„Anihilacja” Bitwy u bram Moskwy. Październik 1941 – Marzec 1943 Część II
„Anihilacja”
Rżew-Wiaźma-Biełyj
Bitwy
u bram Moskwy. Październik 1941 – Marzec 1943
1.
Wiaźma i Briańsk
Zgodnie
z planem, jako pierwsza operację rozpoczęła daleko na południowym skrzydle 2
Grupa Pancerna Guderiana, której XXXXVII Korpus Zmotoryzowany jako pierwszy
przystąpił do natarcia, którego celem, był Orzeł – istotny węzeł komunikacyjny
na południowych podejściach do Moskwy. Mimo, że 2 Grupa Pancerna nie ukończyła
w zasadzie przegrupowania i było dość głęboko rozciągnięta, grot jej uderzenia
w postaci korpusu Joachima Lemelsena już w pierwszych godzinach walki uzyskał
wyraźne powodzenie. Walka niemieckich jednostek o przełamanie sowieckiego pasa
obrony przypominała jako żywo dotychczasowe operacje zaczepne – niektóre
sowieckie pododdziały walczyły na swych pozycjach do upadłego, inne natomiast
potrafiły rozpierzchnąć się na sam odgłos nadciągających niemieckich kolumn
zmotoryzowanych. Na w sumie stosunkowo niewielkiej przestrzeni pasa przełamania
niemieckie jednostki manewrowały intensywnie starając się obchodzić bronione
punkty oporu i jak najszybciej wyjść w przestrzeń operacyjną, co nie było
jednak sprawą prostą z uwagi na fatalny stan dróg i bardzo małe zapasy paliwa.
Choć przed Niemcami zbudowano dość poważny system umocnień polowych obrońcy nie
byli w stanie go zbyt długo utrzymać – sowiecka artyleria, mimo że wzmocniona
licznymi batalionami artylerii rakietowej strzelała intensywnie, ale bardzo
niecelnie, nie wykazując przy tym ani elastyczności w działaniu, ani rozsądnego
planowania ognia zaporowego. W odróżnieniu od sowieckich artylerzystów
niemieccy kanonierzy spisali się wręcz wzorowo – skoncentrowany ogień
niemieckich baterii nie tylko zdemolował atakowane pozycje, ale także w
zasadzie odciął jakąkolwiek łączność rozkładając system dowodzenia na łopatki,
ale także skutecznie obezwładniał odzywające się sowieckie baterie i
uniemożliwiał skuteczne przeprowadzenie kontrataków w strefie taktycznej. Już
od pierwszych godzin walki sytuacja sił sowieckich w strefie niemieckiego ataku
stała się ekstremalnie trudna, a niemieckie oddziały do godzin wieczornych
wdarły się w sowiecki system obrony na około 15 kilometrów. Choć liczby mogą na
to nie wskazywać – po trzech dniach walk XXXXVII Korpus Zmotoryzowany odniósł
pełen sukces i przeszedł do pościgu meldując jednocześnie wzięcie 3 800
jeńców, a straty w sprzęcie wroga oceniając na 17 czołgów, 42 działa i
moździerze, 77 ciężarówek i zdobycie 300 koni. 2 października w godzinach
wieczornych Guderian mógł już zatem pospieszać swych dowódców polowych w marszu
na Orzeł, gdyż przed niemieckimi czołówkami pancernymi praktycznie nie było
wroga. Dobre wiadomości napływające z południowej flanki Grupy Armii „Mitte”
zdopingowały Berlin do podjęcia działań zmierzających do podniesienia morale
walczących wojsk – Adolf Hitler z reguły w tego rodzaju momentach uważał za
bardzo istotne, by walczący na froncie podzielali jego odczucia krytycznego
znaczenia danej chwili i rozumieli jak bardzo przełomowy dla Niemiec to moment.
Wprawdzie w swym komunikacie z 1 października podkreślił wspaniałe osiągnięcia
Wehrmachtu, co miało zdecydowanie pozytywny wpływ na morale żołnierzy na froncie,
ale obserwujący go z bliska – jak Galeazzo Ciano – uznali jego wystąpienie za
przejaw pojęcia w pełni i do głębi z jak trudnym przeciwnikiem Niemcy mają
teraz do czynienia. Wielu zdawało sobie sprawę z jakim ryzykiem wiąże się
rozpoczynający się atak na Moskwę, ale w zasadzie nikt nie potrafił w jasny
sposób wyartykułować swych obaw.
2
października, punktualnie o godzinie 5.30 na odcinkach przełamania głównych sił
feldmarszałka von Bock przemówiła niemiecka artyleria. Wprawdzie przez kilka
dni przed rozpoczęciem ofensywy wielu niemieckich żołnierzy z rosnącymi obawami
obserwowało, jak Sowieci rozbudowują swój system obrony, jak rosną ich siły na
froncie, teraz jednak zmasowany ogień setek dział i moździerzy spadł na pozycje
wroga z dewastująca siłą. Miało to ogromne znaczenie dla setek oczekujących w
swych okopach szturmowych żołnierzy, którzy w milczeniu obserwowali
rozpoczynający się spektakl zniszczenia i zagłady – w ogniu dział rwały się na
strzępy okalające bunkry i okopy linie drutu kolczastego, rozpadały się
drewniano ziemne umocnienia, wybuchały nagromadzone zapasy amunicji. Po
trwającej pół godziny nawale artyleryjskiej niemieckie działa przeniosły swój
ogień w głąb pozycji wroga, a nad pozycjami grupującej się do szturmu piechoty
przemknęły formacje samolotów bombowych i szturmowych, aby swymi bombami
dołożyć własną porcję zniszczeń wewnątrz piekła, w które zamienił się sowiecki
pas obrony. Początkowo natarcie przebiegało z trudnościami – od pierwszej
chwili dowództwo odpowiedzialnej za przełamanie głównego pasa obrony 131
Dywizji Piechoty generała Meyer-Bürdorfa raportowała z jednej strony szybkie
postępy swych grup szturmowych, z drugiej jednak strony rosnący do
niepokojących rozmiarów poziom strat. Siły sowieckie w wielu punktach stawiły
bardzo silny, momentami wręcz fanatyczny opór, ale niemieckie oddziały
dysponowały nie tylko bardzo dużą przewagą liczebną, ale przede wszystkim
potężnym i skutecznym wsparciem. Kluczowym czynnikiem wydaje się być w tym
wypadku przybycie na front w końcu września długo oczekiwanych batalionów dział
szturmowych, których wsparcie dla walczących ciężko piechurów przyniosło
niezwykłe efekty. W strukturach Grupy Armii „Mitte” znalazło się aż 216 tego
typu pojazdów i ich załogi wniosły bardzo wiele do działa przełamania
sowieckiej obrony. Dowództwo sowieckie bardzo szybko stanęło przed obliczem kryzysu
obrony szybko rozdysponowawszy posiadane odwody, ponieważ jednak stacjonujące w
głębi rezerwy operacyjne były zbyt oddalone od głównego pasa obrony dowódcom
armii i frontów nie pozostawało nic innego, jak tylko drogą radiową wzywać
swych podkomendnych do wytrwania, co jednak nie było możliwe wobec siły
niemieckiego uderzenia. Obrona zaczęła się rozpadać w ciągu niespełna sześciu
godzin od rozpoczęcia niemieckiej ofensywy. W tym miejscu wypada bliżej
przyjrzeć się kondycji niemieckich sił tworzących rdzeń Grupy Armii „Mitte”, co
pomoże ocenić poziom ich efektywności bojowej.
Dość
powszechna jest świadomość, jak wysoką cenę Grupa Armii zapłaciła za swe
wielkie pasmo sukcesów w bitwach na Białorusi, nad Berezyną i Dnieprem,
wreszcie pod Smoleńskiem i nad Desną. Od początku wojny do końca września sztab
Grupy Armii raportował stratę w zabitych rannych, zaginionych i chorych łącznie
198 398 żołnierzy, z czego w sierpniu 1941 roku stracono 75 849, a we
wrześniu – gdy aktywne działania prowadziła relatywnie nieduża część sił Grupy
Armii – kolejne 40 518. Liczby te robią szczególnie silne wrażenie, jeśli
uzmysłowimy sobie, że w przeważającej mierze dotyczą pododdziałów stricte
bojowych. Naturalnie w związku z naturą niemieckich operacji w ciągu tygodni
walk wielokrotnie zdarzało się, że nawet pozostające na głębokim zapleczu
jednostki zaopatrzeniowe, lub ogólnie rzecz ujmując drugorzutowe musiało toczyć
często krwawe walki z wcale nie małymi zgrupowaniami odciętych sowieckich sił
desperacko poszukującymi dróg wyjścia z matni należy przyjąć, że w liczbach
bezwzględnych zdecydowaną większość strat poniosły jednak pododdziały bojowe.
Powinno to mieć zatem bardzo negatywny wpływ na efektywność bojową niemieckich
dywizji, co jednak jak widzimy na opisywanym etapie działań nie miało miejsca.
