„Bernard Gui, Torquemada i inni”. Krótka historia Inkwizycji - Część II
Ogólne Zasady Gry
Do końca XIV stulecia w zasadzie wykrystalizowały się
ogólne zasady działania sądów inkwizycyjnych. Zmiany dotyczące funkcjonowania
inkwizycji jako instytucji już znamy – pierwotnie inkwizytorzy mianowani byli
przez biskupów (inkwizycja biskupia), dość szybko jednak sądy inkwizycyjne
przeszły pod bezpośredni nadzór papieski (inkwizycja papieska). Ta druga metoda
działania nie okazała się szczególnie skuteczniejsza od pierwszej, miała jednak
tę zaletę, że dzięki bezpośredniemu nadzorowi ze strony głowy kościoła
inkwizytorzy mogli liczyć na sprawne i szybkie regulowanie nowymi przepisami
prawa występujących problemów i trudności. Tak było już u zarania działalności
inkwizycji papieskiej, gdy wnet okazało się, że nominowani na funkcje
inkwizytorów ludzie często z różnych powodów zupełnie nie nadają się do tej
roli, lub w swej działalności natrafiają na opór ze strony lokalnych władz. Tak
było w przypadku Konrada z Marburga, inkwizytora tropiącego zajadle katarów i
waldensów w północno zachodnich i środkowych Niemczech. Poza ta najbardziej
oczywistą formą realizowania swych zadań Konrad z równie wielkim zaangażowaniem
karał chłopów odmawiających płacenia dziesięciny i przede wszystkim –
wyczuwając swą władzę i znaczenie – atakował wielkich właścicieli ziemskich za
sprzyjanie takim postawom. Oskarżył w 1233 roku wprost Henryka von Sayn o
sprzyjanie heretykom, ale mocno się przeliczył. Możnowładca z łatwością
dowiódł, że musi być sądzony w ramach zwykłej jurysdykcji prawnej, po czym
podczas rozprawy w siedzibie arcybiskupa Moguncji w obecności króla Niemiec
zaprzysiągł swą niewinność, co uznano w świetle obowiązujących praw za zupełnie
dostateczny dowód niewinności. Gdy pokonany i skonfundowany Konrad zrozumiał,
że nic tu po nim, udał się w kierunku swej rodzinnej Hesji, ale po drodze
został w akcie zemsty zamordowany, najpewniej przez krewnych jednej ze swych
wcześniejszych ofiar. Jego działalność
na tyle wzburzyła możnych, że uzyskali od oni zakaz wstępu na tereny Niemiec
jakichkolwiek inkwizytorów – niebawem zresztą uchylony. Nauczony tym smutnym
doświadczeniem papież wkrótce po śmierci Konrada z Marburga, jeszcze w tym
samym roku przyznawał dominikanom prawo do sądzenia w ramach sądów
inkwizycyjnych zarówno osoby świeckie, jak i duchowne. Bez względu zresztą tego
rodzaju zmiany prawne – inkwizytorzy regularnie napotykali rozmaite przeszkody
podczas prób oskarżania społecznej elity. Kolejną doniosła zmianą w
funkcjonowaniu instytucji było przydzielenie do każdego sądu inkwizycyjnego
papieskich pełnomocników – wyłącznie dominikanów.
Nowożytne wyobrażenie tortur podczas posiedzenia sądu inkwizycyjnego.
