"Kamień i Sny - Arezzo"
„Kamień i Sny - Arezzo”
„Home, home again
I like to be here when I can
When I come home cold and tired
It's good to warm my bones beside the fire
Far away across the field
The tolling of the iron bell
Calls the faithful to their knees
To hear the softly spoken magic spells”
Na granicy
toskańskiego świata, w głębokim cieniu Florencji i Sieny znajduję drogę do
miasta starego jak cała Italia. To wielka dziejowa niesprawiedliwość – na długo
zanim nastała wielka godzina średniowiecznej chwały Toskanii Aritim było
miastem znacznym i ważnym. Tak pisze o nim Liwiusz, wspominając, że Aritim było
jednym z ważniejszych członków Ligi Etruskiej. Pozostałości murów miasta z
czasów etruskich i przede wszystkim nekropolia na Poggio del Sole pozostają
niemym świadectwem tej wciąż tajemniczej epoki w dziejach Środkowej Italii,
niezmiennie pozostającej w cieniu czasów Rzymian, ale także Michałów Aniołów i Donatellów.
W czasach rzymskich przez długi czas miasto należało do największych w Italii i
słynęło jak wcześniej z ceramiki, którą bez trudu można rozpoznać właściwie w każdym
zakątku rzymskiego świata, aż kres handlowej prospericie położyły wojny gockie
i chwilę później najazd dzikich Longobardów. W owych mrocznych wiekach
udręczona ludność rozebrała właściwie wszystkie świadectwa rzymskiej kultury i
codziennego ładu używając kamieni z amifiteatrów i łaźni do budowy murów
obronnych. Wśród bezustannych konfliktów trapiących rozszarpany rzymski świat
Arezzo Średniowieczne skurczyło się by przeżyć, zapadło wewnątrz żelaznego
uścisku miejskich murów, które dawały wprawdzie poczucie bezpieczeństwa, ale
były też ciężarem nie do zniesienia – ograniczały i hamowały.
Można by rzec, że mieszkańcy miasta sami zgotowali sobie swój
los wybierając stronę gibelińską w wielkim konflikcie pomiędzy stronnikami
cesarzy i papieży, ale prawda jest jednak nieco bardziej złożona. W okresie
względnej prosperity, która nastąpiła wraz z ustaleniem granic wpływów i
ostatecznym pogrzebaniem pamięci o rzymskiej przeszłości Arezzo tylko
teoretycznie pozostawało wolnym miastem, komuną. W rzeczywistości pierwsze
skrzypce w życiu politycznym społeczności odgrywał biskup, który decydował właściwie
o wszystkim. Oznaczało to konfrontację z gwelficką Florencją i jej potężnymi sprzymierzeńcami.
Po dwustu latach politycznej niezależności, 11 czerwca 1289 roku pięćdziesiąty
dziewiąty biskup Arezzo Gugliemo Ubertini poprowadził swych poddanych do bitwy
ze znienawidzonym wrogiem pod Campaldino. Jest coś szmbolicznego w tych
dramatycznych wydarzeniach – biskup był już starym i schorowanym człowiekiem,
gdy przyszło mu dobyć miecza. Jest zatem dobrą personifikacją starego Arezzo,
które występuje przeciw nowym i prężnym siłom. Stare musi ustąpić miejsca Nowemu
bo tak chce Historia, a dzielny biskup Gugliemo ginie pod Campaldino ugodzony
piką w głowę. Wraz z nim umiera niezależność starego miasta, które odtąd będzie
musiało słuchać coraz większej i bogatszej Florencji. Gdy ta ostatnia ugina się
pod ciężarem swego złota i staje się jedną ze światowych stolic finansowych
Arezzo z wolna zapada w uległy sen ściśnięte żelazną ręką swych nowych panów.
Wszystko na tym świecie ma swoje dobre i złe strony.
Zapaść i utrata kontroli czyni ze średniowiecznego Arezzo wspaniały skansen –
stara część miasta z braku pieniędzy i możliwości pozostanie przez stulecia
niemal niezmieniona i tak właśnie zatrzyma czas. Takim właśnie widzę Arezzo,
gdy pierwszy raz wspinam się po stromych uliczkach ku jego najstarszej części
górującej nad współczesną nam zabudową. Wysiłek to całkiem spory, ale nagrodą
jest piękny widok na całą okolicę, na łąki i pola za którymi w oddali wyrastają
wysokie góry od zawsze milcząco obserwujące nasze ludzkie szaleństwa. Gdy zmierza
się na starówkę od strony północno zachodniej niewiele zapowiada efekt końcowy –
idąc wzdłuż Via di san Domenico jest się w całkiem typowym włoskim miasteczku.