Główną przyczyną takiego stanu rzeczy są uzupełnienia kierowane do walczących
oddziałów, w wielu przypadkach mających wręcz krytyczne znaczenie. Najlepiej
widać to na przykładzie 18 Dywizji Pancernej generała Nehringa, która poniosła
w otwierających wojnę bataliach szczególnie wysokie straty. Związek ten w chwili
wybuchu wojny posiadał na stanie 17 174 żołnierzy, a już do dnia 28 lipca
zgłosił straty w wysokości 3 352 ludzi. W efekcie wyniszczających dywizję
walk w tym dniu jej dowódca oceniał jej „kämpfstarke” na zaledwie 600 ludzi i
dwanaście sprawnych czołgów, przy czym trzeba było tymczasowo rozwiązać dwa z
czterech tworzących kręgosłup dywizji batalionów strzelców zmotoryzowanych.
Wspomnianego 28 lipca dowództwo 2 Grupy Pancernej wycofało dywizję z frontu i
dało jej dowództwu niemal miesiąc (do 24 sierpnia 1941 roku) na odtworzenie
wartości bojowej. W przypadku tej dywizji, jak również wielu innych stosunkowo
sprawne odtworzenie liczebności oddziałów bojowych możliwe było, ponieważ z 55
dywizji bojowych tworzących Grupę Armii „Mitte” od początku kampanii aż 46
posiadało w swych strukturach Feldersatz Abteilung, czyli Polowy Batalion
Zapasowy. Był to oddział przeznaczony do szkolenia i ogólnie rzecz ujmując
przysposabiania przybywających z Niemiec
rekrutów do służby w strukturach dywizji, co było procesem złożonym i z reguły
długotrwałym. Żołnierze tworzący ten batalion przybywali z jednostek
odpowiedzialnej za pobór Armii Rezerwowej z reguły po trwającym 5 do 6 tygodni
szkoleniu podstawowym, w pełni uzbrojeni i wyposażeni, najczęściej w zwartych
grupach nazywanych batalionami marszowymi pod komendą powracających z leczenia
lub z urlopów podoficerów lub oficerów dywizji. Zarówno bataliony marszowe, jak
i polowe bataliony zapasowe posiadały pewną ilość broni zespołowej, w
krytycznych zatem okolicznościach można było użyć tych jednostek w boju, czego
jednak starano się unikać. Na miejscu postoju polowego batalionu zapasowego z
nowymi rekrutami wyznaczeni do tego celu oficerowie z reguły będący dowódcami
batalionów lub kompanii (choć nierzadko zdarzało się też, że podejmowali się
tego zadania nawet dowódcy pułków) prowadzili z nowymi żołnierzami rozmowy,
podczas których wypełniali oni liczne ankiety. To pozwalało bardzo precyzyjnie
ustalić stopień przydatności rekruta do danego pododdziału dywizji, o bardzo konkretnej
specjalizacji. Kolejną korzyścią płynącą z tak skomplikowanego procesu
wchłaniania rekruta był prosty fakt dość dobrego poznania nowych członków
pododdziałów przez kadrę oficerską, co pozwalało na lepszą ocenę realnej
wartości bojowej oddziału, a przede wszystkim na szybszym zgraniu
nowoprzybyłych ze starą kadrą. Jeśli tylko okoliczności na to pozwalały sztab
dywizji tworzył konkretne kursy szkoleniowe, które nierzadko wydłużały proces
szkolenia o kolejne tygodnie, stawiając przez rekrutem bardzo konkretne
wymagania, będące summą doświadczeń prowadzących rzeczone kursu podoficerów i
oficerów z konkretnego Teatru Działań. Zatem, choć w literaturze wspomnieniowej
w kwestii wchłaniania uzupełnień przez poszczególne pododdziały danej dywizji
Wehrmachtu dominuje wśród doświadczonych weteranów pogląd o niskiej wartości
„świeżego” rekruta, jest to w dużej mierze stereotyp, charakterystyczny dla osi
podziału „starych” i „nowych” w danej kompanii, czy plutonie. W rzeczywistości
tak zorganizowany system uzupełnień powodował, że nawet poważne liczbowo ubytki
z tytułu strat bojowych przez dłuższy czas nie miały rażącego wpływu na
efektywność bojową danego związku taktycznego, nawet w warunkach Frontu
Wschodniego. Wspólna walka, wspólna egzystencja, oparta o dole i niedole
żołnierza wielkiej armii na froncie szybko niwelowały zresztą tradycyjne
różnice pomiędzy „starym”, a „nowym” wojskiem, przy czym należy w tym miejscu
wyraźnie zaznaczyć, że z wielokrotnie już poruszanych przy innych okazjach
przyczyn demograficznych pierwotny stan większości dywizji niemieckich nie był
jednolity pod względem wiekowym – pobór objął różne grupy wiekowe i często owo
różnicowanie pod względem doświadczenia w rzeczywistości opierało się na
różnicy wiekowej – wielu spośród doświadczonych żołnierzy służących w armii od
początku II Wojny Światowej było przecież wyraźnie starszych od młodych
roczników powoływanych do służby w latach 1940 i 1941. Miało to zresztą swoje
dobre strony, bo z natury rzeczy starsi wiekem żołnierze, po latach służby dość
szybko zaczynało mniej lub bardziej świadomie odgrywać rolę „ojców” dla
osiemnastolatków, lub dziewiętnastolatków stanowiących rdzeń uzupełnień podczas
kampanii 1941 roku. Chyba nie było zatem plutonu strzelców w całej Ostheer, w
którym nie było przynajmniej trzech lub czterech „tatusiów”, lub „wujków”,
czyli tego rodzaju „opiekunów” dla młodego żołnierza, którzy sądząc po
popularności tych przezwisk nie tylko pomagali w codziennej egzystencji na
froncie, ale potrafili także realnie i pozytywnie oddziaływać na psychikę
młodych ludzi rzuconych w wir brutalnej wojny. Bardzo to wszystko stabilizowało
pododdziały, budowało silne więzi międzyludzkie i cementowało zwartość oddziału
tworząc zgrany i związany ze sobą emocjonalnie zespół ludzi.
Aby
uzmysłowić sobie skalę możliwości stosunkowo szybkiej odbudowy nadwyrężonej
przez tygodnie krwawych starć struktury liczebnej Grupy Armii „Mitte” trzeba
zaznaczyć, że w początku kampanii 1941 roku jej dywizyjne polowe bataliony
zapasowe liczyły średnio 790 ludzi, co daje pulę 36 340 uzupełnień,
rozdysponowanych przede wszystkim na przestrzeni sierpnia i września do
struktur dywizji. Do tej liczby należy jednak dodać kolejne 125 000
przybyłych z Niemiec rekrutów, którzy w ciągu kolejnych tygodni wojny w mniejszym
lub większym stopniu przebyli podobną do swych poprzedników drogę od punktów
poboru, poprzez struktury szkoleniowe Armii Rezerwowej, wreszcie dywizyjny
system uzupełnień polowych, aż do konkretnych kompanii konkretnych dywizji. W
sumie zatem, u zarania Operacji „Tajfun” sztab Grupy Armii „Mitte” musiał ze
swej pierwotnej liczby posiadanych zasobów ludzkich odjąć około 37 000
ludzi, co wobec znacznego wzmocnienia Grupy Armii dywizjami przybyłymi z innych
odcinków działań nie był bynajmniej liczbą poważną. Nawet jeśli przyjmiemy, że
ubytek ów obejmował wyłącznie oddziały stricte bojowe oznaczało to
statystycznie brak 72 ludzi na batalion. Ponieważ jednak zgodnie z przyjętym
systemem organizacyjnym typowy batalion piechoty liczył standardowo 861 ludzi,
a typowy batalion strzelców zmotoryzowanych powinien ich mieć 1 089 widać
wyraźnie, w jak znakomitej kondycji po ponad trzech miesiącach krwawych zmagań
na nieznaną dotychczas skalę pozostawały niemieckie oddziały na centralnym
odcinku Frontu Wschodniego. Oczywiście to tylko statystyka i różne dywizje
niemieckie ucierpiały w dotychczasowych walkach w różnym stopniu, niemniej,
oczywistym jest w świetle tych danych jak wysoki poziom efektywności bojowej na
tle opisanych już słabości przeciwnika posiadała Grupa Armii „Mitte”. Wszystko
to musiało prowadzić do jednego – błyskawicznego załamania się sowieckiej
obrony i tak też w ciągu pierwszych dni października 1941 roku się stało. Już w
południe pierwszego dnia operacji dowództwo niemieckie zaczęło wprowadzać w
wykonane w sowieckiej obronie wyłomy swe związki pancerne, a do wieczora 3
października mimo narastającej fali sowieckich kontrataków siły 3 i 4 Grupy
Pancernej wdarły się już w sowiecką obronę na głębokość około 50 kilometrów, co
realnie zagroziło egzystencji dziesiątek sowieckich związków taktycznych
zgromadzonych do obrony najkrótszej drogi do Moskwy.