Dokonujący licznych zmian w funkcjonowaniu sądów
inkwizycyjnych Grzegorz IX miał na względzie przede wszystkim zapewnienie
inkwizytorom jak największej niezależności od lokalnych układów władzy. Udział
dominikanów miał w założeniu zapewnić działaniom inkwizycji pożądany
humanistyczny sznyt. Wszystko jednak poszło w odwrotnym kierunku. Inkwizytorzy
prawie zawsze działali w sojuszu z lokalnymi elitami, a nadzwyczajne uprawnienia
przydzielane dominikanom dość szybko wypełniły szeregi owego zakonu najbardziej
nieprzejednanymi wrogami jakichkolwiek odstępstw. Przecież raz dana władza w
tak olbrzymim zakresie błyskawicznie korumpuje. Najlepszym przykładem tego
prostego faktu był kres działalności inkwizytora posłanego do północnej
Francji, nazwiskiem Robert la Bougre, który w ciągu zaledwie kilku miesięcy swoją
chciwością i bezwzględnością doprowadził do rozruchów antykościelnych, w
których zresztą sam zginął. Co ciekawe, ów Robert la Bougre był nawróconym eks katarem,
co może dawać pewne wyobrażenie o kolejnym problemie, którego nie rozumiały
władze kościelne – szeregi inkwizycji stawały się często azylem dla nawróconych
heretyków, którzy uważali za szczególnie ważne dowieść swej prawowierności
poprzez nadzwyczajną aktywność. Tendencję do tego przejawiali i inni –
oczywistym tokiem rozumowania było pragnienie udowodnienia swej przydatności w
roli inkwizytora poprzez nadzwyczajne wyniki pracy. To zupełnie immanentna
cecha bardzo dużej części inkwizytorów, którzy pragnęli utrzymać się na
stanowisku nie tyle z uwagi na społeczny prestiż, co na perspektywę ogromnych
dochodów czerpanych z działalności sądowniczej – skazaniu za herezję towarzyszyła
przecież konfiskata mienia.
Grzegorz IX. Postać, która przykładała do prawodawstwa związanego z działalnością inkwizycyjną szczególnie wiele uwagi.
W związku z tym ostatnim aspektem należy odnotować, że
dzięki długotrwałym staraniom udało się inkwizytorom skłonić władze papieskie
do wydania bulli potwierdzającej prawo do sądzenia także osób zmarłych. Poza
efektownym, ale mało efektywnym ekshumowaniu zwłok i poddaniu ich karze
uzyskiwali oni przede wszystkim możliwość zagarnięcia części lub całości
majątku obwinionego, co godziło oczywiście w jego spadkobierców. Zdolność do
błyskawicznego zdobycia majątku przez inkwizytorów była tym większa, że jeszcze
w 1252 roku bullą „Ad Extirpanda” nakazano władzom świeckim bezwzględną
współpracę z trybunałami inkwizycyjnymi, co ułatwiło stosowanie tortur
ułatwiających znacznie uzyskanie przyznania się do winy. Wprawdzie prawo
dozwalało stosowanie zaledwie półgodzinnych sesji tortur, ale inkwizytorzy
potrafili znakomicie obchodzić ten przepis – albo wielokrotnie przerywali i
wznawiali tortury protokołując swe działania jako „kontynuację jednej sesji”,
albo zaczynając ponowną sesję tortur oskarżonego dzięki wezwaniu go na świadka
w swojej własnej sprawie. Jeśli akt oskarżenia obejmował kilka zarzutów,
tortury można było w ten sposób przeciąg w praktyce do pożądanego skutku.