Niewysokie, niezbyt starannie bielone fasady kamienic tworzą nieregularną
ścianę, do której przytulam się uciekając od palącego sierpniowego słońca. Zastygłe
popołudniową porą życie miasta objawia się nielicznymi przechodniami i
przysłoniętymi roletami i okiennicami. Nie można jednak dać się zwieść pozorom,
już tutaj można natknąć się na ukrytą dobrze historię. Wystarczy uskoczyć kilka
metrów w głąb Via XX Settembre, by odnaleźć Dom Vasariego, Muzeum poświęcone
największemu chyba Synowi Arezzo. Giorgio Vasari bywa nazywany „Pierwszym
Historykiem Sztuki”, przede wszystkim dzięki „Żywotom najsławniejszych malarzy,
rzeźbiarzy i architektów”, wspaniałemu i pełnemu ciekawych szczegółów z życia
prywatnego największych artystów Włoskiego Renesansu. Jest w jakiś sposób życie
Vasariego ilustracją ówczesnej intelektualnej wspólnoty i bliskości ludzi świata
kultury. Sam będący protegowanym Luci Signorellego poznał osobiście za swego
życia czołowych artystów epoki z Michałem Aniołem na czele. Jak wielu mu
ówczesnych był Vasari wszechstronnie utalentowany – wiele malował, pisał rzecz
jasna, ale także miał reputacje wyśmienitego architekta i witrażysty. Choć jego
prace malarskie zapomniano rychło po śmierci, pozostawił po sobie olbrzymi
wkład w kształt epoki – to on stworzył koncepcję logii Pałacu Uffizi, to on przebudowywał
doskonale znaną Santa Maria de la Novella będącą jednym z symboli Florencji, to
on zaprojektował długie przejście łączące Palazzo Pitti z Uffizi zwane do dziś
Corridoio Vasaiano. Dom, w którym mieści się poświęcone jego pamięci muzeum także
jest jego projektu i wiele mówi o ówczesnych standardach życia – był Vasari
człowiekiem zamożnym i znacznym, wybrano go nawet Gonfalonierem arezzańskiej
komuny. Daleko jednak tej siedzibie do florenckich i mediolańskich pałaców.
Arezzo jest przecież dumne, ale biedne.
Świat znajomości i szacunku dla talentu artystów epoki
Vasariego jest zupełnym przeciwieństwem porządków politycznych rozdartych na
drobne Włoch Renesansu. Gdyby jednak komuś przyszło do głowy zastanawiać się
jak możliwym stało się ponowne stopienie italskiej mozaiki w jeden organizm to
chyba właśnie pamięć o Vasarim i jego rozumieniu istoty wspólnoty wszystkich
szkół artystycznych półwyspu jest najlepszą odpowiedzią. Gdy opuścimy mury Casa
Vasari blisko jest już najstarsza część miasta, która naznaczona jest imieniem
innego wielkiego artysty, niesprawiedliwie zapomnianego przez turystów sądząc
po pustych uliczkach oplatających Duomo dei Santi Pietro e Donato i Basilica di
San Francesco. Gdy krocząc Via Ricasso docieram wreszcie do katedry znajduję ją
jako niewysoką i mało monumentalną bryłę piaskowca przytuloną do rozległego
parku Parco il Prato. Przy niewielkim placyku rozsiadły się także dwa kompleksy
budynków rozdzielone Via Andrea Cesalpino, która tutaj rozszerza się i
przemienia w Piazza della Liberta. Uprzejma informacja ulokowana w Palazzo dei
Priori opowiada mi o dawnym Arezzo żywo i z uczuciem głębokiej miłości.
Uśmiechając się popycha mnie ku największej dumie miasta i każe nie zwlekać,
lecz iść i zobaczyć. Zatem ruszam po kamiennych schodach wynoszących tutejsze
Duomo nieco ponad poziom reszty zabudowy i wchodzę do ciepłego i na gotycki
sposób jasnego wnętrza, które oczywiście nijak nie daje wytchnienia od upału.
Symbolika znaczeń i zdarzeń nie opuszcza cię w Arezzo nigdy – jak w każdym innym
włoskim mieście czci się tutaj patrona, którego jednak nie sposób fizycznie
odnaleźć. Relikwiarz Donata jest pusty, gdyż w dniach klęski Arezzo z
niewiadomych mi powodów przeniesiono relikwie świętego do Castiglione Messer Raimondo.
We wnętrzu nieco surowym jak zresztą cała owa sztuka przybyła do Italii z zimnego
kraju zza Alp natykamy się z miejsca na perły czasów wielkiej przemiany. To za
świadectwo owej tranzycji świata średniowiecza w świat renesansu kocham takie
miejsca jak Arezzo najbardziej. Tak, właśnie tutaj na naszych oczach dokonuje
się owa zmiana postrzegania świata i choć kusi swymi freskami wielki Donatello
najważniejszym dla mnie jest ujrzeć właśnie ów świat w przemianie. Nic nie
potrafi tak doskonale jej ujawnić jak dzieło Piero della Francesci, największego
chyba z artystów dwóch światów, ludzi sztuki, którzy wzrośli w gotyku, ale swą
pracą byli już zwiastunem nowego. I oto jest – „Maria Magdalena”.
