„Anihilacja” Bitwy u bram Moskwy. Październik 1941 – Marzec 1943 Część IV
„Anihilacja”
Bitwy
u bram Moskwy. Październik 1941 – Marzec 1943
Kampania Zimowa
1941-1942
1.
Załamujące się fale.
Walki
prowadzone na przedpolach Moskwy na przełomie listopada i grudnia 1941 roku
należą do tych wydarzeń, które najbardziej chyba naznaczone są stereotypowym
wyobrażeniem o ich charakterze i przebiegu. Fakt ten jest całkowicie
niezaprzeczalny i jeśli coś może jeszcze w tej kwestii budzić zdumienie, to
tylko to, że po kilku dekadach od otwarcia możliwości skrupulatnej analizy
biegu wydarzeń w oparciu o naprawdę dobrze rozbudowaną bazę źródłową, znakomita
większość popularnych opracowań, całej tej sfery, którą zwykłem nazywać „Pop-Historią
Wojskowości” kompleksowo wręcz opiera się o ukute w dawno upadłym Związku
Radzieckim slogany. Hasło „Pierwsza wielka klęska Hitlera” jest dziś równie
popularne w odniesieniu do tych wydarzeń jest równie silne obecne, jak wzmagające
jego wydźwięk apokaliptyczne opisy katastrofy Wehrmachtu w śniegach i mrozach
przedpoli stolicy ZSRR. Nawet w ciągu ostatnich dwóch dekad pojawiali się poważni
i uznani historycy, którzy usiłowali się doszukiwać w tym, co zwykło nazywać się
Bitwą pod Moskwą punktu przełomowego w biegu II Wojny Światowej, jakby nie
dostrzegając wysiłków D. Glantza, czy D. Stahela, którzy w sposób przystępny, a
przede wszystkim znakomicie umocowany faktograficznie sposób w niezwykle
drobiazgowy sposób przedstawili nie tylko naturę i oblicze tych zmagań, ale przede
wszystkim potrafili wskazać precyzyjnie zwycięzcę tej długiej i trudnej
kampanii.
Nie
jest prostym odnaleźć się we wszystkich czyhających na Czytelnika subtelnościach
i zawiłościach. Historiografia anglosaska bazująca w przeważającej mierze na
literaturze wspomnieniowej strony niemieckiej malowała dramatyczny bieg
zdarzeń, podczas których uwypuklone do entej potęgi zjawiska pogodowe i
trudności logistyczne spętały ręce Wehrmachtowi i podały go tak osłabionego
siłom sowieckim na żer, że nawet niezbyt cenieni pod względem talentów sowieccy
dowódcy byli w stanie sobie z tym niezwyciężonym dotąd nigdzie gigantem
poradzić. Z drugiej strony natomiast, niezależnie od tego, czy ma się do
czynienia z historiografią sowiecką okresu przypadającego bezpośrednio po
zakończeniu wojny, czy też dużo później, bo z czasów Breżniewa owa Bitwa pod
Moskwą ma wymiar gigantycznego zwycięstwa nad okrutnym wrogiem, któremu
skutecznie przetrącono kręgosłup, a przynajmniej na tym odcinku frontu.
Istnieje cała plejada nadzwyczajnych okoliczności tego wielkiego w oczach
sowieckich autorów zwycięstwa – od pomocy ze strony sił natury, czyli obecność
osławionego i zaimpregnowanego wręcz w naszych umysłach „Generała Zimy”, po
równie legendarne „Dywizje Syberyjskie”, które spuszczone ze smyczy po ataku
Japonii na Pearl Harbor mogły wreszcie przybyć na front walki z faszyzmem i
odegrać swą wiekopomną rolę w odparciu wroga od bram stolicy ZSRR. Co ciekawe,
pierwsza dekada XXI wieku przyniosła całą serię bardzo poważnych publikacji
oddanych w ręce czytelników za sprawą świetnych historyków rosyjskich, którzy
emigrowali na dużą skalę z putinowskiej Rosji, a które w zasadniczy sposób
rzucały zupełnie nowe światło na ową mityczną Bitwę pod Moskwą, stojąc treścią
i ustaleniami w wyraźnym kontrapoście w stosunku do utartych mitów i
stereotypów. Mam jednak nieodparte wrażenie, że przynajmniej większość z nich (między
innymi Swietłana Gierasimowa, a także Borys Kawalerczik i Lew Łopuchwoski),
jeśli nie wszystkie, zostały właściwie przez polską sferę Historii Wojskowości pominięte,
jeśli nie przegapione. Nadal istnieje silna, by nie powiedzieć niezachwiana
wiara w głupotę Hitlera, który jakoby nakazywał marsz na Moskwę bez względu na
trudności, kult zamarzniętej armii bez zimowych mundurów, czy wreszcie narracja
o ogromnym kryzysie Wehrmachtu, który został odrzucony o setki kilometrów od
upragnionego celu swej jesiennej kampanii przez zaskakujący atak sił
sowieckich. Warto przyjrzeć się tym dramatycznym wydarzeniom, które na długie
miesiące ustaliły linię frontu i zamiary obu stron choćby i po to, by
uświadomić sobie jaki był prawdziwy obraz kampanii, ale przede wszystkim –
wziąć pod uwagę fakt, że nie można rozważać jej znaczenia w oderwaniu od
wcześniejszych i późniejszych zmagań, gdyż sowiecka kontrofensywa zimowa nie
jest jakimś autonomicznym historycznym bytem. Jej początek jest kontynuacją
pewnych procesów, tak jak jej zakończenie nie jest zwieńczeniem pewnej formy, lecz
po prostu elementem płynnego przejścia do kolejnej fazy wojny w nieco
zmienionych warunkach.
Dla
niemieckiego dowództwa – zarówno na szczeblu najwyższym, jak i operacyjnym
rozpoczęcie sowieckiej kontrofensywy było faktycznie zaskoczeniem. Należy
wyraźnie wskazać, że owo zaskoczenie było tak duże, że znaczna część najwyższej
kadry oficerskiej przez pierwsze godziny bitwy nie rozumiała w ogóle faktu
rozpoczęcia jakiejkolwiek ofensywy przeciwnika. Na taką percepcję złożyło się
kilka kluczowych przyczyn, a szok wywołany przyjęciem wreszcie do wiadomości
skali sowieckich działań doprowadził później do wielu zmian w strukturze
dowodzenia siłami niemieckimi, ale także w postrzeganiu sowieckiego wroga. Pomijając
notoryczne ignorowanie przez OKH pogarszającego się stanu wojsk Grupy Armii „Mitte”
i zamierania niemieckich działań ofensywnych na przełomie listopada i grudnia
1941 roku, gdy tylko niewielka część niemieckich związków taktycznych w ogóle
jeszcze prowadziła jakieś operacje ofensywne, w przedziwny sposób ignorowano w
strukturach kierowanych przez pułkownika Kinzela dotychczasową zdolność Armii Czerwonej
do regeneracji sił polowych po największych nawet klęskach. W pierwszych dniach
grudnia oddział Sztabu Generalnego „Wojska Obce – Wschód” informował o bardzo
złym stanie sił należących do Frontu Zachodniego. Ich ocena pod względem
liczebności była zbliżona do prawdy – szacowano je bowiem na około 1,1 miliona
żołnierzy i zwracano szczególną uwagę na ich słabe wyposażenie, co też z
grubsza odpowiadało prawdzie, gdyż Żukow dysponował w początkach grudnia
zaledwie 774 czołgami. Wywiad niemiecki zupełnie ignorował – bo nie starał się
w żaden sposób zbadać zagadnienia – stan sowieckich rezerw strategicznych.