Aby zachować równowagę trzeba odnotować, że władze
papieskie zdając sobie sprawę ze skali nadużyć autentycznie starały się im
przeciwdziałać, choć rzadko służące temu celowi przepisy stanowiły autentyczną
zaporę przed nadużyciami. Bardzo istotnym prawem oskarżonego, było wprowadzenie
w 1243 roku zasady pozwalającej mu na wypisanie tak zwanej „listy śmiertelnych
wrogów”. Oskarżony do protokołu podawał nazwiska nieprzychylnych sobie osób,
które mogły na przykład oczekiwać profitów po jego ewentualnym wyroku
skazującym. Następnie inkwizytorzy mieli obowiązek skonfrontować taką listę z
listą dotąd występujących anonimowo dla oskarżonego świadków oskarżenia. Za
każdym razem, gdy znajdowano nazwisko świadka na „liście śmiertelnych wrogów”,
nie miał on prawa świadczyć podczas procesu, a jego zeznania wykreślano z aktu oskarżenia
i uznawano za niebyłe. Kolejnym tego rodzaju krokiem, było przyjęcie gdzieś u
schyłku XIV stulecia zasady zatrudniania odpłatnego na rzecz trybunałów
inkwizycyjnych znawców lokalnych przepisów prawa, tak by proces nie naruszał w
żadnym wypadku praw świeckich oskarżonego. Rzecz jasna opłacani juryści mieli oczywisty
interes w tym, by orzekać w procesach inkwizycyjnych, a często wysokość ich uposażenia
uzależniano od wysokości sekwestrowanego uznanych za winnych majątku. Zamiast
zatem realnej ochrony praw oskarżonych uruchomiono bardzo skuteczny mechanizm ułatwiający
potwierdzanie ich rzekomych win. Co wielce ciekawe, bardzo szybko, bo jeszcze w
XIII wieku zakazano literalnie i wprost stosowania tortur wobec kobiet w ciąży
i dzieci. Bardzo ważne regulacje na temat przewodu sądowego wprowadzono w roku
1246 – to wówczas pojawia się zasada nakazująca zmniejszyć wyrok po przyznaniu
się oskarżonego do winy i jednocześnie zakazująca sekwestru majątku przed
ogłoszeniem wyroku. Oczywiście nawet w okresie największego natężenia działalności
sądów inkwizycyjnych zdecydowana większość oskarżonych pragnąc ratować życie i
majątek już na wstępnym etapie postępowania korzystała z tej furtki. Nie
zamierzam rzecz jasna suponować tutaj jakiejś nadzwyczajnej łagodności
trybunałów – posłały na stos dostatecznie wielką ilość prawdziwych i urojonych
heretyków – niemniej jednak, od tej chwili olbrzymia większość wyroków polegać
będzie na karze „wiecznego nieodwołalnego więzienia”, lub po prostu „wiecznego
więzienia”, co oznaczało w praktyce wyroki od kilku lat do kilku miesięcy
pozbawienia wolności, z reguły w przypadku najuboższych rozumiane jako niezbyt
ścisła izolacja od społeczeństwa połączona z pracą przymusową na rzecz
instytucji kościelnych, często zresztą samych członków trybunału.
"Sermo Fidei" na nowozytnym wyobrażeniu.
U schyłku XIV i na początku XV wieku nastąpiło właściwie prawne
zrównanie oskarżonych o czary ze zwykłymi przestępcami kryminalnymi, a jedyne
co odróżniało skazanych przed sądem inkwizycyjnym była ceremonia związana z
ogłoszeniem wyroku – sławetne „Sermo Fidei”, podczas którego w godzinach
rannych uznani za winnych aktu herezji byli zabierani z więzienia (z reguły
miejskiego więzienia najbliższego siedzibie trybunału) i odstawienie pod
zbrojną strażą do sądu. Tam uznanym za winnych golono głowy i odziewano w „Saccus
Benedictus”, czyli znany powszechnie strój hańby, którego najbardziej charakterystycznym
elementem była spiczasta czapka. Następnie w uroczystej procesji winny wraz z sądem
inkwizycyjnym i strażą przechodził na główny plac miasta, gdzie uroczyście
ogłaszano wyrok. Z reguły podczas tej procesji tłum złorzeczył oskarżonemu i
lżył go jeszcze bardziej poniżając tym tragicznym położeniu. Co wielce
charakterystyczne – po zakończeniu ceremonii odczytania wyroku i szczegółowego
omówienia prawnych konsekwencji wszyscy brali udział w mszy. Czasem msza
odbywała się przed ceremonią wymierzenia kary – nie było tutaj żadnej reguły. W
przypadku większości orzekanych kar winny wracał do więzienia, ale w przypadku
skazanych na śmierć – wbrew utartemu stereotypowi – skazanych najczęściej palono
na stosie, rzadziej wieszano lub duszono garotą nie w ramach uroczystości, lecz
po przekazaniu władzom świeckim odpowiedzialnym za wykonanie wyroku, w
olbrzymiej większości przypadków poza miastem, na zupełnym uboczu.
