„Nieruchomy Poruszyciel”. Rozmowa o toksycznym gnieździe
I.
Pan Profesor Waldemar Kuligowski, wybitny specjalista kwestii
związanych ze współczesną kulturą i generalnie rzecz ujmując – Antropologią Kulturową
zaproponował dziś w mediach społecznościowych wpis poruszający bardzo trudny
temat naszego jestestwa, naszej przeszłości i wreszcie naszych relacji z własną
tożsamością, pozwalam sobie go zacytować w całości, polecając zresztą bliższą
obserwację osiągnięć tego znakomitego naukowca. Dziś pisze on tak:
„Jan Czekanowski
przywiózł z Afryki 1000 czaszek.
Chętnie je skupował, ale zdecydowaną większość zabierał z cmentarzy. Był 1907 rok, a
antropolog pracował dla Adolfa Friedricha, księcia Meklemburgii.
Przez lata los kolekcji - sygnowanej odręcznym podpisem
Czekanowskiego, powojennego dyrektora Zakładu Antropologii
Uniwersytetu Poznańskiego - był nieznany. Lubomir
Franczak odnalazł je pod Berlinem, w otoczonym płotem magazynie.
I zapytał przy okazji o dziedzictwo s.s.
Poznań, na pokładzie którego w 1934 roku płynęli Polacy mający obalić rząd w Liberii – przed
chwilą kolonizowani, sami chcący teraz kolonizować innych.
Co z poznańskim Ogrodem
Zoologicznym, goszczącym tzw. pokazy etnograficzne? Co
z fotografiami i obiektami zebranymi przez Arkadego Fiedlera w Puszczykowie, w
„Muzeum Trofeów”, jak je pierwotnie nazywano?
Z tymi pytaniami zostawił nas
spektakl/instalacja/wykład Franczaka "Łowy głów" pokazywany
na Scenie Roboczej.
Dorzucam do puli Stefana Szolca-Rogozińskiego, który w
1883 roku w drodze na podbój Afryki ochoczo przyjmował na Teneryfie
prezenty w postaci czaszek Guanczów. A także Jana Kubarego,
który kilka lat wcześniej – na zlecenie Muzeum
Historii Naturalnej Godeffroya – wykonał zbiór fotografii
mieszkańców Samoa (w zbiorach w Hamburgu).
I przypomina mi się trwająca właśnie w Berlinie
wystawa „Exhibiting Omissions”, której częścią jest umieszczono w
workach foliowych wielotomowe wydanie encyklopedii Brockhausa, kanonicznego źródła wiedzy w świecie niemieckojęzycznym. Opatrzono
je komentarzem: „Ta encyklopedia jest przykładem
eurocentrycznego kanonu i działania interpretacyjnej władzy. Uwaga: tomy
zawierają język oraz ideologie rasistowskie i
dyskryminujące. Uważaj na siebie”.
Nauka się zmienia, tak jak nasze wartości i idee. To
jasne. Wolę zafoliowywanie książek niż ich palenie (zwłaszcza w
Niemczech). Cenię eksperymenty artystyczne, które mają moc otwierającą. A jednocześnie nie mogę nie zgodzić się z opinią historyka Macieja
Janowskiego: „My na pewno nie zdamy egzaminu, jaki urządzą nam nasi
potomkowie, liberalni inteligenci w XXII czy XXIII wieku. Boję się myśleć, za jakich
potworów moralnych nas uznają”.
Przeszłość nie powinna być tylko polem walki,
ale także troski, uważności i empatii.”
II.
Nie zamierzam rzecz jasna z Panem
Profesorem wchodzić w polemikę – z powodu oczywistych ograniczeń byłoby to dość
groteskowe. Jestem jaki jestem, a pocieszam się jedynie myślą, że ktoś musi taki być. Ten tekst jest jednak swego rodzaju „Nieruchomym Poruszycielem”,
który każe mi na nowo rozważyć swoje własne odczucia związane z byciem rasowym
Europejczykiem trzeciej dekady XXI wieku. Podzielić się.
