"Stan Gry" - 16 marca 2025 roku
"Stan Gry"
I.
Menuet związany z działalnością amerykańskiej dyplomacji trwa w najlepsze, ale zdaje się, że nie układa się tak, jakby życzył sobie tego Biały Dom. Owszem, udało się Amerykanom obrazić kilku z dotychczasowych partnerów, zmusić do posłuszeństwa krnąbrny Kijów, a nawet wskazać europejskim liderom jak bardzo istotna jest w polityce naga i brutalna siła, ale Kreml jak dotychczas pozostał niewzruszony na trumpowskie gesty i konsekwentnie odmawia rozejmu. Nic dziwnego, że wobec tego na Hutich w Jemenie posypały się bomby i pociski manewrujące. Ktoś musiał zapłacić za niezbyt widzialną uległość świata wobec potęgi myśli duetu Trump-Vance. To nie jest tak, że w jakiś sposób rozgrzeszam Hutich z ich terrorystycznych działań - po prostu doszliśmy zdaje sie do momentu, w którym Biały Dom czuje, że musi osiągnąć jakikolwiek sukces międzynarodowy, choćby i z uwagi na obecne ceny jajek w detalu na terenie USA. Nie chodzi mi o to, by naigrywać się w nieskończoność z nazwijmy to delikatnie, "oddalenia" obecnego Prezydenta USA od tak zwanej rzeczywistości, ale by uświadomić wszystkim, jak bardzo nie myliłem się w kwestii natury jego działań. Jest ostatecznie nieco przerażającym, gdy uzmysławiam sobie, że ten człowiek potrafi publicznie przez z górą 40 minut opowiadać ze swadą i przejęciem o rzeczach, których nie ma, jednocześnie wcielając w życie "rozwiązania" problemów, które sam na poczekaniu stworzył. To wielce charakterystyczne dla tego rodzaju ograniczonej umysłowości - stworzyć sobie zaplecze w postaci zapatrzonych w "szefa" potakiwaczy po to tylko, by nie musieć nigdy dyskutować w sposób merytoryczny, do czego nie ma się przecież żadnych kompetencji. Śladów wiodących ku znanej już przecież naturze tego rodzaju przywództwa jest od początku kadencji więcej. Znacznie więcej. Pretensje terytorialne - zwłaszcza te średnio uzasadnione - ale także uporczywe wskazywanie winnych trudności i kłopotów wewnętrznych niekoniecznie z imienia i nazwiska, lecz raczej z pochodzenia i innego języka używanego co dzień w ramach wielce już charakterystycznej odpowiedzialności zbiorowej. Jest też wizja mającej niebawem nastąpić powszechnej szczęśliwości i ekonomicznej prosperity w ramach - a jakże - samowystarczalności zwanej od dawna autarkią. Jak przypuszczam wszystkie te działania przywodzą na myśl tylko jeden system polityczny, dla łatwiejszego zdiagnozowania dodam tylko, że już raz udało się tego rodzaju idee wdrożyć w życie, a udało się to osiągnąć drogą demokratycznego głosowania w pewnym kraju w sercu Europy, którego językiem urzędowym po dziś dzień pozostaje język niemiecki.
Nie Drodzy Państwo, nie idę w tych rozważaniach zbyt daleko, gdyż symptomów jest więcej, a przed nami niebawem dość kluczowa rozgrywka - batalia administracji z sądownictwem, które dość jasno wskazało granice samowoli na masową skalę kwestionując decyzje personalne związane z "czystką" zaserwowaną federalnej administracji przez nową władzę. Albo zatem złamana zostanie ostatnia zapora oddzielająca amerykańskie społeczeństwo od dysfunkcyjnej rzeczywistości "parademokracji", albo wynoszony już nawet na ołtarze przez co gorliwszych wyznawców Donald Trump będzie musiał zrobić krok wstecz. Cokolwiek się nie stanie, sytuację w Stanach określałbym jako poważną i tak własnie traktował. Zwłaszcza jeśli Trump-Vance nie da sobie rady w starciu z sądownictwem. Wtedy będzie czuł potrzebę rekompensowania sobie niepowodzeń na "froncie wewnętrznym" sukcesami w dyplomacji. To może przynieść kolejną porcję komplikacji i napięć mimo "doskonałych stosunków" wielkiego przywódcy znad Potomacu z właściwie całym światem. Doskonałych przynajmniej z uwagi na jego własne samopoczucie.
II.