Surowe to i statyczne przedstawienie – jakże typowe dla
della Francesci. Ma jednak jego Maria Magdalena w swej zadumie i dewocji bardzo
kobiece oblicze. To jedna z wielu zostawionych przez artystę obietnic nowego
przedstawiania człowieka i jego emocji. To nieśmiała jak twarz na fresku próba
przedstawienia naturalności i realizmu, pierwszy krok ku nowemu. Jest jeszcze
jedno miejsce w Arezzo, które stoi pod znakiem wielkiego artysty – oddalona od
Duomo może o trzysta metrów Basilica di San Francesco ozdobiona „Legendą
Prawdziwego Krzyża”, owocem dziesięciu lat pracy della Francesci. Co ciekawe
koncept „Legendy” nie jest autorstwa artysty, który ukończył ją w 1466 roku.
Pierwotnie nad zdobieniem bazyliki pracował mało dziś znany Bicci di Lorenzo,
który zmarł pozostawiwszy po sobie jedynie wyobrażenia czterech ewangelistów i
łuk ozdobiony Sądem Ostatecznym i wyobrażeniami Doktorów Kościoła. Przejmując pałeczkę
della Francesca oparł swoja ideę o „Złotą Legendę” Jacobusa de Voragine. Nie
podążał jednak za jej fabułą chronologicznie, lecz kolejne przedstawienia
łączył ze sobą wyłącznie stylistycznie. To piękny chaos.
Widzę teraz skromną twarz wielkiego człowieka urodzonego
w Sansepolcro. Mogę zrozumieć jego spokojne rysy twarzy i nieco melancholijne
spojrzenie z autoportretów które już kiedyś podziwiałem. To przyjemne uczucie,
gdy sam twórca wiodąc cię za rękę prowadzi po wnętrzu kościoła w którym spędził
dziesięć lat swego życia pracując bez wytchnienia nad swoja spuścizną. Pracując
nad utrwaleniem swego spojrzenia na świat. I tak ów barczysty mężczyzna o ciele
nawykłym do ciężkiej fizycznej pracy i blado błękitnych oczach na które opadają
czarne jak węgiel loki prowadzi mnie w milczeniu, a ja przesuwam się powoli,
tak jak przed oczami przesuwają się kolejne sceny „Legendy”.
To tylko trzy części z całości, ale przy nich spędzam
najwięcej czasu – „Śmierć Adama”, „Spotkanie Królowej Saby i Króla Salomona” i
rzecz jasna „Sen Konstantyna”. To światło i ten na nowo wielowymiarowy świat przykuwają
oczy i każą rozmyślać jak wielkim wysiłkiem musiało być odkrywanie malowania na
nowo. Nie mogę, nie potrafię zbyt wiele powiedzieć – nie jestem historykiem
sztuki – tylko „Sen Konstantyna” dodaje mi odwagi. Oto paradoks człowieka – w przededniu
bitwy na Moście Mulwiskim, która zdecyduje o losach świata, a przede wszystkim
o losie samego Konstantyna, śni on spokojnie swój sen proroczy o Prawdziwym Krzyżu.
Czy to aż tak wielkie zaufanie do zatroskanej straży, czy może rezygnacja i
obojętność wobec Tyche? Jest tylko noc, cisza wojskowego obozowiska przed
wielką batalią i wielkie marzenie, które się właśnie śni. Któż nie śni o swej potędze
w ciszy i spokoju jak Wielki Konstantyn widziany oczami della Francesci?
Jest jeszcze coś więcej z przeszłości pełnej minionej
chwały w Arezzo. I nie mam na myśli tylko sennego, lecz na swój sposób
majestatycznego Piazza Grande. Jest doroczne „Giostra del Saracino” – festiwal na
którym nigdy nie dane było mi się stawić, a podczas którego tutejsi pasjonaci w
rycerskim oporządzeniu prezentują swe umiejętności jeździeckie i mistrzowskie
opanowanie kopii prezentując szarże przeciw drewnianym kukłom. Miasto wówczas
całe przystraja się w swe dawne barwy dzielnic i cechów i wylega na główny plac
miejski dumnie upamiętniając dawne dzieje. I tylko monumentalny posąg obcego
pana z Medyceuszy, który jakby z politowaniem patrzy na wysiłki mieszkańców
przypomina o zabranej setki lat temu szansy na wielką przyszłość. Tłumy cisnące
się ulicami Florencji jak zawsze omijają Arezzo, ale to dobra pustka, bo pomaga
w skupieniu i ciszy śnić z Konstantynem jego wielki sen…
Komentarze
Prześlij komentarz