Oczywiście kontynuowanie gorączkowej mobilizacji przy jednoczesnym osłabieniu
tempa niemieckich operacji zaczepnych w listopadzie spowodowało szybki wzrost
liczebny jednostek pozostających w strefie tyłowej Armii Czerwonej. Już od
końca listopada zaczął się też transfer tychże formacji w stronę linii frontu i
wkrótce siły sowieckie w rejonie Moskwy zostały wzmocnione o pięć nowo
utworzonych armii składających się z kilkudziesięciu nowych związków
taktycznych. Trzy z tych armii rozmieszczono w bezpośrednim sąsiedztwie Moskwy,
pozostałe dwie skierowano na południe, nad rzekę Okę. Kinzel, a zatem także odbiorcy
jego raportów nie zdawali sobie zatem kompletnie sprawy z tego, że
dotychczasowy korzystny dla Niemców stosunek liczebny w błyskawicznym tempie
zaczął się zmieniać na rzecz sił sowieckich, na niektórych kierunkach uznanych
przez dowództwo sowieckie za kluczowe osiągając poziom mniej więcej 2, 2,5 do
1. Po niewczasie Halder uznał, że główną przyczyną „przegapienia” sowieckiej
koncentracji był duży ubytek oficerów wywiadu zabranych ze struktur „Wojsk
Obcych – Wschód” w celu uzupełnienia rosnących strat w kadrze oficerskiej, co w
pewnej mierze składało się na słabą pracę wywiadu późną jesienią. Nadal jednak
nie dostrzegał klucza do złej pracy struktur wywiadowczych, które funkcjonowały
bardzo kiepsko od chwili rozpoczęcia przygotowań do Operacji „Barbarossa”,
mianowicie braku kompetencji Kinzela, który kierował całą strukturą. Nigdy nie
przeszedł on żadnego przeszkolenia w zakresie pracy wywiadowczej, nie miał zacięcia
analitycznego, ani nawet nigdy nie był w ZSRR i nie mówił po rosyjsku. Krótko
mówiąc, kompletnie nie nadawał się na to szalenie ważne stanowisko i od
początku nie miał żadnego rozeznania w rzeczywistych możliwościach sił
zbrojnych ZSRR, co od początku wojny nieustannie wprowadzało wszystkich
kluczowych dowódców operacyjnych i OKH w nieustanne ciężkie konfuzje. Halder
przez całą kampanię nie zrobił zresztą niczego, by usprawnić obszar informacji
o przeciwniku, co czyni go chyba najbardziej odpowiedzialnym za stan spraw w
tym zakresie. Trudno powiedzieć dlaczego tolerował niekompetencję Kinzela tak
długo, być może dlatego, że jego własna ocena sił zbrojnych ZSRR była dla
tychże bardzo niepochlebna - zatem Kinzel i jego notoryczne niedoszacowanie
potencjału Armii Czerwonej w jakichś sposób potwierdzało głośno wyrażało oparte
o stereotypy i imaginacje zdanie samego Szefa Sztabu Generalnego. Jakkolwiek
nie było, skala sowieckich przygotowań do operacji zaczepnej na przedpolach
Moskwy aż do ostatnich chwil była Niemców ogromnych zaskoczeniem, a przede
wszystkim w ostateczny sposób podważyła zaufanie oficerów liniowych do raportów
wywiadu. Kolejny raz nauczeni smutnym doświadczeniem oficerowie operacyjni w
strukturach armii i korpusów będą odtąd samodzielnie starać się poprzez
posiadane struktury i możliwości działać na rzecz właściwej oceny potencjału i
zamiarów przeciwnika, co w wielu przypadkach oddało Niemców podczas tej wojny
olbrzymie usługi. Dopiero 5 grudnia 1941
roku po raz pierwszy do rąk oficerów w sztabie Grupy Armii „Mitte” dotarła
wiadomość o rozpoznaniu transportów rezerw sowieckich obliczanych na ponad dwa
tysiące wagonów. To była tylko część sowieckich rezerw, bo mówiono w raportach
wyłącznie o rejonie Riażsk-Dankowo, ale skala przemieszczeń musiała robić
wrażenie, skoro w Wehrmachcie obliczano ilość wagonów kolejowych potrzebnych do
przerzutu jednej dywizji od siedemdziesięciu, do nieco ponad stu. Informacja ta
wpłynęła do sztabu von Bocka na tyle późno, że niewiele już można było zrobić,
by przygotować się na nadciągająca burzę. Choć Grupa Armii wiedziała o wzroście
sił sowieckich w niektórych sektorach i tak nie była w stanie przeprowadzić
jakichkolwiek przegrupowań na większą skalę i w przypadku wielu najwyższych
rangą oficerów stan ten doprowadził do swego rodzaju rezygnacji, połączonej z
głębokim poczuciem bezradności. Najlepiej oddają to słowa generała Gottharda
Heinrici, dowodzącego w tych dniach XXXXII Korpusem Armijnym, który zapisał w
swym dzienniku pod datą 6 grudnia 1941 roku:
„Armia
nie była w stanie osiągnąć pożądanego sukcesu. I nie pomogło to, że stan
jednostek bojowych spadł do śmiesznego wręcz poziomu, bo tworzący je ludzie są
po pięciu miesiącach bezustannych działań ofensywnych fizycznie i psychicznie
krańcowo wyczerpani, podczas gdy Rosjanie wysyłają przeciw nam wciąż więcej i
więcej własnych wojsk… Nie dysponujemy niczym porównywalnym. Nasze
dotychczasowe zwycięstwa doprowadziły nas do końca tej drogi.”