Wielka
bitwa wkrótce zmieniła się w ciąg przypadkowych starć o charakterze
spotkaniowym, gdyż w wielu przypadkach niemieckie związki pancerne osiągnęły
stanowiska sowieckich rezerw operacyjnych zanim te zdążyły wyruszyć w stronę
atakowanej i przerywanej właśnie linii obrony. O ile jednostki pierwszego rzutu
w zasadzie jeszcze zachowywały jaką taka spoistość, fakt rozlania się
niemieckich formacji na tyłach Frontów Zachodniego i Briańskiego miał
niesłychanie paraliżujący wpływ na morale formacji tyłowych, a przede
wszystkim, na cywilów. Na odcinku zajmowanym przez jednostki podległe dowództwu
Koniewa sytuacja stawała się bardzo zła, ale na zapleczu wciąż walczących
jednostek Frontu Briańskiego panował już kompletny chaos. Jeremienko jako
pierwszy zwrócił się zresztą z formalną prośbą o zezwolenie na przeprowadzenie
odwrotu, które zostało odrzucone. Nie miało to większego znaczenia, gdyż w
obliczu błyskawicznych ruchów niemieckich jednostek pancernych i
zmotoryzowanych piesze, lub oparte o trakcję konną (zresztą w dalece
niewystarczającym zakresie) jednostki sowieckiej piechoty stanowiącej gros sił
nie byłyby i tak w stanie ujść przeznaczeniu. Mając świadomość kształtu i formy
odpowiedzi, której Ludowy Komisarz Obrony udzielił Jeremience Koniew zaczął
delikatniej – najpierw zarysował ogólne położenie swych formacji, następnie
poinformował o tym, że szybko się ono pogarsza i dopiero wówczas poprosił o
zgodę na odwrót. Mimo wysublimowanej formy, także jego prośba została
odrzucona. Pozostało zatem sowieckim dowódcom już tylko starać się posiadanymi
nadal rezerwami operacyjnymi zatamować potok niemieckich sił i liczyć na łut
szczęścia. To jednakże zwykło uśmiechać się wyłącznie do tej strony, która w
danym momencie miała więcej batalionów.
Miarą
sowieckiej klęski nadchodzącej już wielkimi krokami były wydarzenia
towarzyszące opanowaniu Orła, który był pierwszym celem uderzenia 2 Grupy
Pancernej Guderiana. W tych dniach, w mieście liczącym wówczas około
140 000 mieszkańców przebywał między innymi uznany już wówczas radziecki
dziennikarz i felietonista Wasilij Grossman. Nagle, do jego pokoju hotelowego
wpadł znajomy i z obłędem w oczach wykrzyczał – „Niemcy są w Orle, idą na nas
setki czołgów! Właśnie wydostałem się spod ich ognia. Uciekajmy, bo nas tu
dostaną!”. Grossman wprawdzie nie uwierzył do końca w opowieść znajomego, ale
nie ryzykując potencjalnego randez-vous z niemieckimi zdobywcami złapał jedynie
za swoją teczkę i wybiegł z pokoju w ślad za kolegą, Nie umiem powiedzieć w
jaki sposób radziecki dziennikarz wydostał się z miasta, okoliczności jednak
sprzyjały tak podjętej rejteradzie, gdyż do miasta po wykonaniu 240
kilometrowego marszu wdarły się nie „setki czołgów”, lecz dokładnie cztery –
pojazdy należące do 6 kompanii kapitana Wollschlaegera, stanowiącej ostrze
grota natarcia 4 Dywizji Pancernej. Na swej drodze Niemcy nie napotkali żadnego
oporu i po prostu przejechali przez miasto tętniące normalnym życiem, po czym
zajęli pozycje po obu stronach lokalnej przeprawy przez rzekę i naprzeciw
dworca kolejowego. Oczywiście meldunek Wollschlaegera zelektryzował dowództwo 2
Grupy Pancernej, ale wykorzystanie uzyskanego sukcesu okazało się być wcale nie
takim łatwym przedsięwzięciem – większość jednostek podążających śladem
czołówki 4 Dywizji Pancernej po prostu stanęła z powodu braku paliwa, operując
już absolutnie na krańcach swego zasięgu.
Przełamanie
sowieckiej obrony przez główne siły Grupy Armii „Mitte” – położenie 3
października 1941 roku wieczorem. (Mapa zaczerpnięta z pracy R. Stahel
„Operation „Typhoon”)
Wspierające
natarcie sił Bocka elementy 2 Floty Powietrznej Kesselringa zdobyły się na
bardzo duży wysiłek bojowy – większość dostępnych samolotów wykonywała od
czterech do nawet sześciu lotów bojowych dziennie, co tylko 3 października
złożyło się na blisko tysiąc operacji lotniczych w ciągu doby. Celem uderzeń
Luftwaffe były nie tylko sowieckie punkty oporu, lub rejony koncentracji
artylerii polowej, ale także linie komunikacyjne, na których roiło się od
pojazdów konnych i mechanicznych. Niemieccy piloci zgłaszali zniszczenie setek
wozów, czego oczywiście nie da się w żaden sposób potwierdzić, ale bez względu
na realną skuteczność i bomb i pocisków z broni pokładowej lotnicze uderzenia
miały duży wpływ na sytuację sił sowieckich znacznie ograniczając i tak ich
niewielką mobilność. Nie wszystko jednak szło „jak po maśle” – od chwili
rozpoczęcia uderzenia poszczególne niemieckie związki bojowe także stały się
celem ataków sowieckich samolotów. Mimo aktywności Luftwaffe sowieckie samoloty
bombowe i szturmowe nadlatywały nad maszerujące niemieckie kolumny małymi
grupkami liczącymi zaledwie kilka maszyn w dodatku w większości przypadków bez
osłony własnych myśliwców. Wiele z nich było zestrzeliwanych przez niemieckie
myśliwce, ale te, które zdołały przedrzeć się nad cele potrafiły spowodować
niemałe straty – z uwagi na niewielką ilość dobrych dróg, nacierające
pododdziały zmuszone były poruszać się w gęstych kolumnach, co ułatwiało
zadanie sowieckim załogom. Tylko jedna, 35 Dywizja Piechoty generała Walthera
Fischer von Weikerstahl skarżyła się, że pojedynczy sowiecki atak lotniczy
spowodował straty w ludzkie w wysokości 15 zabitych i 40 rannych. Także kolejne
związki pancerne zaczynały zgłaszać rosnące problemy związane ze stanem rezerw
paliwowych – zjawisko to dotyczyło w pierwszym rzędzie jednostek oddanych
Grupie Armii Bocka przez jej sąsiadki, czyli dywizje, które przystąpiły do
wielkiej ofensywy nierzadko w ciągu zaledwie godzin od ukończenia
przegrupowania. Sztab Grupy Armii z jednej strony nie zadawał sobie trudu, aby
głębiej analizować przyczyny tego rodzaju trudności, ograniczając się do
doraźnych rozwiązań mających na celu rozwiązanie problemu „tu i teraz”.
Naturalnie były to pierwsze symptomy przekroczenia możliwości logistycznych
aparatu Grupy Armii w związku z odległością i znacznym powiększeniem jej
aktywów, zwłaszcza w kwestii posiadanych dywizji szybkich, z natury rzeczy
najbardziej paliwożernych. 3 i 4 października przyniósł serię gwałtownych starć
z sowieckimi jednostkami drugiego rzutu i tendencja do jak najszybszego
osiągnięcia celów operacyjnych srodze się na niemieckich wojskach zemściła.