„Sermo Fidei” z reguły gromadziło tłumy, co jest bowiem
oczywiste – przez bardzo długi czas ogromna większość ludności na obszarze
działania w zasadzie każdego sądu inkwizycyjnego pozostawała prawowierna i
oddana kościołowi. Los skazanych za herezję był tym ludziom nie tyle obojętny,
co faktycznie wyrażali oni autentyczną wrogość wobec odstępców, których grzech
zagrażał przecież zgodnie z ówczesnymi wyobrażeniami w jednakowym stopniu.
Wystąpienia anty inkwizycyjne kończące się tumultami, albo śmiercią inkwizytorów
były zjawiskiem niezmiernie rzadkim i wynikały z wyjątkowego bestialstwa
członków sądu, lub widzianej gołym okiem zachłanności i chciwości. Sąd nad kacerzami
i reakcja większości na takowy miały w sobie to coś, co znamy z epoki znacznie
nam bliższej – mianowicie z czasów pokazowych procesów doby stalinizmu. Tak
wówczas, jak i w czasach działań inkwizycji aktywny udział w procesie heretyków
i głośne artykułowanie przywiązania do zasad wiary uważano za najlepszą
rękojmię własnej nietykalności. Oczywiście wiemy doskonale jak naiwne w swej
prostocie było to wyobrażenie. Wprawdzie sądom inkwizycyjnym daleko było do
masowości oskarżeń stalinowskiej machiny represji, jednak świadomość tego, że
od początku do końca podstawą do jakichkolwiek oskarżeń przed trybunałem
inkwizycyjnym pozostawały donosy daje nam dostatecznie jasno do zrozumienia, że
z powodu owego właściwie nie zmieniającego się przez stulecia „wpływu czynnika
ludzkiego” przed trybunałem inkwizycyjnym mógł się znaleźć absolutnie każdy
członek danej społeczności.
Przeciw marzycielom
Triumf istniejącego układu sił i znaczeń w kwestii
katarskiego odstępstwa zbiegł się z kresem czasu dynamicznego wzrostu gospodarczego
będącego efektem wzrostu liczby ludności i rzecz jasna – także ożywieniu wymiany
handlowej. Najpierw Jarmarki Szampańskie, a potem wzrost znaczenia handlu
morskiego pobudził silnym impulsem społeczeństwa zachodnioeuropejskie i związał
je bardzo silnie ze sobą. Rośnie w siłę i znaczenie mieszczaństwo, mające coraz
większy wpływ na życie gospodarcze i coraz silniej – i skuteczniej -próbujące
wyrwać się z okowów istniejącego systemu sprawowania władzy. Na przełomie XIII
i XIV stulecia dobre czasy zaczynają się jednak kończyć. Nadal wprawdzie władcy
i wielcy feudałowie ogrzewali się w blasku chwały politycznej supremacji, ale
powoli i niepostrzeżenie wzrastały siły zdolne do deformacji, lub wręcz
rozerwania starych porządków. Z jednej strony badania jasno wskazują, że
jeszcze u schyłku XIII wieku na zachodzie Europy zasięg nowego osadnictwa cofa
się powoli, z drugiej zaś dotąd będące dominującą siłą militarną rycerstwo
zaczyna mieć coraz większe problemy z utrzymaniem swej supremacji. Mnożą się klęski
wielkich panów w starciach z pogardzaną przez siebie „hołotą” – w 1302 roku pod
Courtrai mieszczanie i chłopi dokonują masakry francuskiego rycerstwa w
otwartej bitwie, w 1314 roku pod Bannockburn szkockie wojsko złożone głównie z plebejskiej
piechoty zadaje straszliwą klęskę kwiatowi angielskiego rycerstwa, a już rok później
szwajcarscy górale rozgromili pod Morgarten wyśmienite rycerstwo Leopolda
Habsburga. To wszystko zwiastuje zupełnie nowe porządki, ale gdzie w tym
wszystkim znajdujemy rolę kościoła jako politycznej instytucji o dotychczas
ugruntowanym znaczeniu?