Faktycznie,
brak rozstrzygającego zwycięstwa, oraz ogólna sytuacja wojsk nie miały prawa
nikogo napawać optymizmem. 1 grudnia 7 Dywizja Pancerna meldowała 52 czołgi w
gotowości operacyjnej i kolejne 142 wozy w naprawach. Tego samego dnia 10
Dywizja Pancerna dysponowała 40 czołgami, a 1 Dywizja Pancerna meldowała stan
37 sprawnych czołgów (dzień wcześniej), podczas gdy 18 Dywizja Pancerna na
dzień 6 grudnia miała ich 22. W innych jednostkach sprawy miały się jeszcze
gorzej – 3 Dywizja Pancerna dysponowała już tylko 22 czołgami w dniu 6 grudnia,
6 Dywizja Pancerna miała ich zaledwie 4, a 17 Dywizja Pancerna kilka dni wcześniej
podała stan 17 sprawnych wozów. W równie złym stanie pozostawały siły
Luftwaffe, która mając średnio od 400 do 580 sprawnych samolotów nie była w
stanie zdobyć się na więcej niż kilkaset lotów bojowych dziennie. W obu
przypadkach brakowało rozbudowanej bazy zaopatrzeniowo-remontowej, a zużyty na
przestrzeni ostatnich miesięcy sprzęt w obliczu srogiej zimy coraz częściej
odmawiał posłuszeństwa. Przy braku części zamiennych, które albo nie docierały
na zaplecze wcale, albo było tkwiło w zbyt oddalonych od frontu magazynach stan
sprawności techniki wojennej musiał spaść do tak niepokojącego poziomu. Jeśli
coś jeszcze ratowało system logistyczny, to użycie dużej ilości wozów konnych,
ale na dłuższą metę było to rozwiązanie doraźne i także miało swoje
ograniczenia. W końcu listopada 1941 roku z około 600 000 pojazdów
mechanicznych zdolnych do przewożenia ładunków sprawnych pozostało zaledwie
około 75 000 i to tylko dzięki temu, że używano zdobycznych sowieckich
ciężarówek, do których też brakowało części zamiennych. Gdy temperatury spadły
do poziomu minus dwudziestu, trzydziestu stopni Celsjusza na wielką skalę
zaczęły także chorować przeciążone pracą ponad siły konie. Jeden z ośrodków
weterynaryjnych działających na zapleczu Grupy Armii „Mitte” raportował na
przestrzeni listopada zaopiekowanie się 1300 końmi z różnymi urazami i
schorzeniami, z których tylko 137 powstało wskutek działań bojowych. Generalnie
zatem przeciążony od dawna system logistyczny (zarówno w przestrzeni ruchu
kolejowego, jak i samochodowego w Grosstransportraum) był w stanie dostarczyć
zaopatrzenie do jednostek bojowych w ilościach pozwalających na kontynuowanie działań,
gdyż dotychczasowe straty w sprzęcie, szacowane podczas ostatnich tygodni na
około 300 czołgów, nie licząc innych pojazdów mechanicznych, spowodowały
naturalne zmniejszenie zapotrzebowanie na paliwa płynne. Mimo wszystko rezerw
paliwowych w strefie przyfrontowej pozostawało dramatycznie mało i stan ten
skutecznie uniemożliwiał podejmowanie większych przegrupowań wojsk. Trzeba było
też konsekwentnie trzymać się przyjętych priorytetów w postaci pierwszeństwa w
dostawach amunicji, paliw i żywności (której też zresztą brakowało coraz
bardziej), więc wszelkie pozostałe zaopatrzenie docierało do wojsk w ilościach
dalece niewystarczających. Wprawdzie w 2 Armii Pancernej meldowano jeszcze w
połowie października otrzymanie około 60 procent potrzebnych płaszczy zimowych,
ale nawet to umundurowanie zimowe, które dotarło do wojsk na pierwszej linii
było całkowicie niedostosowane do panujących ówcześnie warunków. Nikt nie
projektował zimowych płaszczy, spodni, czy butów na temperatury rzędu minus
trzydzieści, czterdzieści stopni, a do takich ekstremalnych wartości
temperatury w grudniu 1941 roku potrafiły spaść. Armia musiała improwizować i
żołnierze na masową skalę zbierali z pobojowisk elementy umundurowania martwych
czerwonoarmistów, ale także w sposób niebywale brutalny rekwirowali ogromne
ilości ubrań cywilnych. Pewną ulgą był doroczny program tak zwanej „pomocy
zimowej” polegający na wysyłce przez osoby prywatne lub instytucje z Niemiec
dodatkowych ubrań i suchej żywności dla żołnierzy na froncie, ale w związku ze
stanem transportu duża część pomocy utknęła na głębokich tyłach. Do tego
wszystkiego dochodziły straty w ludziach, które także mocno osłabiały
efektywność bojową oddziałów.
W
październiku i listopadzie Grupa Armii „Mitte” straciła łącznie 111 944 zabitych
rannych i zaginionych wedle informacji zawartych w zwyczajnym dziesięciodniowym
biuletynie OKH, przy czym straty były rozłożone w czasie dość nierównomiernie.
W listopadzie 1941 roku straty ludzkie w Ostheer wyraźnie spadły w stosunku do
poprzednich miesięcy, gdyż osiągnęły pułap 30 000 zabitych, co stanowiło
spadek o ponad 25 procent w stosunku do października i w ogóle okazały się
jednymi z najniższych w miesięcznych okresach zliczeniowych od początku wojny.
Spadek tempa działań i osłabienie sił przeciwnika mimo mało efektywnej taktyki
czołowych głównie uderzeń na sowiecki system obrony Moskwy okazał się zatem
mniej kosztowny niż prowadzone wcześniej z rozmachem wielkie operacje
opierające się na mobilności i manewrze. Wehrmacht cierpiał jednak nie tylko z
powodu strat bojowych – gdy temperatury zaczęły spadać, pojawiły się intensywne
deszcze, a potem świat skuły siarczyste mrozy lawinowo wzrosła liczba
zachorowań, osiągając w listopadzie poziom dotychczas nienotowany. Tylko w
Grupie Armii „Mitte” odnotowano w tym okresie ponad dziewięćdziesiąt tysięcy
przypadków chorób w tym okresie, a mowa tylko o przypadkach rozpoznanych i
leczonych przez wojskową służbę zdrowia. System opieki medycznej zaczął umierać
wraz ze swoimi pacjentami.
Przede
wszystkim należy zacząć od tego, że w niemieckich siłach zbrojnych aparat
medyczny był dość dobrze rozbudowany i gotowy na zaopiekowanie ogromnej ilości
pacjentów. Poza frontowymi punktami pierwszej pomocy i szpitalami polowymi na
zapleczu istniał także osobny system szpitali specjalistycznych i ośrodków
rekonwalescencji na terenie Rzeszy. Lekarze służący w Wehrmachcie byli
generalnie kompetentni zarówno w dziedzinie anestezjologii, jak i chirurgii,
czyli w dwóch dziedzinach znajdujących najczęstsze zastosowanie w warunkach
wojennych. Istniał także dość dobrze rozbudowany system pomocy psychologicznej,
a przede wszystkim psychiatrycznej, który na przestrzeni całej wojny zapewniał
siłom zbrojnym nieoczekiwanie wysoki poziom leczenie tego rodzaju schorzeń i
problemów. W przypadku przełomu listopada i grudnia 1941 roku kluczowe
znaczenie w ocenie rozmiarów załamania systemu opieki medycznej ma oczywiście
efekt kumulacji – pomijając ekstrema takie jak lipiec 1941 roku, gdy Ostheer
straciła aż 63 000 zabitych i zaginionych, straty w kolejnych miesiącach
wojny utrzymywały się na względnie porównywalnym z kampanią francuską poziomie
notując mniej więcej po około 40 do 45 000 zabitych i zaginionych miesięcznie.
Tyle tylko, że kampania francuska trwała z grubsza miesiąc intensywnych działań
bojowych, a inwazja na ZSRR kumulowała straty przez szereg kolejnych miesięcy
dochodząc do liczby 1 094 251 żołnierzy (precyzyjniej – 167 354 zabitych,
34 514 zaginionych, 600 584 rannych i 291 799 chorych
ewakuowanych do Niemiec) do końca roku, podczas gdy jak już wiadomo w
przededniu wojny oczekiwano strat własnych na poziomie 400 do 450 000 ludzi.