Mimo słabego wyszkolenia i często wręcz improwizowanego charakteru wielu
sowieckich jednostek tworzących rezerwy Frontu Zachodniego oddziały niemieckie
poniosły w tych walkach niemałe straty. Oczywiście nie tylko brak taktycznej
elastyczności stał za wydłużająca się listą strat niemieckich formacji
pancernych – siły sowieckie zaprezentowały stosunkowo wysokie walory bojowe
walcząc z dużym poświęceniem i wielokrotnie skutecznie wykorzystując atuty
posiadanego sprzętu bojowego. Wprawdzie 2 Grupa Pancerna zdołała z sukcesem
wprowadzić w wykonany w sowieckiej obronie wyłom wszystkie trzy swoje korpusy
szybkie, które błyskawicznie zagroziły tyłom broniących się wciąż jednostek
sowieckiego Frontu Briańskiego, ale na rosnące trudności narzekał sztab 2
Armii, która posuwała się naprzód bardzo powoli i ponosiła przy tym niemałe
straty. Sytuacja ta stwarzała dużą szansę na uniknięcie okrążenia przez niemałą
część wojsk Jeremienki. Na lewym skrzydle sił niemieckich, tam, gdzie operowały
główne siły Bocka sytuacja wojsk Koniewa stawała się jednak ekstremalnie
trudna. 3 Grupa Pancerna przedarła się przez obronę i opanowała dwie przeprawy
przez górny Dniepr, co otwierało Niemcom drogę na tyły Frontu Zachodniego. Tuż
za oddziałami Hotha forsownymi marszami miażdżąc resztki oporu podążały piesze
dywizje 9 Armii Straussa. W ostatecznym akcie desperacji Koniew skierował do
przeciwuderzenia wszystkie posiadane w pobliżu jednostki, ale ich akcja, choć
bardzo dla Niemców kosztowna (tylko 6 Dywizja Pancerna straciła w walkach
piętnaście czołgów) nie przyniosła powodzenia. 4 października wypadły urodziny
Szefa OKH, Walthera von Brauchitscha i z tej okazji poza zwyczajowymi
życzeniami jubilat został wręcz zasypany meldunkami z linii frontu, które
wskazywały na postępująca katastrofę zgrupowania wroga. OKH planowało już teraz
nie tylko szybkie zniszczenie sił wroga w rejonie Wiaźmy, do której pozostawało
niemieckim czołgistom już bardzo niewiele kilometrów, ale także szybki marsz 2
Grupy Pancernej w stronę oddalonej od Orła o 180 kilometrów Tuły. Otrzeźwienie
przyszło następnego dnia – sztab Guderiana informował, że wprawdzie na drodze
do Tuły nie ma żadnych poważniejszych sił wroga, ale wznowienie ruchu na północ
jest możliwe wyłącznie po dostarczeniu do czołowych jednostek około 500 metrów
sześciennych paliwa. Tymczasem pomimo uruchomienia wszelkich dostępnych
możliwości, w tym zrzutów z powietrza, przez cały 6 października udało się
dostarczyć zaledwie około jednej piątej wymaganej ilości. Także siły 3 Grupy
Pancernej nie zdołały w dniu 5 października osiągnąć Wiaźmy, choć miały ten
ważny węzeł komunikacyjny dosłownie na wyciągnięcie ręki. Powodem był nie tylko
silny opór wroga, ale także zużycie niemal całego zapasu paliwa przez czołowe
jednostki. Wymuszone spowolnienie tempa natarcia Miało swoje konsekwencje – w wielu
punktach Sowieci podciągnęli rezerwy i starali się zablokować, lub choćby opóźnić
niemieckie ataki. Szczególnie boleśnie odczuła to 4 Dywizja Pancerna generała
Langermanna-Erlencamp, która usiłowała uchwycić oddalony o około 50 kilometrów
od Orła Mceńsk. W efekcie napotkania świeżych sił wroga na podejściach do
Mceńska dywizja utknęła w kosztownych starciach aż do 9 października nie
notując właściwie żadnych poważnych zysków terenowych, ponosząc za to
nieproporcjonalnie wysokie straty. Cztery dni starć z umiejętnie broniącymi się
czerwonoarmistami kosztowało dywizję Langermanna dwadzieścia sześć czołgów z
pięćdziesięciu, którymi niemiecki związek dysponował w chwili podjęcia
natarcia. Niemcy mieli swoje trudności i kryzysy, ale mimo wszystko parli
naprzód i dawało się coraz silniej wyczuwać postępujące przesilenie w wielkiej
batalii. Wkrótce odczuli to także sowieccy przywódcy.
5
października o godzinie 11.00 przed południem dostarczono do Najwyższego
Dowództwa Sił Zbrojnych znanego pod potocznie używana nazwą STAWKI informację
od dowodzącego jednostkami lotnictwa myśliwskiego dystryktu moskiewskiego,
pułkownika Sbytowa o wykryciu długiej na dwadzieścia kilometrów niemieckiej
kolumny kierującej się na niebroniony przez żadne siły własne Juchnow.
Miejscowość ta, oddalona była od Moskwy o 190 kilometrów. Wieści te – zresztą dwukrotnie
sprawdzane – zszokowały sowieckie kierownictwo wojenne, które zrozumiało, że
nadszedł czas na podjęcie przygotowań obrony bezpośrednich podejść do stolicy
Związku Radzieckiego. W tym momencie oddziały 4 Grupy Pancernej (konkretnie
XXXX Korpus Zmotoryzowany) wdarły się już w głąb sowieckich pozycji na około
100 kilometrów. Przede wszystkim Niemcy rozgromili ostatecznie sowiecką 43
Armię i wyszli na tyły 24 Armii, jednocześnie w kilku lokalnych kotłach
izolując większość sowieckich związków taktycznych. Podczas gdy XII i XIII
Korpusy Armijne przystąpiły do natarcia na elementy radzieckiej 33 Armii
stanowiącej jak wiemy drugi rzut sowieckiego zgrupowania, 10 a wkrótce także i
2 Dywizje Pancerne wniknęły w lukę pomiędzy 33, a 32 Armią. Teraz nacierające
od północy wojska LVI Korpusu Zmotoryzowanego oddzielało od czołówki 4 Grupy Pancernej
mniej niż 100 kilometrów, podczas gdy zajmujące położone najdalej na zachód
formacje sowieckie należące do 20 Armii miały do Wiaźmy aż 120 kilometrów. STAWKA
natychmiast podjęła działania mające na celu zbudowanie linii obrony zamykającej
dostęp do Moskwy, przy czym należy przyznać, że mając na względzie okoliczności
podjęto na Kremlu bardzo rozsądne działania.
Ponieważ
nie dysponowano w dystrykcie moskiewskim dużymi siłami regularnej armii wydano
dyspozycje do wszystkich wewnętrznych dystryktów wojskowych dotyczące wysłania
do obrony stolicy wszelkich rozporządzalnych sił. W ciągu najbliższych dni
jednak można było się spodziewać przybycia zaledwie sześciu nowych dywizji
piechoty (właśnie utworzonych), co oczywiście nie było siłą zdolną powstrzymać pracy
na wschód niemiecki walec. Postanowiono zatem wzmocnić oczekiwane posiłki
siłami milicyjnymi, wojsk wewnętrznych (NKWD), oraz aktywować pospolite
ruszenie – „Opołczenije” – korzystając z dużych zasobów ludzkich najgęściej
zaludnionego obszaru Związku Radzieckiego. Tym razem nie próbowano zbudować
ciągłego pasa umocnień, lecz używając do tego celu pospiesznie ściągane skąd się
da jednostki saperskie i inżynieryjne zbudować sieć punktów oporu blokujących
dostępu do Moskwy wzdłuż głównych dróg doń prowadzących. Ta tak zwana „Możajska
Rubież Obronna” w rzeczywistości składała się zatem z czterech punktów oporu,
do których ufortyfikowania zebrano wielkie ilości ludności cywilnej. Były to
Wołokołamsk, Możajsk, Małojarosławiec i Kaługa. Potzreba było przynajmniej
tygodnia, by móc zebrać większe siły, zatem przewidując ruch niemieckich
związków pancernych po osiach głównych magistral
Położenie obu stron
5 października 1941 roku wieczorem.
drogowych
skoncentrowano się na zablokowaniu tychże. W sumie sowieckie umocnienia
znajdowały się już tylko około 100 do 110 kilometrów od Moskwy, co daje dobre
pojęcie o szybkości niemieckich działań. Ponadto Stalin wydał rozkaz odwrotu zarówno
siłom Koniewa, jak i Jeremienki, oraz rozwiązał dowodzony przez Budionnego
Front Rezerwowy dysponując posiadane przezeń jednostki pomiędzy dwóch wyżej
wymienionych dowódców. Jak się wydaje, STAWKA nie bardzo wierzyła w możliwość
uratowania większych sił z rysującego się coraz wyraźniej kotła (a właściwie
dwóch kotłów), ale sowieckie dowództwo wierzyło, że wprawienie tak wielkiej
masy wojsk w ruch na wschód spowolni niemieckie natarcie i da czas na reakcję. W
tych krytycznych dla sowieckiego dowództwa godzinach podjęto wiele decyzji, ale
nie da się zbyt wiele powiedzieć o tym, kto konkretnie doradzał Stalinowi w
poszczególnych kwestiach. Przez długie dekady oficjalna historia zmagań
opierała się na wspomnieniach Georgija Żukowa, którego ściągnięto na kierunek
Moskiewski z Leningradu. Trudno mieć jednak zaufanie do informacji w tychże
wspomnieniach zawartych, podobnie zresztą jak i do informacji płynących ze
wspomnień większości najwyższych rangą i znaczeniem dowódców wojskowych czasów
II Wojny Światowej. Choć Żukow bardzo konsekwentnie starał się siebie przedstawić
w roli zbawcy – między innymi opowiadając o tym, że gdy zameldował się na
Kremlu zastał Stalina i Berię pogrążonych w rozmowie na temat możliwości
negocjowania z Niemcami pokoju – pojawił się on w stolicy ZSRR niemal dwa dni
po podjęciu kluczowych dla rozwoju sytuacji decyzji przez STAWKĘ. Należy zatem
przypuszczać, że kluczową rolę w próbach ustabilizowania sytuacji o
powstrzymania gigantycznego kryzysu miał Szef Sztabu Armii Czerwonej, Marszałek
Borys Szaposznikow, bez wątpienia najbardziej kompetentna postać z najbliższego
otoczenia radzieckiego dyktatora w owym czasie. Już po przybyciu Żukowa do
Moskwy postanowiono także postanowiono także o odebraniu dowództwa nad Frontem
Zachodnim Koniewowi. Dowództwo przejął Żukow, ale z Koniewem w roli zastępcy.
Także dookoła tych decyzji personalnych rysuje się wiele niejasności, gdyż
najchętniej powtarzane źródła – czyli wspomnienia Żukowa – wskazywały na
odbycie się swoistego sądu nad nieobecnym Koniewem, który został przez Stalina
wprost oskarżony o zdradę, ale po dłuższej rozmowie wybroniony przez Żukowa. Później,
po latach, wielu innych decydentów stanowiących bliski krąg współpracowników
miał na temat tych wypadków zupełnie inny pogląd, by się jednak nie wydarzyło
na Kremlu, do wieczora 6 października 1941 roku w rękach Niemców znalazło się
już 78 744 jeńców, a straty w sprzęcie sił sowieckich oceniali oni na 272
czołgi i 797 dział różnych typów i przeznaczeń.