Jak już wspominałem, jedynym sukcesem obecnego Prezydenta USA jest wymuszenie na Kijowie akceptacji wielokrotnie odrzucanego porozumienia, co jest czynem o tyle żałosnym i haniebnym, że jak wszyscy doskonale wiemy, partner tego porozumienia był i pozostaje w sytuacji dość przymusowej. Oczywiście, misternie tkana mozaika podstawy przyszłego pokoju rozsypała się całkiem, bo w odróżnieniu od Kijowa Moskwa może sobie pozwolić na "nie" i z tego przywileju całkiem spodziewanie korzysta, określając swoje warunki potencjalnego rozejmu jako właściwie kapitulację Ukrainy. Coś, co jest drwiną ze zdrowego rozsądku w Waszyngtonie uchodzi za standard postępowania, więc należy się spodziewać dalszych potknięć amerykańskiej dyplomacji w tym obszarze. Nawet pomimo pierwszych zapowiedzi "miażdżących sankcji", o których właściwie nikt nie wie, jak miałyby w gruncie rzeczy wyglądać.
Sytuacja na froncie nadal napawa niepokojem i trudno obecnie wskazywać jakieś jasne punkty położenia ukraińskiej armii, poza oczywiście przywróceniem dostępu do danych wywiadowczych, bez czego skala trudności rosła dla ukraińskich wojskowych niepomiernie. Właściwie zakończyła się epopeja związana z utrzymywaniem okupacji fragmentu rosyjskiego terytorium - obszar Sudży został właściwie w całości ewakuowany i pozostaje tylko próba dokonania oceny zysków i strat obu stron. Ten nie może napawać żadnym optymizmem, jeśli zdamy sobie sprawę z ogromu strat strony ukraińskiej i to strat poniesionych przez najlepsze związki taktyczne. Proszę mnie nie zrozumieć źle - nie należę do osób naiwnych i nie spodziewam się takiego biegu działań wojennych, w których bohatersko ginie tylko jedna strona, a czołgi okazują sie być niezniszczalne. Straty bojowe i operacyjne są czymś normalnym i zwyczajnym, ale w tym konkretnym przypadku fakt niemalże zrównania sie poziomu strat obu stron już sam w sobie jest czymś niepokojącym. Najgorsze jednak jest to, że całe to poświęcenie absolutnie nic Ukraińcom nie dało, więc ich pozycja negocjacyjna pozostaje obecnie skrajnie trudna. Nie zmieniają jej nawet pewne sukcesy w Donbasie i w rejonie Kupiańska. Fakt pozostawienia na dzień dzisiejszy rosyjskich jednostek na granicy w rejonie Sumy-Kursk generuje konieczność pozostawienia gros tam dotychczas operujących związków ukraińskich. Jeśli szukać tutaj jakichkolwiek plusów, to chyba tylko krótszej lub dłuższej (to akurat zależne jest od Rosjan) pauzy operacyjnej na tym kierunku, co pozwoli w jakimś zakresie odtworzyć mocno nadwyrężoną gotowość bojową uwikłanych w walki w Obwodzie Kurskim jednostek armii ukraińskiej. "Nie" wypowiedziane przez Putina wobec amerykańskiej sugestii rozejmu jest jednocześnie hasłem do wznowienia rosyjskich ataków w aktywnych obszarach frontu, bo przecież Kreml zdaje sobie sprawę ze słabości przeciwnika, więc może zyskać jeszcze więcej ponad to, co dotychczas osiągnął.
III.