Aby lepiej zrozumieć zagadnienie należy przy tym zrozumieć, że w przypadku rany
postrzałowej uznanej za stosunkowo niegroźną dla życia pacjenta czas potrzebny
na pełną kurację pozwalająca na powrót do szeregów oceniano średnio na około
sześć miesięcy. Tak więc obciążony ponad wszelką miarę system pomocy medycznej
musiał zmierzyć się nie tylko z dwukrotnie większą ilością interwencji
medycznych niż zakładano, ale także z malejącymi drastycznie możliwościami
ewakuacji rannych i chorych z pola walki, oraz od jesieni - także z rosnącą
liczbą chorych. Prowadziło to wszystko w pierwszym rzędzie do niepokojącego
poziomu wyczerpania sił fizycznych i psychicznych personelu medycznego. Jedna z
pielęgniarek zatrudnionych w szpitalu polowym na bezpośrednim zapleczu frontu,
Ingeborg Ochsenknecht opisała w swych wspomnieniach z jesieni 1941 roku
sytuacje, w której czterdziestoparoletni znakomity chirurg wykonujący w okresie
intensywnych walk jeden zabieg za drugim bez asysty anestezjologicznej
dokonywał dramatycznych wyborów posuwając się do amputacji kończyn, które w
normalnych warunkach można było uratować. Przez cały czas salę gimnastyczną
jakiejś sowieckiej szkoły średniej w której ulokowano ów szpital wypełniały
krzyki i jęki cierpiących, a personel nieustannie ślizgał się po pokrytym krwią
parkiecie. Po każdym kolejnym zabiegu cały pokryty krwią lekarz czyścił
instrumenty w otwartej bańce z alkoholem mamrocząc przy tym bezustannie:
„Dłużej
tego nie wytrzymam… Nie wytrzymam tego dłużej…”
Ilość
rannych i coraz gorsze warunki leczenia były tylko jednym z wielu problemów.
Przede wszystkim, załamywał się system ewakuacji rannych – zarówno z bezpośredniego
pola walki, jak i potem, po udzieleniu niezbędnej pomocy w celu udzielenia
pomocy specjalistycznej. W niemieckiej wojskowej służbie zdrowia dzielono
rannych na trzy kategorie w związku z rozmiarem odniesionych obrażeń
generujących możliwość ewakuacji. Ranni otrzymywali we frontowych punktach
opatrunkowych kartę, na której umieszczano podstawowe informacje na temat
rozmiarów i rodzaju odniesionych ran. Dodanie czerwonego paska oznaczało
konieczność ewakuacji rannego w celu szybkiego leczenia specjalistycznego,
natomiast dodanie dwóch czerwonych pasków oznaczało stan zbyt poważny, by
rannego gdziekolwiek transportować. Brak pasków oznaczał w tym systemie
rannego, który był w stanie samodzielnie się poruszać. Coraz większe
ograniczenia w dostępie do specjalistycznych ambulansów z powodu strat bojowych
i awarii przeciągał czas ewakuacji na zaplecze do wielu dni. Jeszcze większe
straty generował malejący zakres możliwej do udzielenia pomocy rannym, którzy z
uwagi na ciężki stan nie mogli zostać ewakuowani i trzeba było leczyć ich
środkami dostępnymi na miejscu. Grozy położenia systemu opieki medycznej
dodawał jeszcze fakt przyjmowania tysięcy rannych sowieckich jeńców na bezpośrednim
zapleczu, a przecież i tak tysiące innych pozostawiano na śmierć na
pobojowiskach nie chcąc, lub nie mogąc udzielić im jakiejkolwiek pomocy z
oczywistego powodu – priorytetowego traktowania własnych żołnierzy. Równie
groźny był kolejny z opisanych aspektów, czyli skokowy wzrost chorób, przy czym
nie mówimy tutaj o infekcjach spowodowanych ogólnym spadkiem odporności w
efekcie mieszanki fizycznego przemęczenia i surowych warunków życia na froncie.
Niemiecki personel medyczny musiał zmierzyć się z lawinowo rosnąca liczbą przypadków
chorób nie występujących w Niemczech od dawna w takich rozmiarach. Mowa tutaj o
tyfusie, dezynterii i niemal zapomnianej w Europie Zachodniej cholerze. Stanowiło
to olbrzymi problem, gdyż właściwie nie posiadano żadnych zapasów leków
niezbędnych do terapii tego typu schorzeń.
Eksplozja
epidemii chorób charakterystycznych dla wojen minionych epok całkowicie
pogrążyła system, choć służba zdrowia dość szybko zrozumiała fenomen i jego
źródła. Żołnierz niemiecki przyzwyczajony był do dbania o higienę i dość
rozsądnej diety codziennej – przynajmniej na tym etapie wojny – co w przypadku dbałości
o higienę było jednym z elementów ostrej dyscypliny wojskowej. Od początku
kampanii coraz trudniej było jednak ten element dyscypliny wyegzekwować przez
oficerów i podoficerów. Ostheer w szczycie kampanii pokonywała olbrzymie
odległości, większość żołnierzy tygodniami zdana była wyłącznie na środki
podręczne, a ogólny bardzo niski poziom życia w Związku Radzieckim tylko w
niewielkim stopniu pozwalał na ratowanie się rekwizycją lub mówiąc wprost –
kradzieżą. O ile latem i wczesną jesienią 1941 roku niemieccy żołnierze mieli
do czynienia w bliższych relacjach z ludnością w dużej mierze neutralną, lub
wręcz entuzjastycznie nastawioną do ich obecności (zachodnie terytoria ZSRR świeżo
anektowane), to i tak z uwagi na tempo działań raczej nie dochodziło do dłuższych
bliższych kontaktów, to po wkroczeniu na terytoria „starego” ZSRR wszystko się
zmieniło. Wprawdzie nadal w dużej mierze ludność cywilna ZSRR raczej nie
okazywała okupantowi większej wrogości, to jednak poziom życia mieszkańców
sowieckich wsi i miast był wyraźnie niższy. Rodziło to trudności w dostępie do
wody pitnej i żywności, ale dopóki niemieccy żołnierze spędzali noce w
namiotach, lub pod gołym niebem kontakty z ludnością cywilna nadal były bardzo
ograniczone – zresztą najwyższe władze wojskowe w swych zarządzeniach starały
się z całą surowością ograniczać je, lub całkowicie uniemożliwić. Spadek
temperatury dobowej doprowadził do sytuacji, w których tysiące niemieckich
żołnierzy zaczęło szukać ochrony przed dokuczliwym zimnem i mogło znaleźć je
wyłącznie na radzieckiej wsi, gdzie warunki życia w stosunku do tego, co typowy
„Landser” już poznał, były niebywale prymitywne. Bardzo szybko pojawiła się
wszawica, która w Związku radzieckim w owych czasach była zjawiskiem o tyle
niebezpiecznym, że wszy przenosiły na ludzi bardzo niebezpieczną infekcję
skutkująca wysoką gorączką, biegunką i w efekcie - olbrzymim osłabieniem
organizmu. Chata sowieckiego kołchoźnika była także wylęgarnią wspomnianych wcześniej
chorób, które bez możliwości kwarantanny w błyskawicznym tempie inicjowały
lokalne epidemie – w Grupie Armii „Mitte” tylko w październiku 1941 roku
odnotowano ponad 11 000 przypadków cholery. Do końca 1942 roku natomiast
na tyfus zmarło około 10 000 żołnierzy służących w strukturach Ostheer. W
tysiącach wsi mieszkańcy ZSRR mieszkali razem ze swoim inwentarzem, co
dodatkowo generowało problem pojawienia się chorób odzwierzęcych. Jeśli można
było powiedzieć cokolwiek dobrego na temat ogólnego stanu zdrowia żołnierzy
Ostheer w początkach zimy 1941/1942 roku, to odnotowanie przez służby medyczne
kilkunastokrotnego spadku przypadków chorób wenerycznych wśród żołnierzy w
stosunku do wcześniejszych kampanii. Nawiasem mówiąc statystyki wcale nie
wskazują na brak chorób wenerycznych w ZSRR, świadczą raczej o radykalnym
zmniejszeniu ilości kontaktów seksualnych żołnierzy z ludnością cywilną na
podbitych terytoriach.