W
obliczu rozwoju sytuacji na froncie dowodzący Grupą Armii „Mitte” Feldmarszałek
Fedor von Bock musiał mierzyć się nie tylko z przeciwnikiem – choć słabnącym,
wciąż groźnym – ale także z inicjatywą własnych dowódców polowych. Z uwagi na
temperament i inne cechy charakteru stanowili oni dość pstrokaty konglomerat i
podczas gdy ostrożny z natury dowódca 9 Armii, generał Strauss konsekwentnie
odmawiał wsparcia swymi dywizjami piechoty ciężko walczących pancerniaków Hotha
w rejonie Chołmu uskarżając się na poważny opór sił sowieckich przed swoim
frontem, trzeba było wręcz temperować zbyt śmiałe w ocenie dowódcy Grupy Armii
poczynania dowódców 4 Grupy Pancernej – Hoepnera – a także 2 Armii, generała
von Weichs. Ci ostatni naciskali na poszerzenie zasięgu operacji okrążającej,
wyczuwając narastający kryzys sił sowieckich, co w ich ocenie powinno doprowadzić
do okrążenia znacznie większych sił sowieckich. Bock zabezpieczywszy sobie
wsparcie ze strony OKH wymusił w końcu po długich dyskusjach preferowany przez
siebie pogląd na kształt operacji, ograniczając zasięg penetracji sowieckiej
głębi przez jednostki dowodzone przez najbardziej krewkich generałów.
Oczywiście, podejście von Bocka miało swoje logiczne uzasadnienie – po pierwsze
liczył się czas i trzeba było jak najszybciej rozerwać front sowiecki, by po okrążeniu
najgroźniejszych zgrupowań operacyjnych wroga osiągnąć cel operacji w pościgu,
po drugie natomiast – każde dodatkowe kilkadziesiąt kilometrów głębokości bitwy
mogło bardzo negatywnie wpłynąć na funkcjonowanie systemu logistycznego Grupy
Armii i tak już mocno przeciążonego. Przezwyciężenie oporów ze strony swych
dowódców polowych nie było jednak całkowite, wręcz przeciwnie, konsekwencje
oparcia sprawy o OKH kazały się być dla von Bocka mieczem obosiecznym. Gdy
udało mu się okiełznać jednych dowódców, 6 października 1941 roku do sztabu
Grupy Armii wpłynął teleks z OKH informujący o przemianowaniu 2 Grupy Armii
Pancernej na 2 Armię Pancerną, co w znacznym stopniu ośmieliło Guderiana do
podejmowania decyzji na poziomie operacyjnym w oparciu o własna ocenę sytuacji.
Charakterystycznym jest, że tego samego dnia podniesiono także 1 Grupę Pancerną
do rangi związku armijnego, co jednak nie zaburzyło w większym stopniu relacji
łączących dowódcę Grupy Armii „Süd”, Feldmarszałka von Rundstedta z generałem
Kleistem. Guderian był człowiekiem sławnym, czczonym wręcz przez propagandę i w
swoim własnym pojęciu przede wszystkim błyskotliwym i utalentowanym dowódcą
operacyjnym, przed którym drzwi do wielkiej kariery stały szeroko otwarte. Od
tego dnia zatem, południowe skrzydło Grupy Armii „Mitte” toczyło jakby osobną
bitwę, gdyż działania Guderiana miały zbyt wielki wpływ na operacje 2 Armii, by
dowódca tej ostatniej mógł ignorować posunięcia „Szybkiego Heinza”. Aby osłabić
maksymalnie inicjatywę Guderiana von Bock odebrał mu dwa dowództwa szczebla
korpuśnego (XXXIV i XXXV Wyższe Dowództwo Polowe), które rozdysponował na rzecz
2 Armii i 6 Armii wchodzącej w skład sił feldmarszałka von Rundstedta. Guderian
zirytowany tak poważnym osłabieniem własnych sił walczył do ostatka o
anulowanie tego rozkazu, ale niewiele wskórał. W każdym razie jeszcze bardziej
zniechęcił się do swego przełożonego, a relacje między nimi stały się wręcz
lodowate. Bock wyczuwał już wcześniej, że tendencje do niesubordynacji
prezentowane regularnie przez Guderiana mogą być przyczyną wielu kłopotów, i
jeszcze we wrześniu 1941 roku poufnymi kanałami zabiegał o jego odwołanie, ale
z oczywistych powodów niewiele wskórał. Wszystkie te zdarzenia nie wróżyły
jednak niczego dobrego na przyszłość, choć oczywiście tysiące żołnierzy
frontowych nie miało żadnego pojęcia o tego rodzaju zakulisowych rozgrywkach i
faktycznie obdarzało Guderiana ogromnym zaufaniem, widząc w nim jeden z symboli
dotychczasowych zwycięstw, co zresztą jeszcze bardziej podkręcało ego krnąbrnego
pancerniaka.
Bez
względu na napięcia pomiędzy dowódcami, 17 Dywizja Pancerna 6 października 1941
roku po rozproszeniu zebranych do obrony miasta przypadkowych oddziałów
sowieckich wzięła Briańsk, o mało nie przechwytując przy tym sztabu Frontu
Jeremienki. Mówiło się, że opuścił on swoje stanowisko dowodzenia w chwili, gdy
niemiecki czołg stanął w odległości zaledwie dwustu metrów od miejsca postoju
sztabu. Oddziały sowieckie starały się jak najszybciej odchodzić w kierunku
północnym i północno-wschodnim, ale ich wysiłki okazały się w większości przypadków
daremne, gdyż na północ od Briańska 18 Dywizja Pancerna Nehringa w dniu 8
października 1941 roku ostatecznie zamknęła ich możliwe jeszcze drogi odwrotu.
Na lewym skrzydle Grupy Armii, w pasie działania 3 Grupy Pancernej ostatecznie
udało się z pomocą nadchodzących na pole walki formacji 9 Armii Straussa
odeprzeć sowieckie kontrataki w rejonie Chołma, co pozwoliło 6 i 7 Dywizji Pancernej
wznowić marsz w kierunku Wiaźmy. Błyskawicznie rozbiły one sowieckie oddziały
usiłujące zresztą w pierwszym rzędzie wydostać się z wyraźnie już zarysowanego
saka na wschód, po czym wtargnęły do Wiaźmy, gdzie doszło do serii starć w
godzinach popołudniowych. Także tutaj sowieccy dowódcy byli kompletnie
zaskoczeni pojawieniem się Niemców, a usiłujący zorganizować obronę Generał
Major Konstanty Rokossowski z trudem uniknął niewoli lub śmierci. Następnego dnia
od południa do Wiaźmy dotarły czołgi 10 Dywizji Pancernej Generała Majora
Wolfganga Fischera, a tuż za nią pierścień okrążenia domykała także 2 Dywizja
Pancerna generała Kurta Veiela. Niemcy nie próbowali błyskotliwych manewrów,
ani taktycznych fajerwerków – po prostu z uporem parli naprzód nie oglądając
się na własne straty, by jak najszybciej złamać opór wroga i osiągnąć cel. Precyzyjny
rapier na kilkanaście godzin zmienił się w brutalny łom, ale ostatecznie do
rana 8 października także w rejonie Wiaźmy udało się niemieckim jednostkom
domknąć ostatecznie pierścień okrążenia. Cena była wysoka, ale w obu kotłach
utknęło w sumie osiem armii sowieckich, składających się z sześćdziesięciu
czterech dywizji strzeleckich, jedenastu brygad czołgów i pięćdziesięciu pułków
artylerii Rezerwy Naczelnego Dowództwa. Najgorszym dla Sowietów było to, że nie
istniały żadne możliwości szybkiego utworzenia poważniejszego zgrupowania
operacyjnego, zdolnego do przerwania niemieckiego pierścienia okrążenia, gorzej
– realizując wydany wcześniej rozkaz odwrotu na wschód, większość dywizji
sowieckich skomasowała się zachód od Wiaźmy na bardzo niewielkim obszarze
usiłując
Położenie obu stron
7 października 1941 roku w godzinach wieczornych.
trzymać
się głównych szlaków komunikacyjnych. W tych okolicznościach właściwie ustało
centralne dowodzenie przez sztab Frontu. Pomiędzy broniąca podejść do Syczewki
31 Armią, a odchodzącą na wschód – w stronę Kaługi 33 Armią zionęła blisko 80
kilometrowa luka, w która już zaczęła wnikać Dywizja Zmotoryzowana SS „Das Reich”,
a za nią 3 Dywizja Zmotoryzowana i 258 Dywizja Piechoty. Sowieci ostatecznie
stracili jakikolwiek wpływ na bieg wydarzeń. Wieczorem 6 października temperatura
znacznie spadła i dotychczas pogodne niebo zachmurzyło się. Spadł niezbyt
obfity deszcz, a po nim pierwszy w tym roku śnieg. Nazajutrz nie został po nim
nawet najmniejszy ślad, ale od pierwszych godzin opadów obciążone ponad miarę
masą setek ciężkich wojskowych pojazdów zaczynały zmieniać się w grzęzawisko.
