy, by
go stamtąd wydostać. Dopiero dwa dni później, Soulat zrzucił kolejny buldożer,
tym razem już bez kłopotów. W sumie w ciągu pierwszych dwóch dni samoloty
transportowe dostarczyły 190 ton zaopatrzenia i materiałów budowlanych i z
każda godziną liczba ta rosła. Mimo, że brak buldożera znacznie opóźnił prace
nad przywróceniem lotnisku zdolności operacyjnej, to jednak już 22 listopada
udało się wyrównać na tyle długi jego fragment, że zdołał w Dien wylądować
pierwszy francuski samolot, którym był przybyły z Hanoi DHC-2 „Beaver”. Jeszcze
tego samego dnia rozpoczął się proces rozmieszczania w bazie samolotów obserwacyjnych
Morane 500 „Criquet” z 21 GAOA (eskadry obserwacyjnej artylerii) majora Roberta
Durand. Tego samego dnia do doliny zrzucono kolejny batalion spadochronowy – 5 BPVN
majora Bouvery. Była to młoda – powołana do życia na bazie rozwiązanego 3 BPC w
sierpniu 1953 roku – jednostka, która w zamyśle miała stać się elitarnym
związkiem taktycznym sił Państwa Wietnamskiego. Oddział liczył 38 oficerów, 109
podoficerów i 818 szeregowych, a wśród nich Francuzów było stu trzydziestu
sześciu. Mimo stosunkowo niedawnej aktywacji większość żołnierzy 5 BPVN miała
już bogate doświadczenie bojowe wyniesione ze służby w innych jednostkach.
Także większość kadry oficerskiej od długiego czasu służyła w CEFEO. Wyjątkiem nie
był dowodzący 2 Kompanią porucznik Pham Van Phu, uchodzący za najzdolniejszego
wietnamskiego oficera spadochroniarza. Gdy stan liczebny bazy podniósł się do
poziomu 4560 ludzi poszczególne bataliony poszerzyły pierścień obrony wciąż naprawianego
lotniska zajmując kilka pobliskich wzgórz i rozpoczynając na nich prace
fortyfikacyjne. W głąb terenu wyruszyły tez pierwsze patrole, które wprawdzie
stwierdziły wprawdzie obecność sił wroga, ale niewiele, poza tym, że nie jest
on agresywny dało się o nim powiedzieć. Udało się natomiast w kilku przypadkach
nawiązać łączność z pozostającymi pod operacyjną kontrolą dowództwa GCMA
grupkami partyzantów tajskich.
Lądowanie drugiego rzutu bojowego w Dien Bien Phu
Jak dotąd
wszystko zatem przebiegało po myśli generała Navarre’a. W pierwszym rzędzie
faktycznie przewidział podjęcie przez Giapa kolejnej próby uruchomienia działań
na terenie Północnego Laosu i potrafił te plany błyskawicznym posunięciem
sparaliżować. Oczywiście osłona Laosu przed inwazją było tylko jednym z kilku
celów francuskich działań. Równie ważne było przejęcie potencjału gospodarczego
doliny z rąk eksploatującego go dotychczas Vietminhu i podjęcie wreszcie poważniejszych
działań na rzecz wzmocnienia struktur GCMA w regionie. Założenie silnej bazy
obsadzonej przez poważne siły musiało mieć ogromny wpływ na rozwój działań grup
GCMA i w świetle ogólnej sytuacji w całym regionie należało się spodziewać zwiększenia
presji formacji profrancuskich partyzantów na trasy zaopatrzeniowe Vietminhu.
Tym bardziej, że dwadzieścia cztery lekkie kompanie Tajów (CSLT) operujące z
bazy w Lai Chau pod dowództwem kapitana Heberta należały do najlepszych tego
rodzaju jednostek w Indochinach. Od dawna operacje Tajów i Meosów pod
francuskimi flagami były solą w oku dowództwa Vietminhu – przynosiły ciężkie straty
w sprzęcie i w ludziach, oraz absorbowały mnóstwo jednostek regionalnych i
regularnych, których nie można było użyć w innych regionach kraju. Jeszcze w
sierpniu 1953 roku Vietminh podjął działania mające zahamować ekspansję
irredenty na swych tyłach, ale zgrupowanie sierżanta szefa Chatel’a o
kryptonimie „Colibri” skutecznie zablokowało ruch sił przeciwnika do doliny
Song. W początkach września znacznie silniejsze zgrupowanie złożone z elementów
316 Dywizji Vietminhu podjęło kolejna próbę, ale Chatel otrzymał wsparcie ze
strony zgrupowania „Aiglon” sierżanta szefa Maljean i zgrupowania „Calamar”
sierżanta szefa Schneidera. Walki trwały długo i przyniosły obu stronom bolesne
straty, ale ponownie udało się zablokować siły Vietminhu. W początkach
listopada nowo przybyły 176 Pułk Vietminhu ponowił ofensywę na pas wzgórz
broniący dostępu do doliny Song i dysponując silnym wsparciem artyleryjskim
wreszcie osiągnął cel, wdzierając się do doliny. Oddziały Meosów i Tajów
poniosły wielkie straty i nie były już w stanie powstrzymać naporu wroga. Z
doliny rozpoczął się ogromny exodus mieszkańców tutejszych wsi przed mszczącym
się za wszystkie zasadzki i klęski wojskiem Vietminhu. 20 listopada, czyli w
dniu rozpoczęcia Operacji „Castor”, kapitan Hebert nakazał ocalałym podwładnym ukryć
broń i wycofać się w najbardziej niedostępne obszary regionu. Wielu z nich
faktycznie rozpłynęło się w górach, wielu innych jednak usiłowało teraz dostać się
do Dien Bien Phu, by tam znaleźć oparcie we francuskiej bazie. Pierwsi z nich
zaczęli przybywać do bazy po 28 listopada. Sierżanci Maljean i Ansidei dostali
się do niewoli Vietminhu w rejonie Thuan Chau i po latach wrócili do Francji.
Mniej szczęścia mieli sierżanci Chatel i Schneider, którzy usiłowali przedrzeć się
do Lai Chau, ale także zostali schwytani po drodze, lecz w odróżnieniu od
poprzedników, zostali natychmiast powieszeni. Ostatni z francuskich
podoficerów, sierżant Pallot widziany był z powietrze przez załogę jednej z
francuskich maszyn rozpoznawczych, jak przedzierał się przez dżunglę w stronę
gór, ale najpewniej także nie zdołał ujść pogoni, gdyż nigdy więcej o nim już
nie usłyszano. Jeden ważnych elementów układanki generała Navarre’a właśnie przestał
istnieć i groźba dla linii komunikacyjnych Vietminhu w postaci jednostek GCMA została
poważnie zredukowana. Podejście wojsk regularnych Giapa w rejon Lai Chau
stawiało zresztą pod znakiem zapytania możliwość prowadzenia tego typu działań
w ogóle. Navarre i Cogny nie wierzyli w możliwość utrzymania Lai Chau i jeszcze
13 listopada podjęli decyzję o ewakuacji tej bazy, właściwie rezygnując tym samym
z możliwości prowadzenia dywersji na tyłach wroga, który próbowałby podjąć kampanię
przeciw Dien, lub Laosowi od północy. Równolegle zatem do Operacji „Castor”
rozpoczęto Operację „Pollux”, czyli ewakuację matecznika tajskich insurgentów.
Komentarze
Prześlij komentarz