Osobnym
tematem pozostaje ilość odnotowanych odmrożeń. To najbardziej kojarzone z
walkami w tym okresie schorzenie oczywiście wystąpiło w równie nienotowanych
rozmiarach jak i wymienione wcześniej, ale mimo wszystko jego skala pozostaje
do dziś w zbiorowej wyobraźni mocno przeszacowana. Z uwagi na to, że nie
wszystkie przypadki odnotowano w statystykach bardzo trudno jest podać
konkretne liczby odmrożeń, gdyż te umykają badaniom statystycznym w ogólnej
liczbie zgłoszonych przypadków leczenia, których odnotowano w Grupie Armii „Mitte”
do końca okresu zimowego ponad 228 000. Pomijając fakt niezgłoszenia wielu
przypadków, które żołnierze z różnych powodów „leczyli we własnym zakresie”,
tysiące innych leczonych przez służby medyczne Grupy Armii nie zostało
dokładnie opisanych i figurują jako „okresowa niezdolność do pełnienia służby,
nie dłuższa niż dziesięć dni”. Pewne światło rzuca na zagadnienie jedynie
znacznie lepiej prowadzona statystyka leczenia poszczególnych przypadków ludzi
ewakuowanych do Niemiec. Dzięki tym informacjom wiemy doskonale, że obraz owej „zamarzniętej
armii Hitlera” na podobieństwo katastrofy armii napoleońskiej jest po prostu
wytworem wyobraźni twórców wojennej propagandy, po których całe generacje
autorów bezmyślnie powtarzały właśnie taki przekaz. Kluczowym jest to, że
pomimo bardzo intensywnego przebiegu działań w skrajnie niekorzystnych
warunkach pogodowych i ogromnej zapaści frontowych służb medycznych śmiertelność
wśród żołnierzy Ostheer utrzymywała się przez cała zimę 1941-1942 na podobnym
poziomie, nie odbiegającym w żaden sposób od poziomu śmiertelności notowanego w
okresie wcześniejszym, będąc zarazem poziomem niższym, niż we wspominanym już
lipcu 1941 roku. W grudniu 1941 roku odnotowano bowiem 40 198 zgonów, w
styczniu 1942 roku 48 164, a w lutym 44 099. Tymczasem w ciągu
zaledwie dziewięciu dni czerwca 1941 odnotowano przypadków śmierci 25 000,
w lipcu 63 099, w sierpniu 46 066, a we wrześniu 51 033. Nie
może być więc mowy o istotnym wpływie odmrożeń na niemieckie straty w zabitych
i zmarłych. Jeszcze lepszy obraz strat związanych z problemem odmrożeń dają
statystyki związane z leczeniem rannych i chorych. Otóż w przypadku
odnotowanych chorób, w okresie pełnego roku (czerwiec 1941 – czerwiec 1942), spośród
wszystkich przypadków strat w efekcie użycia broni przez wroga zginęło 23 %
żołnierzy, 9 % zmarło podczas leczenia, niezdolnych do powrotu do służby mimo zakończenia
terapii było 2 % kombatantów, 10 % nie nadawało się skutkiem odniesionych ran i
kontuzji do służby czynnej, a jedynie do służby garnizonowej lub do pracy, 56 %
pozostałych przywrócono do aktywnej służby. Średni czas pełnego powrotu do
zdrowia obliczono na 98 dni. W przypadku odnotowanych w tym samym czasie
schorzeń zmarło nieco poniżej jednego procenta chorych, trwale niezdolnych do
służby okazało się około 1 %, zdolnych jedynie do służby garnizonowej lub do
pracy okazało się 5 %, natomiast całkowicie zdolnych do powrotu do służby
okazało się 93 % żołnierzy. W przypadku chorób średni czas pełnego powrotu do
zdrowia wynosił statystycznie 27 dni, co stanowi jaskrawy kontrast w stosunku
do czasu ozdrowienia z poniesionych ran. Jak widać, śmiertelność z powodu
chorób była dwudziestokrotnie mniejsza niż z powodu ran odniesionych w walce, a
przecież najwyższy odsetek zachorowań odnotowano w ciągu okresu jesienno – zimowego,
kiedy to stosunkowo duży procent owych zachorowań stanowiły właśnie odmrożenia.
Dla pełnej jasności trzeba zaznaczyć, że w medycynie wojskowej stan chorego w
efekcie odmrożeń wyraźnie kategoryzowano – istniały cztery kategorie, z których
dwie pierwsze oznaczały w rzeczywistości minimalny uszczerbek dla zdrowia i w
wogromnej większości przypadków tak skategoryzowany chory po udzieleniu mu
pomocy przez sanitariusza, lub felczera albo w ogóle nie ubywał z szeregów,
albo przebywał na zapleczu własnej jednostki macierzystej w ramach swego
rodzaju „zwolnienia lekarskiego”. Poważne kłopoty ze zdrowiem oznaczała dopiero
czwarta kategoria, gdyż trzecią też starano się leczyć na bezpośrednim zapleczu
frontu, choć w tym wypadku najczęściej zamiast leczenia ambulatoryjnego stosowano
leczenie szpitalne, a dopiero w przypadku braku możliwości pomocy na miejscu
odsyłano do Niemiec. Czwarta kategoria oznaczała realną możliwość amputacji
kończyn, lub inne poważne konsekwencje odmrożenia i takie przypadki z założenia
odsyłano do leczenia w Niemczech. Stanowiły one jednak 4,2 % wszystkich
przypadków odmrożeń odnotowanych przez służby medyczne Grupy Armii „Mitte”
pierwszej wojennej zimy na Wschodzie. Bez względu na luki w dokumentacji,
odsetek żołnierzy dotkniętych w stopniu poważnym przez odmrożenia był zatem
niewielką częścią ogólnej liczby chorych, czego najlepszym dowodem są przedstawione
powyżej statystyki ogólnej śmiertelności żołnierzy.