Aura zmieniła się błyskawicznie i odtąd przez kolejne dni niebo nad Związkiem
Radzieckim pokryły ciężkie chmury. Tego samego 6 października 1941 roku szef
OKH, Brauchitch spotkał się z Hitlerem i nakreślił mu nowy plan operacyjny
kolejnej fazy ofensywy Grupy Armii „Mitte”, który szybko zyskał aprobatę Führera.
Zakładał on przeniesienie punktu ciężkości działań 3 Grupy Pancernej z kierunku
moskiewskiego w stronę dzisiejszego Tweru – wówczas Kalinina – co zupełnie
przekreślało pierwotny zamiar von Bocka. Całe jego lewe skrzydło zamiast
kierować się na Moskwę w pościgu operacyjnym miało teraz obejść skrzydło
sowieckiego Frontu Północno Zachodniego, co zdecydowanie oddalało Niemców od początkowego
celu operacji, gdyż Kalinin będący w takiej samej odległości jak Moskwa od
pozycji wyjściowych sił Hotha był położony od niej o blisko dwieście kilometrów
na północny zachód. Decyzja ta miała kolosalne znaczenie dla perspektywy
osiągnięcia Moskwy, gdyż z trzech silnych operacyjnych związków pancernych
kontrolowanych przez Bocka dwie nie były w stanie wpłynąć na sytuację na
przedpolach sowieckiej stolicy – Hoth miał się od Moskwy oddalać, a Guderian
mimo wszystkich swoich sukcesów nadal miał do niej około 300 kilometrów.
Pozostawała jeszcze 4 Grupa Pancerna Hoepnera, który bardzo by chciał zostać
spuszczonym ze smyczy, ale pozostawał pod operacyjną kontrolą dowódcy 4 Armii,
Feldmarszałka von Kluge, który podobne pomysły bardzo szybko wybił mu z głowy. Już
wcześniej von Kluge powiedział o Hoepnerze, że to świetny żołnierz, ale „lubi
zaczynać nowe bitwy nie ukończywszy starych”, e co i tym razem okazało się
prawdziwym – skierowanie dywizji Hoepnera ku Moskwie nie wchodziło w grę, gdyż większość
jego związków taktycznych musiała teraz utrzymać pierścień okrążenia w rejonie
Wiaźmy w oczekiwaniu na nadejście pieszych dywizji 4 Armii. Sprawy się
komplikowały, a apetyty rosły. Co gorsza, także Guderian podjął decyzje, które
rozwiały ostatecznie nadzieje Bocka na pełne wyzyskanie osiągniętego powodzenia
i zajęcie Moskwy. Z trzech pozostałych Guderianowi korpusów, jeden (Lemelsena)
pozostał w rejonie Briańska domykając kocioł, drugi (Kempfa) ruszył na
południowy wschód w stronę Kurska, a tylko jeden (von Schweppenburga) podjął
marsz po pierwotnie planowanej głównej osi natarcia, czyli w stronę Tuły.
Ustalono, że siły Kempfa natychmiast po opanowaniu Kurska także skierują się ku
Tule, co jednak wiązało się z liczonymi w dziesiątkach kilometrów przemarszami
i tym samym – ogromnym zużyciem paliwa, którego już teraz tak bardzo brakowało.
Jeśli upadek pierwotnego planu operacyjnego von Bocka musiał być bolesnym
przeżyciem, to wkrótce feldmarszałek musiał zająć się jeszcze pilniejsza sprawą
– w związku z dymisją (oficjalnie z powodów zdrowotnych, realnie z powodu
konfliktu z dowódcą Grupy Armii) dowódcy operującej daleko na południu ZSRR 17
Armii, generała von Stülpnagel, OKH wyznaczyło na to stanowisko dotychczasowego
dowódcę 3 Grupy Pancernej, generała Hotha, którego na stanowisku zastąpić miał
dotychczasowy dowódca XXXXI Korpusu Zmotoryzowanego, generał Georg-Hans
Reinhardt. Choć sam Hermann Hoth wolał pozostać na czele swej grupy pancernej (objęcie
stanowiska dowódcy armii było jednak poważna promocją) OKH odrzuciło te
obiekcje i pozostało przy pierwotnej decyzji. Tym samy von Bock tracił jedynego
dowódcę swych formacji pancernych, z którym współpraca układała się harmonijnie
i bez konfliktów na tle ambicjonalnych. Cała gra zupełnie przestała układać się
po jego myśli. Bez względu na wszystkie te wydarzenia, wcześniejsze decyzje von
Bocka zaczynały dawać swój plon – 8 października 1941 roku siły sowieckie uwięzione
w kotle w rejonie Briańska rozpoczęły próby wyrwania się z okrążenia. Pierwsze
natarcia spadły na XXXV Wyższe Dowództwo Polowe Kaempfe’go, którego jednostki pozostały
w rejonie Briańska w strukturach 2 Armii wbrew oburzeniu Guderiana. Jeszcze e w
wieczorem tego samego dnia sowieckie uderzenia stały się „nieznośne” w treści
meldunku niemieckiego generała do swych przełożonych. Mimo tego, że niektóre
sowieckie dywizje i brygady wyślizgnęły się przez niezbyt szczelny pierścień
okrążenia pod Briańskiem, a sytuacja w rejonie Wiaźmy z uwagi choćby na
liczebność tkwiących tam radzieckich jednostek pozostawała niepewna von Bock
domagał się jak najszybszego wznowienia ruchu jednostek Hoepnera ku Moskwie.
Polecił zatem nacierać siłom LVII Korpusu Zmotoryzowanego Kuntzena na
Małojarosławiec, Kaługę i Możajsk, przy wsparciu XXXXVI Korpusu
Zmotoryzowanego, co jednak zostało skutecznie sparaliżowane przez von Klugego,
który miał duże trudności w szybkim zastąpieniu dywizji szybkich powoli
nadciagającą z zachodu piechotą. Opór dowódcy 4 Armii został skrytykowany nawet
przez jego własnego szefa sztabu – generała Blumentritta – który w rozmowie z
Bockiem zarzucił swemu przełożonemu brak umiejętności prawidłowej oceny
sytuacji. W tym jednak wypadku słuszność miał von Kluge, którego jednostki
zmotoryzowane cierpiały na braki w zaopatrzeniu, a przede wszystkim były mocno
rozciągnięte, uwikłane w walki i nie mogły liczyć na szybkie ukończenie
przegrupowań z powodu coraz bardziej dających się we znaki deszczów. W istocie,
rozwinięcie trzymanego dotychczas w rezerwie LVII Korpusu wzdłuż drogi Rosławl-Małojarosławiec
było posunięciem rozsądnym, ale już kierowanie na ten sam szlak kolejnego
korpusu musiało w ówczesnych warunkach doprowadzić do korków o opóźnień w
dostawach zaopatrzenia. Chyba jedyną osobą, która podczas owych dyskusji
zachowała trzeźwy osąd sytuacji pozostawał von Kluge – pomijając fakt, że
nadludzkim wysiłkiem wojska kolejowe zdołały dostosować rozstaw szyn
opanowanych szlaków kolejowych do norm stosowanych w Niemczech na tysiącach kilometrów
i do początków października ilość zaopatrzenia z Rzeszy transportowanego tą
drogą wyraźnie wzrosła, to problemem pozostawała coraz gorsza kondycja „Grosstransportraum”,
czyli systemu komunikacji samochodowej łączącego stacje końcowe kolej z
magazynami zaopatrzeniowymi poszczególnych związków bojowych. Rosnące skokowo
odległości, zły stan dróg i postępujące zużycie sprzętu spowodowały spadek dziennej
wydajności przewozowej „Grosstransportraum” na zapleczu Grupy Armii „Mitte” do
krytycznego poziomu 6 500 ton na dobę, podczas gdy Grupa Armii
potrzebowała dziennie
Położenie obu stron
8 października 1941 roku w godzinach wieczornych.
tegoż
zaopatrzenia ponad 13 000 ton. Czynnik narastającego kryzysu
zaopatrzeniowego miał równie destrukcyjny wpływ na skuteczność niemieckich
działań jak brak jednomyślności co do ich charakteru wśród najwyższych rangą
dowódców. Tylko jedna, 20 Dywizja Pancerna, zdołała wyruszyć na wschód, w
kierunku sowieckiej stolicy. Pokonanie przez jej oddziały w pościgu operacyjnym
od pięćdziesięciu do osiemdziesięciu kilometrów od punktu pierwotnego
ześrodkowania kosztowało ją zużycie niemal całego posiadanego zapasu paliwa,
około 30 % pojazdów o trakcji kołowej i dwudziestu z pięćdziesięciu pięciu
posiadanych czołgów.