Przede wszystkim rzuca się w oczy głębokie poczucie zażenowania
i wstydu, związanego z tym, co dziś z trudem zasługuje nawet na nazwę „paranauki”
– Panowie w cylindrach i Panie w wytwornych sukniach doglądający z autentycznym
zainteresowaniem ludzkich eksponatów, prezentacji osobliwości z uwagi na „dzikość”,
kolor skóry, odmienność anatomiczną. Europa doby „la Belle Epoque” jest pełna
tego rodzaju spektakli, Europa świadoma swej cywilizacyjnej roli wielkiego
misjonarza i kulturoczyńcy, biegnącego przynajmniej ze cztery długości przed
resztą stawki. Dziś, kiedy z tych czasów pozostało nam jedynie wspólne z
przodkami poczucie sytości zadajemy sobie trud autokrytycyzmu naszej drogi
rozwoju i postępu. Rzecz jasna nie wszyscy, lecz z pewnością ci wrażliwi na
sprawy społeczne i otaczający nas świat, piętnujemy owe manowce, odrzucamy je
ze wstrętem prawdziwego humanisty i liberała, a paradoksalnie możemy to robić
wyłącznie dlatego, że właśnie tak, a nie inaczej nasz rozwój postępował. Nasza
niezgoda na nieludzkość jest nieodrodnym dzieckiem kultury człowieczeństwa,
zbudowanej na gruzach poprzednich światów przy obfitym przyprawieniu ich
ostrością wojen i słodkością krwawego zwycięstwa rozlicznych rewolucji. Te
ostatnie wbrew obiegowej opinii nie pożarły swego dziecka - cieszymy się
wolnością i socjalnym bezpieczeństwem nie widzianym nigdy na żadnym z
pozostałych kontynentów. Nie możemy nie pamiętać o tych dawnych czasach z
których nasza nieskrępowana możliwość wypowiedzi wypływa, ale ten sam rodzaj
palącego wstydu, który towarzyszy naszej pamięci o epoce kolonialnych podbojów i
wyraźnego zróżnicowania tych lepszych i tych gorszych ludzi każe nam jeszcze
bardziej tulić własne człowieczeństwo. Czy aby na pewno jesteśmy, przepraszam –
byliśmy aż tacy źli?
O pomyłkę nietrudno, jako ludzie wrażliwi odczuwamy
często fizyczną niechęć do siebie samych w związku z całą litanią nieszczęść i grzechów
będących udziałem świata za sprawą naszych przodków – tak co najmniej, jakbyśmy
celowo nie użyli posiadanego w każdym przydomowym garażu wehikułu czasu i
złośliwie odmówili reakcji na niegrzeczność naszych przodków. Z pełną powagą – za
wiele psikusów należał im się solidny klaps. A przecież nie mam wpływu na to, że
jedyną drogą rozwoju jaką przez całe stulecia znamy – my Europejczycy – jest droga
podboju i podporządkowania. Czasem zresztą prowadzi to wśród morza nieszczęść
do wielu w sumie korzystnych efektów. Na tym poprzestanę, bo nie jest rzeczą
istotną wymieniać teraz zalety rzymskiej administracji na gruzach Wolnej Galii,
czy zniesienie niewolnictwa w Laosie w 1893 roku przez francuskich protektorów
tego kraju.
Jeśli przyjrzeć się bliżej naszym obecnym drogom rozwoju,
uczestniczymy wszyscy jak jeden mąż w nowej odsłonie europocentrycznego
budowania świata – nie tylko nasze korporacje działają w wielu częściach świata
metodami „dyplomacji kanonierek” – z czego zresztą wszyscy czerpiemy olbrzymie
korzyści, ale i bez naszej myśli popychającej rozwój i postęp nie mielibyśmy na
dłuższą metę ani amerykańskiej, ani azjatyckiej konkurencji. Bez względu na
swoistość płynącą z wpływu tych zupełnie odrębnych od naszego systemów
kulturowych, metoda europejska została zaadoptowana i ma się dobrze. I w
odróżnieniu od Amerykanów i Azjatów tylko my boimy się własnej przeszłości i
tylko my uciekamy przed nią panicznie w zaprzeczenie i odmowę.