Ogólne
położenie sił niemieckich na przedpolach Moskwy było pod względem operacyjnym
bardzo niewesołe w obliczu rosnącej każdego dnia koncentracji sowieckich
rezerw. Front Grupy Armii „Mitte” rozciągał się tylko w linii powietrznej na
ponad 850 kilometrów i był bardzo nierównomiernie obsadzony. Przede wszystkim
zwracało uwagę bardzo duże nasycenie wojskami centralnej części odcinka,
natomiast bardzo słabo obsadzone były skrzydła von Bocka. Co gorsza, w
przypadku poważniejszego zagrożenia z uwagi na ogólną słabość sił niemiecki
feldmarszałek nie bardzo mógł liczyć na jakąkolwiek pomoc ze strony swych
sąsiadów. W bardzo złym położeniu znajdowała się zwłaszcza 2 Armia pancerna
Guderiana, której spora część najbardziej manewrowych jednostek ominęła Tułę od
południa i teraz szczególnie mocno narażona była na sowieckie kontrataki. Sam
Guderian, który jeszcze nie tak dawno był pierwszym – obok Hoepnera –
zwolennikiem kontynuowania ofensywy nagle całkowicie zmienił zdanie i jako
pierwszy zaczął dywagować na temat możliwości odwrotu uznając Tułę za obiekt
nie do zdobycia posiadanymi siłami i istniejących warunkach. W jeszcze
trudniejszym położeniu znajdowały się rozproszone dywizje piechoty 9 i 2 Armii
na dalekich skrzydłach. Zwłaszcza 2 Armia obsadzała bardzo długi odcinek frontu
– średnio na jedną jej dywizję przypadało aż czterdzieści kilometrów linii
frontu – choć jej nowy dowódca, generał Rudolf Schmidt bynajmniej nie uważał
swego położenia jako ekstremalnie trudnego. Trzymał podległe sobie oddziału
żelazną ręką dyscypliny i nawet po wydaniu w dniu 5 grudnia 1941 roku rozkazu
zawieszającego Operację „Tajfun” jeszcze przez pewien czas próbował podejmować
kolejne działania zaczepne. Nie miały one oczywiście większego znaczenia w
wymiarze operacyjnym, ale zadawały Sowietom spore straty i utrudniały im
ukończenie koncentracji przed własną ofensywą, co w wymiarze taktycznym miało
swoje znaczenie. Postrzegając jako
Położenie obu stron
na froncie moskiewskim 7 grudnia 1941 roku w godzinach wieczornych.
podstawowy problem narastający zanik
dyscypliny Schmidt nie cofnął się przed wydaniem rozkazu natychmiastowego
stawiania przed sądami polowymi wszystkich defetystów i żołnierzy, którzy
odłączali się bez wyraźnego powodu od swych jednostek bojowych. Pierwsze
radzieckie ataki odnotowano 5 grudnia na odcinkach utrzymywanych przez 7
Dywizję Pancerną i 14 Dywizję Piechoty Zmotoryzowanej dosłownie kilka godzin po
otrzymaniu przez ich dowódców rozkazów zatrzymujących własne działania
ofensywne.
Sytuacja południowego
skrzydła Grupy Armii „Mitte” w dniu 7 grudnia 1941 roku.
Wprawdzie
nie przyniosły one Sowietom żadnego powodzenia, ale teraz już dywizyjne ośrodki
wywiadu zdobyły sporą wiedzę na temat skali sowieckiej koncentracji rezerw. Na niektórych
odcinkach frontu stała się ona zresztą widoczna gołym okiem z trzymanych przez niemieckich
żołnierzy dominujących nad okolica wzniesień. Były to jedynie pierwsze krople
nadciagającej ulewy. W nocy z 5 na 6 grudnia znacznie więcej jednostek
niemieckich zameldowało o przybierających na sile sowieckich atakach. Większość
z nich załamała się jeszcze przed świtem, ale na odcinku 36 Dywizji Piechoty
Zmotoryzowanej Gollnicka Sowieci uzyskali cały szereg lokalnych włamań, co
skutkowało alarmującymi depeszami do dowództwa korpusu i armii. Na wysokości
zadania stanęli lokalni dowódcy i do wieczora szereg niemieckich kontrataków
wyparł Sowietów na ich pozycje wyjściowe. Nigdzie sowieckie jednostki nie
zdołały doprowadzić do przełamania niemieckich pozycji, ale mimo to dowództwo
wprowadzało do walki coraz to nowe jednostki, które próbowały nacierać w
dokładnie tych samych punktach, co ich poprzedniczki. Sowieci dokładnie tak
samo jak to bywało już wielokrotnie wcześniej bardzo źle korzystali z własnej
artylerii, strzelającej intensywnie, ale bardzo niecelnie, próbowali szturmować
niemieckie pozycje masami piechoty przy bardzo słabym wsparciu ciężkiej broni
piechoty lub czołgów, a w dodatku znakomita większość niemieckich jednostek
będących obiektem ataku od pewnego czasu jedynie pozorowała akcje ofensywne,
starając się bardziej przygotować pozycje obronne mimo koszmarnych warunków
pogodowych. Starcia te opisał służący w 296 Dywizji Piechoty porucznik Hans Reinert:
„Wciąż
zadawaliśmy sobie pytanie dlaczego Rosjanie prowadzą swoje bezsensowne ataki, powtarzając
je przeciw tym samym pozycjom, które wzmocniliśmy i zamknęliśmy ogniem, tak, że
nic się tam nie prześlizgnie. Co chcą osiągnąć? Być może zdobywają od czasu do
czasu nieco terenu, ale to niczego nie zmienia.”
Sowiecka
propaganda, a po niej oficjalna historiografia przedstawiała pierwsze godziny i
dni własnej ofensywy jako wspaniałe zwycięstwo osiągnięte dzięki umiejętnemu
użyciu potężnej artylerii polowej, a potem odważnym atakom piechoty, która na
bagnety i granaty brała kolejne rubieże obrony wroga. Tymczasem już 9 grudnia
zaniepokojony rozmiarami strat Żukow wydał szereg zarządzeń zabraniających
czołowych ataków piechoty i ustalających ogólne zasady użycia artylerii i broni
ciężkich w walce. W większości pozostały one jednak martwą literą, gdyż
podobnie jak wcześniej, także i teraz zebrane naprędce liczne rezerwy były
zlepkiem słabo wyszkolonych i kiepsko wyposażonych jednostek pod dowództwem marnie
przygotowanych do działań wojennych oficerów rezerwy będących akurat pod ręką.