Ogromny
chaos panujący wśród sił sowieckich okrążonych w rejonie Wiaźmy sprzyjał
Niemcom – dał zamykającym pierścień jednostkom czas na przygotowanie doraźnej
linii obrony w oczekiwaniu na nieuniknione próby wyjścia z okrążenia. Zanikowi
centralnego dowodzenia wojskami w kotle towarzyszył narastający zanik
dyscypliny, pogłębiany przez nasilający się ogień niemieckiej artylerii
dalekiego zasięgu, która była w stanie objąć swym ogniem dużą część terenu
pozostającego w rękach odciętych sił sowieckich – kocioł miał około 75
kilometrów szerokości i mniej niż 35 kilometrów głębokości, co zresztą szybko zaczęło
się zmieniać z powodu stałego nacisku niemieckich dywizji piechoty, zwłaszcza 9
Armii. Te same deszcze, które tak bardzo dały się we znaki niemieckim związkom
zmechanizowanym teraz dramatycznie utrudniały jakąkolwiek koncentracji zdolnych
jeszcze do walki jednostek radzieckich, które mogłyby podjąć próbę przebicia
się na zachód. Zresztą jakikolwiek ruch kolumn wojskowych za dnia był niebywale
trudny z powodu ciągłych ataków lotniczych i nawał artyleryjskich. Poza tym
duża część sowieckich związków taktycznych w zasadzie wyczerpała zapasy paliwa
i amunicji i na masową skalę porzucała ciężki sprzęt. Do zachowujących spoistość
kompanii i batalionów piechoty dołączały coraz większe masy pozbawionych broni
i wyposażenia artylerzystów, czołgistów i służb zaopatrzeniowych. Wielu
nauczonych doświadczeniem wyniesionym z wcześniejszych bitew na Wschodzie
niemieckich oficerów jednostek zamykających okrążenie bezwzględnie egzekwowało
teraz rozkaz o przygotowaniu pozycji obronnych frontem na zachód. W szeregach
pracowicie kopiących umocnienia i indywidualne dołki strzeleckie było zresztą
na tyle wielu weteranów mających już do czynienia z sowieckimi atakami, że kopali
oni i napełniali worki piskiem w iście szalonym tempie. Na odcinku bronionym
przez oddziały XXXXVI Korpusu Zmotoryzowanego generała von Viettinghoff sytuacja
wyglądała szczególnie poważnie – Sowieci wykorzystując zwarte kompleksy leśne
podeszli bardzo niemieckich pozycji. Wielu niemieckich żołnierzy większą część
nocy spędziło w pełnej gotowości obawiając się nocnego szturmu, który jednak
nie nastąpił. O poranku 10 października na pozycjach zajmowanych przez
strzelców zmotoryzowanych z 2 Dywizji Pancernej panowała wprawdzie niczym nie
zmącona cisza, ale dziesiątki oczu czujnie wpatrywały się w niemą ścianę
mrocznego lasu rozpościerającego się w odległości może stu pięćdziesięciu
metrów od niemieckich stanowisk. Wielu żołnierzy miało wrażenie, że ów milczący
las porusza się – to setki sowieckich piechurów niekończącym się strumieniem
podchodziło do lizjery puszczy. Nagle bez jakiegokolwiek wsparcia
artyleryjskiego czerwonoarmiści po prostu podnieśli się i tworząc głębokie
kolumny biegiem rzucili się do straceńczego szturmu, tworząc brunatną,
bezkształtną i bezwolną falę nieubłaganie zmierzająca w stronę niemieckiej
linii. Obrońcy natychmiast otworzyli ogień z każdej dostępnej broni tworząc
przed swoimi pozycjami istną ścianę ognia, w którą po chwili weszły sowieckie
masy z katastrofalnym dla siebie efektem. Tylko kilku z nich zdołało dotrzeć na
odległość mniej niż pięćdziesięciu metrów od linii obrony, dziesiątki atakujących
padały na ziemię brocząc krwią od setek pocisków z ciężkich karabinów
maszynowych, granatów moździerzowych i pocisków z broni ręcznej. Brunatna fala
zatrzymała się i zachwiała, ale wówczas od tyło naparła na pierwsze szeregi wciąż
żywych Sowietów kolejna ludzka fala, która popłynęła przed siebie starając się jednocześnie
zebrać leżącą na ziemi broń wypuszczoną z rąk poległych i rannych kolegów.
Niemcy utrzymywali jednak cały czas nieprawdopodobną intensywność ostrzału i ludzka
fala szarpiąca się teraz w kilku różnych kierunkach daremnie usiłowała wyjść ze
strefy śmierci, ostatecznie odpływając bezładnie z powrotem w stronę lasu. Niemcy
strzelali aż do wyczerpania się amunicji w taśmach swych MG i gdy po trwającym
zaledwie kilka minut szaleństwie zapadła cisza tylko stróżki popielatego dymu
unosiły się nad rozgrzanymi lufami ich karabinów maszynowych, których
celowniczy gorączkowo omiatali pobojowisko. Niektórzy z obrońców sięgnęli po
wodę, inni roztrzęsionymi rękoma bezskutecznie usiłowali zapalić papierosa, ale
znakomita większość była zbyt zszokowana tym, co się właśnie wydarzyło, by wydusić
z siebie jakiekolwiek słowa. Tylko kilku najbardziej opanowanych, tych na
których z reguły opierała się odwaga całej kompanii zaczęło krzyczeć w stronę
stanowiska dowodzenia kompanii żądając natychmiastowego dostarczenia amunicji w
każdej ilości na linię. Jeśli te wrzaski nie otrzeźwiły pozostałych obrońców,
to zrobiła to wynurzająca się z lasu kolejna fala sowieckich strzelców, która w
ciągu niewielu minut po pierwszym szturmie ruszyła naprzód, prąc ku niemieckim
pozycjom ponurą determinacją po dywanie z ciał zabitych i rannych poprzedników.
Sowieckie
natarcia trwały przez cały dzień, dopiero wieczorem straciły na intensywności,
by od rana ponownie przybrać na sile. Nie wszystkie ataki były tak chaotyczne
jak te, odpierane przez 2 Dywizję Pancerną – na innych odcinkach radzieccy
dowódcy potrafili sprawić się znacznie lepiej organizując wsparcie czołgów, czy
własnej artylerii, która strzelając na wprost potrafiła w dużym stopniu
nadwyrężyć niemiecką obronę. Najgorsza z perspektywy Niemców sytuacja
wytworzyła się w pasie obrony 23 Dywizji Piechoty generała Heinza Hellmicha,
gdzie w kilku punktach Sowieci zdołali przedrzeć się przez obronę i wedrzeć aż
do pozycji zajmowanych przez artylerię. Niemieccy kanonierzy zmuszeni zostali
do stoczenia dramatycznej walki na śmierć i życie w obronie swych dział – w kilku
przypadkach ciężkie haubice prowadziły nawet ogień na wprost amunicją
odłamkową, której zapalniki zostały nastawione tak, że pociski wybuchały niemal
natychmiast po opuszczeniu lufy. Jeden z niemieckich batalionów stracił aż
siedemdziesięciu zabitych i porównywalną liczbę rannych i dywizja musiała
poprosić o wsparcie sąsiedniej jednostki, która z posiadanych rezerw utworzyła
grupę bojową w sile mniej więcej dwóch batalionów natychmiast rzuconą do
kontrataku, który pozwolił zamknąć wytworzone w linii obrony luki. Atakowane
były także utrzymujące pozycje obronne na północ od Wiaźmy 6 i 7 Dywizje
Pancerne, których kompanie strzelców zmotoryzowanych poniosły poważne straty,
ale
Położenie obu stron
10 października 1941 roku w godzinach wieczornych.
zdołały
wytrwać na stanowiskach. Pomijając ogrom poniesionych w czołowych atakach i
postępująca dezorganizację straszliwie już wyczerpanych jednostek objętość
kotła dramatycznie się zmniejszyła. 10 października wieczorem zajmował on już
tylko przestrzeń mniej więcej dwadzieścia na dwadzieścia kilometrów. Rozpad
kolejnych dywizji i brygad postępował w takim tempie, że nacierające od zachodu
dywizje niemieckiej piechoty w większości przypadków straciły właściwie kontakt
z przeciwnikiem, po prostu ostrożnie maszerując na wschód. Łupem Niemców padały
coraz większe ilości porzuconego wyposażenia, oraz coraz liczniejsze grupy
bardzo już zdemoralizowanych czerwonoarmistów, niezdolnych do stawiania jakiegokolwiek
oporu. Generał Porucznik Łukin, który przejął dowodzenie nad pozostającymi w
kotle dywizjami meldował o straszliwych stratach i wyczerpaniu wszelkich
zapasów, mimo to zdecydowany był do końca prowadzić ataki mające na celu
wyrwanie się z okrążenia. Nieco tylko lepiej pod tym względem wyglądała sytuacja
okrążonej na południu, w rejonie Briańska, 50 Armii sowieckiej, której
poszczególne elementy były w stanie nie tyle przebić się, co raczej
prześlizgnąć pomiędzy niemieckimi punktami oporu. W rejonie Wiaźmy 11
października 1941 roku sytuacja okrążonych oddziałów radzieckich stała się już
całkowicie beznadziejna – pozycje bronione przez strzelców zmotoryzowanych
niemieckich dywizji pancernych były teraz sukcesywnie wzmacniane przez
forsownie maszerującą piechotę - gdy
czołowe kompanie 252 Dywizji Piechoty dotarły do stanowisk 111 Pułku Strzelców
Zmotoryzowanych 11 Dywizji Pancernej tylko na przedpolu obydwu tworzących go
batalionów naliczono ponad dwa tysiące ciał poległych sowieckich żołnierzy.