"Czekałem na przewodnika, który poprowadzi mnie za rękę" - jak napisał wielki i nieodżałowany brytyjski poeta. Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że Europa jako polityczna całość ma jednak w tej sytuacji wielki dług wobec Prezydenta Trumpa. Udało mu się właściwie w ciągu niespełna dwóch miesięcy dokonać tego, czego nie udało się wszystkim dotychczasowym wielkim przywódcom "Wolnego Świata", czyli zjednoczyć niemal całą cywilizowaną część kontynentu wokół idei konieczności zbudowania autentycznej siły sprawczej opartej o argumenty militarne. Można wiele powiedzieć na temat owego europejskiego letargu objawiającego się wieloletnim ograniczaniem wydatków na obronę i beztroskim podejściem do problemu rosyjskiego zagrożenia dla europejskiej architektury bezpieczeństwa. Bez względu na oczywistą krótkowzroczność polityków w tej ostatniej materii należy jednak odpowiedzialność za taki stan rzeczy rozłożyć, rzekłbym sprawiedliwie. Ten sam Waszyngton, który tak sroży się teraz na wkład europejskich państw w struktury NATO w znacznej mierze odpowiada za gruntowne przebudowanie celów, dla których państwa europejskie utrzymywały swe siły zbrojne. To na poły "kolonialne" wojenki Waszyngtonu toczone przez długie lata po upadku "żelaznej kurtyny" zmieniły oblicze sił zbrojnych czołowych europejskich sojuszników USA - z armii przygotowanych na wielki klasyczny konflikt zbrojny z ZSRR i ich satelitami, na armię zdolną do prowadzenia operacji ekspedycyjnych, przeciw różnej maści terrorystycznym para państwom. Przypomnę tylko, że w rzeczywistości lokalizacji głównych zagrożeń w postaci Talibów i tego typu ruchów Rosja zawsze była traktowana jako cenny sprzymierzeniec. To akurat zmieniło sie stosunkowo niedawno. Teraz jednak, nastał czas inicjatyw mających przywrócić Europie realną zdolność do obrony przed każdym klasycznym aktem agresji militarnej, pozostaje jednak zadać pytanie, czy aby na pewno da się taki rodzaj odporności zbudować w oparciu o struktury Unii Europejskiej. Jest to pytanie bardzo zasadne, jeśli uświadomić sobie, jak bardzo instytucja ta zależna jest od jednomyślności na każdym właściwie polu. Z jednej zatem strony trudno mi uwierzyć w praktyczną skuteczność rozwiązań z natury rzeczy będących alternatywą wobec drastycznie osłabionych powiązań transatlantyckich, opartych o struktury unijne, z drugiej jednak strony cieszy sam fakt wykonania pierwszych kroków w wielu krajach, których liderzy doskonale rozumieją na żywym przykładzie, jak bardzo USA potrafi być niegodne zaufania. Nikt nie oczekuje tutaj uczynienia z kompleksu krajów związanych unią uczynienia z siebie konkurencyjnego "Żandarma Świata", a jedynie stworzenia w praktyce solidnych i skutecznych instrumentów pozwalających na faktyczne zwiększenie militarnej zależności od dotychczasowego gwaranta pokoju.
Co zwraca szczególną uwagę karygodna lekkomyślność Trumpa doprowadziła do tego, że nawet kraje europejskiego południa, które choćby i z powodu swego geograficznego położenia nie czuły sie zbyt specjalnie zagrożone przez przecież odległą Rosję nagle dostrzegają konieczność stworzenia podwalin pod swoją militarną niezależność, czego symptomatycznym dowodem jest postawa władz Portugalii, obecnie dyskutujących na poważnie sens dalszych zakupów zbrojeniowych w USA. Wszystko jest możliwe, sądząc po krótkiej, ale zajadłej batalii pomiędzy partiami starego jeszcze Bundestagu, które zdołały jednak znaleźć kompromis w kwestii stworzenia większości konstytucyjnej dla stępienia zapisanego w Ustawie Zasadniczej hamulca zadłużenia. To wielki sukces Merza, ale także lidera przyszłego koalicyjnego partnera chadeków, Larsa Klingbeila, który pokazał, że panuje nad SPD i nie boi się wzięcia odpowiedzialności za przyszłość. Jeśli zatem możliwe jest przestawienie zwrotnicy w Republice Federalnej, możliwe jest zbudowanie podstaw pod nowe, znacznie większe wydatki na zbrojenia w każdym właściwie europejskim kraju. Przy okazji tych wszystkich kroków widać wyraźnie oś podziału pomiędzy politykami czynu i sprawczości, a okazałym wcale stadkiem demagogów, nierozumiejących chyba sytuacji w jakiej się znaleźli. Piję do obrazu groteskowej wręcz naiwności okazanej przez odchodzącego niebawem z urzędu Prezydenta Dudę, który mimo wszystkich znaków na niebie i ziemi postanowił jednak jeszcze raz znaleźć oparcie w ramionach Donalda Trumpa i wyskoczył jak Filip z konopii z pomysłem udziału Polski w programie "nuclear shearing", przy okazji ogłaszając swój zamysł na calutki świat za pomocą bardzo poważnych mediów. Oczywiście impreza skończyła się tak, jak skończyć się musiała, ale nawet to nie pomogło, gdyż w chwili w której wydawać by się mogło, że szczyt politycznej naiwności mamy już za sobą, cała partia macierzysta Prezydenta RP zapomniała, że ich kraj też znajduje się w tak atakowanej przez Trumpa Unii Europejskiej i zgodnie podniosła ręce głosując przeciw projektowi "Tarczy Wschód". Niestety, nauka o tym, jak bardzo Warszawa i pozostałe europejskie kraje pozostaje postrzegana przez Waszyngton w roli mało istotnego petenta jest i będzie bolesna. Zwłaszcza, jeśli się jest dyplomatycznym analfabetą.
Komentarze
Prześlij komentarz