Krytyka totalna własnej (przeszłej) postawy, ani żadna
tego rodzaju słabość nie zmieni tego, skąd wziął się nasz dobrobyt i nasz intelektualny
błogostan. Jak dziś zauważyłem – hipotetyzując – gdyby w miejsce naszej,
europejskiej dominacji cywilizacyjnej postawić kultury Dalekiego Wschodu, czy
także nastąpiło kiedykolwiek takie w-pierś-się-bicie? Raczej gremialnie uznano
by to, co nam tak ciąży za warunek konieczny do progresu, specyficzną lecz mało
dolegliwą niedogodność. To jednak nie czyni z Azjatów potworów – po prostu ulegają
innym normom etyczno moralnym niż my, a ich naczelną zasadą (tych norm) jest zupełna
rezygnacja z tak nam charakterystycznej roli człowieka. Czy to źle? Chyba nie –
przecież Profesor Kuligowski zaznacza wyraźnie znaczenie tych norm mówiąc, „nawet
Kolumb nie chciał pływać w niedzielę”. Tak – w rzeczy samej nasze normy i
zasady nie są ani mądrzejsze, ani lepsze, po prostu są, a my im ulegamy – taka rola
norm i taka rola ludzi przez nie kształtowanych…
Nie oddalając się zbytnio od brzegu, cierpienie wywoływane
świadomością niegodziwości własnych przodków jest dość dychotomiczne jeśli
spojrzeć na łatwość z jaką konsumujemy owoce ich bezeceństw, przy czym jednak
nie czyni nas to realnie współsprawcą przestępstwa. Będę się bowiem upierał
przy twierdzeniu, ze w rzeczy samej trudno jest mi odpowiadać za akt postępu i
progresu sprzed stu lat. Amen zamiast kropki nie czyni mnie jednak świętym i
nie gwarantuje pójścia do nieba dla wrażliwych marzycieli. Liczy się to, co
robię tu i teraz. A jeśli mogę trwonić czas na tego typu dywagacje zamiast pracować
po czternaście godzin w kopalni uranu, to tylko dzięki przebiegłości i
bezwzględności naszych wspólnych europejskich przodków. Smutna, czy może raczej
uczciwa konkluzja?
III.
Czy będąc Polakiem mieszkającym w Polsce – krew z krwi –
można mieć coś wspólnego z tym okropnym dziedzictwem pełnym niegodziwości i
okrucieństwa? W dużej mierze tak. Przecież dzięki staraniom całej generacji
wyśmienitych antropologów kulturowych i historyków zrywających z tak doskonale
znanym i powszechnym wizerunkiem Polski – Ojczyzny Wszystkich Polaków – wiemy,
ze przez długie stulecia nie posiadając kolonii i nie deklarując fizycznego
zainteresowania podbojem innych, słabszych kultur zadowalała się własnymi niewolnikami i kulisami. Przecież
Polska do rozbiorów (a w sporej części nawet później) to kraj, w którym żyje
może z dziesięć procent jego mieszkańców, a cała reszta – pozbawiona jakichkolwiek
praw – nieledwie w nim egzystuje. Dwory szlacheckie, obrazy trumienne i cała
reszta wielkości tej Polski Szlacheckiej pochodzi z pracy niewolników
tutejszych, chłopów pańszczyźnianych i bezbronnych zupełnie mieszczan. Bez specjalnej
zjadliwości wypada tylko skomentować, że każdy miewa takie kace moralne, na
jakie zasługuje. Są rzecz jasna tacy wizjonerzy, którzy twierdzą, że to
przeszłość chwalebna i pełna husarskiej wielkości, a tak naprawdę gigantycznych
kompleksów płynących z braku własnych Cecilów Rhodesów w czasach, gdy
europejskie stolice dzieliły globalny tort wedle własnego uznania. Co istotne –
nie jest groźna tęsknota do nigdy nie posiadanej wielkości, bo to rzecz po
prostu bezdennie głupia. Groźne jest to, że jedynym atawizmem wzbudzającym jakikolwiek
ruch do przodu jest owo umiłowanie sobiepaństwa i machania szabelką. Przecież
owo machanie zawsze kończyło się tak samo – w najlepszym wypadku głębokim rozcięciem
własnej skóry. I nie dajmy się nabrać na ów kolorowy ryt szlacheckiego
umiłowania wolnej ojczyzny – to zaczęło się na większą skalę dopiero wtedy, gdy
obca – i sprawna – administracja wzięła brać szlachecką w karby i kazała płacić
podatki. Nie małe zresztą.
Każdy Europejczyk ma swoje toksyczne wspomnienia
zakorzenione w świadomości – i tej zbiorowej i tej indywidualnej. Wierzcie mi,
wstyd nie jest wcale złym uczuciem, ma wartość oczyszczającą i odświerzającą.
Poszerzającą horyzonty. Kiedyś płacono za nasz progres i postęp. Kiedyś słowo
rozwój bywało równoznaczne z nieszczęściem. Nie musimy pławić się w tej samej
rzece. Chyba nawet nie powinniśmy.
Komentarze
Prześlij komentarz