Kolejne trzy tysiące poddało się i wyraźnie dało się odczuć osłabienie
sowieckiego naporu. Kolejnego dnia rozpoczął się już proces przegrupowywania
kolejnych niemieckich dywizji pancernych na pozycje wyjściowe do kolejnych
operacji zaczepnych. Na południu 2 Armia Pancerna i 2 Armia także podjęły
aktywne działania mające na celu ostateczną likwidację okrążonych sił wroga. Ostatecznie
11 października oddziały 17 Dywizji Pancernej i 167 Dywizji Piechoty zdołały
rozciąć istniejący kocioł na dwie części, ale mimo to siły sowieckich 50, 13 i 3
Armii stawiały nadal silny opór. Dowództwo Grupy Armii „Mitte” było tym faktem
mocno zaskoczone, gdyż sądziło, że duża część sił sowieckich wydostała się już wcześniej
z kotła, co tłumaczyłoby między innymi problemy w rejonie Mceńska. Tymczasem
lwia część okrążonych oddziałów wroga nadal tkwiła w kotle i trzeba było
wzmocnić nacisk w celu szybkiej redukcji, a następnie likwidacji oddziałów
sowieckich. Wydaje się, że otoczone siły radzieckie w rejonie Briańska były
lepiej dowodzone, a przede wszystkim dużo dłużej zachowywały dyscyplinę i
spoistość, co powodowało bardzo duże trudności w natarciu sił 2 Armii mającej
oczyścić oba południowe kotły. Niemieccy żołnierze musieli mozolnie przedzierać
się przez wielkie kompleksy leśne i zdobywać właściwie każde miasteczko i każda
wieś na swej drodze. Właściwie zaprzestano przy tym rozróżniać uzbrojonych
żołnierzy od ludności cywilnej. W bezprzykładnie brutalnej operacji właściwie nie
brano jeńców, ale siły sowieckie nie ulegały rozkładowi i panice i nadal
stawiały zaciekły opór jednocześnie próbując wydostać się z okrążenia.
Mimo
stopniowej likwidacji sił Frontu Zachodniego w rejonie Wiaźmy wznawianie ruchu
na wschód przez siły Grupy Armii „Mitte” trwało bardzo powoli i na centralnym
kierunku LVII Korpus Zmotoryzowany pozostawał właściwie osamotniony w swym
powolnym marszu ku Moskwie, ponosząc przy tym dotkliwe straty. 14 października
1941 roku oddziały niemieckie zdobyły po ciężkim boju oddalony od Moskwy już tylko
o 140 kilometrów Medyń, ale w tym samym czasie sztab 20 Dywizji Pancernej
zameldował o stracie wszystkich dowódców kompanii strzelców zmotoryzowanych. Nawet
wzmocnienie sił LVII Korpusu przez kolejne dywizje dotychczas związane walkami
w rejonie Wiaźmy nie dawało wielkich szans na szybkie pokonanie pozostałego
jeszcze do Moskwy dystansu, gdyż jak wiemy duża cześć sił niemieckich miała
wprawdzie wznowić natarcie, ale na odległych skrzydłach Grupy Armii „Mitte”, co
w żaden sposób nie zbliżało Niemców do samej Moskwy. W efekcie część niemieckich
dowódców szczebla operacyjnego uznała, że zmiany w pierwotnym planie działania oznaczają
rezygnację z prób opanowania Moskwy na rzecz uchwycenia możliwie jak
najlepszych pozycji wyjściowych do kolejnej kampanii na wiosnę przyszłego roku.
Jeśli coś Niemcom sprzyjało, to fakt, że nadal byli w stanie wykorzystać
gigantyczną
Położenie obu stron
12 października 1941 roku w godzinach wieczornych.
lukę
wybitą w sowieckim froncie obronnym i podjęcie marszu na Kalinin przez kolejne
dywizje Grupy Pancernej Rheinhardta momentalnie doprowadziło do ogromnego
kryzysu kolejnego sowieckiego zgrupowania operacyjnego – pozostającej na zachód
od Rżewa radzieckiej 29 Armii. Niemcy opanowali Syczewkę niszcząc przy okazji
resztki 247 Dywizji Strzeleckiej, wyminęli Rżew od wschodu i w szybkim
pochodzie dotarli na odległość zaledwie 30 kilometrów od Kalinina do wieczora
12 października. Oznaczało odcięcie licznych sił sowieckich od tworzonego właściwie
od podstaw nowego Frontu Zachodniego Żukowa, zabezpieczającego Linię Możajską. Nazajutrz
czołgi stanowiącej szpicę natarcia 1 Dywizji Pancernej generała Krügera wdarły
się do Kalinina, ale po chwilowym zaskoczeniu obecne w mieście oddziały
radzieckie wsparte przez setki mieszkańców miasta stawiły atakującym bardzo
twardy opór. Ponieważ oddziały niemieckie były rozciągnięte na przestrzeni
wielu kilometrów ich stopniowe i powolne wchodzenie do akcji stawiło czołowa
grupę bojową w bardzo trudnym położeniu, ale do wieczora Krüger opanował
sytuację i opanował znaczną część miasta. Gdy wydawało się, że po oczyszczeniu
tak ważnego centrum komunikacyjnego jakim był Kalinin 3 Grupa Pancerna
skierowana zostanie w stronę Moskwy nowe rozkazy wprawiły sztab Reinhardta w
autentyczne osłupienie – ich nowym celem miał być teraz Torżok, czyli miasto
oddalone od Kalinina o kilkadziesiąt kilometrów na północny zachód.
Nadal
trwały walki w rejonie Wiaźmy i choć siły sowieckie były teraz ściśnięte na
bardzo małym obszarze, niektóre jednostki nadal usiłowały przedzierać się na
wschód. Tylko XXXXVI Korpus Zmotoryzowany meldował o wzięciu ponad 38 000 jeńców,
ale w kilku punktach oddziały radzieckie walczyły do upadłego, co zmuszało wyczerpane
już niemieckie jednostki do wykrzesania z siebie ostatnich sił. Pole walki
przedstawiało sobą przerażający widok – wszędzie leżały sterty ciał martwych
czerwonoarmistów, wszędzie walało się porzucone wyposażenie. Ostatecznie sztab Grupy
Armii „Mitte” uznał dzień 14 października za ostatni dzień oporu okrążonych
oddziałów sowieckich, ale wyłapywanie mniejszych lub większych grup przeciwnika
trwało jeszcze całe tygodnie i miało niesłychanie brutalny przebieg. Z raportów
707 Dywizji Piechoty, która otrzymała zadanie oczyszczenia terenu wynika, że w
ciągu kolejnych czterech tygodni schwytano i zgładzono nieco ponad 10 000 osób,
choć znaleziono przy nich zaledwie dziewięćdziesiąt sztuk broni. Nie ulega
najmniejszej wątpliwości, że żołnierze niemieckiej dywizji dopuścili się
niebywale zbrodniczych czynów wyładowując swoją agresję przede wszystkim na bezbronnych
cywilach. Kończąc bitwę pod Wiażmą i powoli niszcząc drugie zgrupowanie
sowieckie w rejonie Briańska niemieckie dowództwo ogłosiło wzięcie 508 919
jeńców, oraz zdobycie lub zniszczenie 876 czołgów i ponad 3 700 dział i moździerzy,
co biorąc pod uwagę stan początkowy sił radzieckich było stratami ogromnymi. Mało
tego, nie da się właściwie ocenić choćby w przybliżeniu sowieckich strat w
zabitych i rannych z uwagi na olbrzymie luki w istniejących dokumentach z epoki.
Najbliższe godziny i dni powiększały jeszcze zdobycz, gdyż tylko 15
października wzięto do niewoli kolejnych 50 000 żołnierzy przeciwnika, a i następne dni przynosiły meldunki o setkach kolejnych, jest więc wielce
prawdopodobnym, że do 20 października straty sowieckie wzrosły do 700 000, być może
nawet 850 000 ludzi. Z drugiej strony, straty niemieckiej Grupy Armii „Mitte”
w ciągu niespełna trzech tygodni od rozpoczęcia Operacji „Tajfun” zamknęły się liczbą
niemal 48 000 zabitych i rannych. Różnica pomiędzy ubytkami obu stron jest
zatem szokująca, ale w wielu niemieckich pododdziałach wcale nie świętowano
kolejnego wielkiego triumfu. Jak napisał w swym pamiętniku pewien ksiądz, który
jako proboszcz w podalpejskich wsiach ochotniczo wyjechał wraz ze swymi
parafianami powołanymi na wielką wojnę na Wschodzie:
Dziś
pochowałem kilku kolejnych moich chłopców, którzy zginęli w tym przerażającym
kraju. Trzy kolejne listy do rodzin, które muszę doliczyć do wszystkich tych,
które dotychczas wysłałem. Wykreślonych imion i nazwisk poległych w moim pamiętniku
jest już teraz więcej niż tych, którzy pozostali jeszcze przy życiu. Moja parafia
wykrwawia się na śmierć na bezkresnych równinach tego kraju – wszyscy tutaj
zginiemy.”
Komentarze
Prześlij komentarz