Sowieci wprawdzie nie tracili animuszu i starali się bez przerwy napierać na
niemieckie oddziały, co w kilku przypadkach przyniosło im w końcu jakieś zyski
terenowe, ale koszt tego był olbrzymi. Wbrew obiegowej opinii „Człowiek
Radziecki” bynajmniej nie jest lepiej przystosowany do funkcjonowania w warunkach
tak ekstremalnego zimna, zwłaszcza jeśli nie jest odpowiednio ubrany (a problem
zimowego umundurowania niedostatecznie chroniącego przed zimnem jak najbardziej
w tym okresie w Armii Czerwonej występował), a do tego zmusza się go do
wielkiego wysiłku fizycznego podczas nocnych z reguły przemarszów na pozycje
wyjściowe, kiedy to w oczywisty sposób narażony był on najniższe temperatury. Mimo
wszystkich tych trudności i niepowodzeń Sowieci uzyskali 6 grudnia swój
pierwszy ważny sukces operacyjny – już w godzinach wieczornych dowodzący 3 Grupą
Pancerną Rheinhardt nie dysponujący właściwie żadnymi rezerwami zdecydował się
na wycofanie z najbardziej eksponowanych pozycji chcąc skrócić front i
wygospodarować jakieś wsparcie nie mogąc liczyć w tym zakresie na nikogo
innego. Nie był to zresztą jedyny powód – mimo utrzymania większości pozycji
obronnych dowódcy liniowy zaczęli jeden po drugim zgłaszać przypadki załamywania
się morale jednostek. Przeciwko inicjatywie Reinhardta ostro zaprotestował
feldmarszałek von Kluge, którego siły właściwie nie były jeszcze atakowane, a
który musiał w związku z odwrotem Reinhardta także wycofać swoje lewe skrzydło.
Miał poważne obawy co do zdolności wycofania całości posiadanego sprzętu
bojowego i zapasów pozostających w strefie bezpośrednio przylegającej do linii
frontu. Mimo protestów von Klugego rozpoczęto gorączkowe przygotowania
jednostek Reinhardta i Hoepnera do odwrotu na linię oddaloną od obecnych
pozycji aż o sześćdziesiąt kilometrów. Takie dyspozycje poważnie wstrząsnęły
Hoepnerem, który miał na myśli raczej znacznie krótszy, taktyczny odskok. W
obliczu takich rozkazów sam zaczął protestować wnosząc, że manewr będzie
kosztował jego oddziały wielką ilość sprzętu. Dowodzący Grupą Armii von Bock
rozumował podobnie, ale w ocenie Szefa Sztabu Generalnego, Haldera taki odwrót
był koniecznością i zatwierdził on ostatecznie ponad głową von Bocka odwrót
gros sił obu grup pancernych na tak zwaną Linię Klina, rozciągająca się od
południowego brzegu Zbiornika Wołżańskiego, do obszaru na południe od miasta
Klin, gdzie łączyć się miała z pasem obrony 4 Armii von Klugego. Także na
południu, mimo odparcia sowieckich ataków na swe jednostki operujące na wschód
i północ od Tuły Guderian nakazał odwrót z dniem 6 grudnia, co z kolei
skrytykował von Schweppenburg – z dokładnie takich samych powodów jak Hoepner i
von Kluge. Mimo sprzeciwów, 17 Dywizja Pancerna w ciągu dnia wycofała się o pięćdziesiąt
kilometrów, co było całkowicie niezrozumiałe nie tylko dla jej kadry
oficerskiej, ale także dla większości podoficerów i szeregowych. 6 grudnia
obiektem sowieckich ataków stały się także pozycje trzymane przez 9 Armię
Straussa i tam atakujący uzyskali pewne sukcesy, które zmusiły sztab armii do
określenia swego położenia jako „trudne”, ale mimo to, nikt nawet nie wspomniał
o odwrocie. Jedynie daleko na południu 2 Armia Schmidta kontynuowała własne
akcje ofensywne, choć ponosiła przy tym coraz większe straty, które ostatecznie
zmusiły go do przejścia do obrony.
Bałagan
związany z projektowanym odejściem części sił niemieckich na Linię Klin spowodował
poważne konsekwencje już następnego dnia sowieckiej ofensywy. Siły radzieckiej
30 Armii wdarły się bowiem 7 grudnia głęboko w obronę jednostek 3 Grupy
Pancernej na północ od Klina. Załatano pospiesznie wyłom przy pomocy różnych
dostępnych jednostek i przy pewnej pomocy ze strony 4 Grupy Pancernej. Dwa dni
później, w obliczu braku jakichkolwiek rezerw Halder nakazał przygotować do
wysłania na front stojące na zapleczu Grupy Armii „Mitte” dywizje ochronne, a
10 grudnia wydał polecenie natychmiastowego przygotowania do transportu na
Front Wschodni czterech stacjonujących we Francji dywizji piechoty – 88, 208,
216 i 246. Wszystko było jednak albo zwykłą improwizacją, albo musiało zająć
mnóstwo czasu, w ciągu zatem kolejnych dni Grupa Armii musiała być zdana
wyłącznie na własne siły. Co można było zrobić od razu, to usprawnić dowodzenie
jednostkami na froncie i jeszcze 8 grudnia grupa Reinhardta została
podporządkowana dowództwu 4 Grupy Pancernej. Ta ostatnia nadal była tylko słabo
naciskana przez Sowietów i von Bock był przekonany, że zwiększenie odpowiedzialności
Hoepnera o sąsiedni pas obrony skłoni go do okazania większego zrozumienia położenia
sąsiada, czyli udzielenia mu większej niż dotychczas pomocy. Bardzo zła
sytuacja 36 Dywizji Gollnicka w połączeniu z wyciągnięciem z linii frontu 1
Dywizji Pancernej Krügera spowodowała wreszcie mocniejszą reakcję atakowanych.
Gdy w godzinach popołudniowych 8 grudnia sowieckie oddziały zagroziły
rozcięciem dywizji Gollnicka na pół, 1 Dywizja Pancerna z marszu przypuściła od
południa zdecydowany kontratak, który odrzucił sowietów i pozwolił na
odtworzenie linii obrony. Północne skrzydło 36 Dywizji Piechoty Zmotoryzowanej
zdołało utrzymać nowo zajęte pozycje obronne i mimo oddania dwóch wsi trzymało
się mocno, co pozwoliło Niemcom zbudować nową ciągłą linię obrony. Następnego
dnia siły sowieckie skoncentrowały swoje wysiłki na zdobyciu wsi
Archangielskoje i zdołały nawet otoczyć jej niewielki garnizon w sile kompanii,
ale natychmiastowy kontratak rezerwowego batalionu dywizji zniszczył siły
sowieckie stanowiące ostrze natarcia i pozwolił utrzymać wieś. Mimo utrzymania
ciągłości frontu odwrót na nowe pozycje obronne okazał się bardzo kosztowny – w
ciągu dwóch dni 14 Dywizja Piechoty Zmotoryzowanej zniszczyła, by nie wpadły w
ręce wroga dwa czołgi, osiem dział przeciwpancernych, osiem samochodów pancernych,
siedemnaście traktorów sto dwadzieścia trzy ciężarówki. Inne jednostki poniosły
podobne straty w sprzęcie, ale co najważniejsze – odwrót bynajmniej nie
poprawił w widoczny sposób położenia sił 3 Grupy Pancernej, gdyż konieczność
korzystania z tych samych dróg przez różne związki spowodowała ich całkowite
zakorkowanie. Możliwości reagowania na rozwój sytuacji sztabu grupy pozostawały
więc niewielkie, a wchodzenie sił sowieckich w próżnię powstałą po ewakuacji kolejnych
punktów oporu poważnie zagroziło utratą Klina. Był to główny punkt
zaopatrzeniowy większej części grupy, więc konsekwencje utraty tego miasta
byłyby dla Reinhardta katastrofalne. W tych okolicznościach 1 Dywizja Pancerna
ponownie rozpoczęła kontratak i opanowała sytuację, zadając ogromne straty
podchodzącym już do Klina sowieckim jednostkom – po walce naliczono ciała ponad
1 800 martwych czerwonoarmistów, biorąc także niemal tysiąc jeńców. Co
kolejny raz rzuciło się w oczy, to bardzo nikła zdobycz w postaci ciężkiego sprzętu
wroga. Niemieccy dowódcy zrozumieli jak niewielkim wsparciem dysponowały najbardziej
wysunięte radzieckie siły i jak łatwo dysponując dobrze dowodzonym silnym
pancernym odwodem można sobie z nimi poradzić. Poprawa ogólnego położenia
pozwoliła przygotować sprawną ewakuację zgromadzonych w Klinie zapasów, ale
także rozbudować system obrony na nowo objętych pozycjach. Także na odcinku 9
Armii lokalne włamania sowieckie na wschód od Kalinina zostały najpierw zablokowane,
a później zlikwidowane. Strauss mimo wszystko domagał się rezerw od sztabu
Grupy Armii, ale ten zmuszony był – zgodnie zresztą z prawdą – odpowiedzieć, że
żadnymi obecnie nie dysponuje. Także tutaj sowieckie natarcia były słabo
zorganizowane – na odcinku jednego tylko niemieckiego regimentu piechoty
naliczono 9 grudnia wieczorem 600 martwych sowieckich żołnierzy, podczas gdy
straty własne w ciągu całego dnia walk wyniosły trzech zabitych i dwudziestu
rannych. Następnego dnia dowodzący tutaj Koniew zmuszony był zawiesić kolejne
natarcia na niemieckie pozycje w celu dokonania przegrupowania, ale już 11
grudnia wznowił ataki, co kazało w obliczu braku jakichkolwiek rezerw
operacyjnych generałowi Straussowi zwątpić w zdolność do utrzymania Kalinina. Adolf
Hitler w obliczu rozwoju wydarzeń 8 grudnia wydał Dyrektywę nr 39, która
wstrzymywała wszystkie wielkie operacje ofensywne, a następnego dnia von Bock
polecił przygotować wojska do odwrotu na nowa linię obrony mająca biec wzdłuż
linii Jezioro Wołgo-Rżew-Gżack-Medyń-Orzeł-Kursk, co wzbudziło duże zdziwienie
u znacznej części jego podwładnych. Kryzysowa sytuacja miała miejsce przede
wszystkim w pasie Kalinin-Klin i w oczach wielu dowódców wyższego szczebla nie
uzasadniała tak głębokiego odwrotu, tym bardziej, że siły niemieckie musiały
przy okazji ponieść jeszcze większe straty w sprzęcie niż podczas wycofania się
grupy Reinhardta. Na południu, podczas trwającego odwrotu sił 2 Armii Pancernej
10 Dywizja Piechoty Zmotoryzowanej Loepera poniosła duże straty od sowieckich
ataków, a co gorsza w jej szeregach doszło do wybuchu paniki. Sytuacja została
opanowana dość szybko, a przede wszystkim okazało się rychło, że był to
odosobniony przypadek. Do wieczora 9 grudnia niemieckie jednostki w większości
opuściły najbardziej zagrożony obszar i utrzymały swoją gotowość bojową mimo –
a jakże – niemałych strat w sprzęcie. Pod wrażeniem dużych strat własnych i
niezbyt silnego nacisku ze strony wroga Guderian wyraźnie stanął po stronie von
Klugego twierdząc, że dalszy odwrót jeszcze bardziej osłabi wojska niemieckie i
lepiej już bić się tam, gdzie się aktualnie jest. Także Halder miał mieszane
uczucia wobec planu von Bocka i nie przyjmował do wiadomości pesymistycznej
oceny sytuacji ogólnej tego ostatniego. Na razie były to tylko dyskusje, ale
cały czas nierozwiązany pozostawał problem słabych skrzydeł Grupy Armii „Mitte”,
co chyba w największym stopniu determinowało sceptycyzm von Bocka. Na odcinku 2
Armii właściwie nie było żadnych rezerw, więc detaszowano tam właśnie nowo przybyłą
brygadę kawalerii SS, oraz zwrócono się do Guderiana, by oddał sąsiadce od
południa część sił wyciągniętych spod Tuły, czego jednak Guderian nie zrobił,
zasłaniając się własną słabością. Tymczasem Sowieci nie czekali na decyzje
niemieckiego dowództwa i sami rozpoczęli serię ataków na rozciągnięte siły 2
Armii. Na styku 45 i 95 Dywizji piechoty stało się to, czego niemieckie
dowództwo obawiało się tak bardzo – po okrążeniu i zniszczeniu garnizonu punktu
oporu Szatiłowo we froncie niemieckim wybita została pierwsza poważna dziura. W
dniu 12 grudnia uznano sytuację 2 Armii za bardzo poważną i rozważano
możliwości poradzenia sobie z włamaniem, ale nadal nie było pod ręką sił,
którymi można byłoby wyłom zablokować. Jako pierwszy ochłonął sztab Schmidta,
który zauważył, że w wyłomie znajduje się jedynie sowiecka kawaleria, która nie
zagraża pozycjom niemieckim po obu stronach włamania i pozostaje w bezruchu.
Ponadto, wykorzystując niedobitków spod Szatiłowa i armijne formacje tyłowe w ciągu
następnego dnia utworzono rodzaj rygla naprzeciw włamania i w ten sposób
doraźnie zabezpieczono linię obrony armii.
Pierwszy
tydzień sowieckiej kontrofensywy przyniósł zatem szereg lokalnych włamań i
zmusił część sił niemieckich do odwrotu, lecz ogólny bilans zysków i strat był
dla strony sowieckiej znacznie bardziej niepokojący. Straty własne były
olbrzymie, a zyski terenowe minimalne. Nawet jeśli udało się wybić w pozycjach
obronnych Niemców większe luki niezmiennie istniał duży problem z
wykorzystaniem takich sukcesów. Jeśli coś nakazywało optymizm to fakt, że w
ogóle wymuszono ruch Niemców do tyłu i na opanowanych obszarach przejęto sporo
zniszczonego lub uszkodzonego sprzętu wroga. Żukow i Koniew mogli liczyć także
na szereg nowych jednostek przybywających z rezerw strategicznych w rejon walk,
co umożliwiało kontynuacje działań zaczepnych. Z drugiej strony Niemcy nadal
mieli bardzo ograniczone możliwości przegrupowania jakichś większych sił na
najbardziej zagrożone odcinki, a jeśli takowe istniały, były paraliżowane przez
dowódców dużych związków Grupy Armii „Mitte”, którzy jak Guderian, nie
zamierzali się osłabiać w obliczu wroga bez względu na położenie sąsiadów.
Sowieccy dowódcy bardzo pragnęli realnego i decydującego zwycięstwa i pomimo
wszystkich trudności zdecydowani byli kontynuować swe operacje. Wobec tego,
wielka bitwa musiała trwać dalej i coraz bardziej przyjmowała postać brutalnej
bitwy na wyczerpanie, w której zwycięstwo miała odnieść ta strona, która okaże
się silniejsza psychicznie, która strona dalej wyznaczy granice poświęcenia i
będzie w stanie znieść więcej.
Komentarze
Prześlij komentarz