Pozorna świetność kościoła wyrażająca się
nienaruszalnością posiadanych przywilejów i ostatecznym zwycięstwem nad
niemieckimi cesarzami powoduje uśpienie czujności. Jednak tak, jak słabnie potęga
rycerstwa, tak i słabnie znaczenie kościoła – staje się on coraz bardziej uciążliwym
utrzymankiem, a ku swojemu własnemu zdziwieniu, pokonanie największej potęgi
świeckiej bynajmniej nie utrwaliło przewagi papieży – nowe i dynamiczne siły
spuszczone ze smyczy coraz bardziej łakomym okiem zerkały na zgromadzone przez
kościół i jego instytucje bogactwa. Król Francji nie zawaha się zmusić głowy
kościoła do prawnego uznania zinstytucjonalizowanej grabieży mienia templariuszy
pokonując „Ludzi Boga” ich własną bronią – oskarżeniem o czary i herezję. To,
za co na stos trafił Jakub de Molay jest dla kościoła groźnym memento, ale
targana ostrymi wstrząsami hierarchia kościelna niewiele może zrobić, by
ochronić się przed postępująca erozją swej roli w średniowiecznej Europie.
Najbardziej efektownym dowodem na spadek znaczenia jest okres „niewoli
awiniońskiej”, gdy przez całe dekady papieże chodzą na pasku królów Francji i
nie są w stanie odzyskać panowania nad Rzymem, gdzie plebejusze sprawują niepodzielną
władzę. Co gorsza, od pewnego czasu najskuteczniejszy dotychczas oręż –
ekskomunika – przestaje robić na kimkolwiek jakiekolwiek wrażenie. Szczytem kryzysu
istniejącego porządku jest długotrwały i ostry kryzys wieku XIV wywołany przez
cały szereg czynników, którego dno wyznacza wielka epidemia znana nam jako „Czarna
Śmierć”. Zanim jednak Europa pogrąży się w katastrofie spowodowanej dżumą
wybucha Wojna Stuletnia, która wywoła ogromny chaos na Zachodzie. Wojny,
grabieże i bezradność wobec śmiertelnie groźnej choroby wytworzą zupełnie nową
rzeczywistość, w której załamią się zupełnie stare zasady gry. Wprawdzie wielcy
panowie nadal dysponując znaczną siłą militarną są w stanie nadal egzekwować swe
przywileje, ale kościół takiej broni już nie ma, jeśli z jakichś powodów
pozostaje w opozycji do lokalnych feudałów. Staje się tym samym najlepszym
celem plebejskiej reakcji na nadmierny ciężar świadczeń – symptomatycznym jest
coraz silniejsza opozycja wobec kościoła, niechęć do jego danin i wygórowanych
żądań. Zawsze istnieje pod skórą średniowiecznego społeczeństwa wola sprzeciwu
i objawia się przede wszystkim poglądem o konieczności powrotu do „korzeni”,
nic tak bardzo nie przeraża hierarchów kościelnych, jak wiara w konieczność „oczyszczenia
struktur” poprzez ubóstwo i ścisłe przestrzeganie zasad.
Wyobrażenie Lamberta la Begue.
Oczywiście kościół broni się instynktownie i mocno –
zawsze dopatrując się w tego rodzaju wezwaniach zaczynu groźnego fermentu
mogącego wywrócić świat katolickiego kleru do góry nogami. Nie powinien zatem
dziwić gwałtowny atak na szybko rozwijającą się społeczność na poły tylko
pozostającą pod kościelną kontrolą – kościół nie zamierza tolerować begardów i
beginek. Trudno wskazać na konkretny początek tego ruchu – najczęściej wymienia
się jako założyciela i twórcę idei księdza Lamberta le Begue, proboszcza
parafii św. Krzysztofa w wielkim ośrodku świeckiej władzy kościoła – w Liege.
Mimo bliskości sprawującego władzę absolutną nad regionem biskupa zmarły w 1177
roku ksiądz Lambert nie bał się występować podczas kazań przeciw swym
zwierzchnikom i ostro krytykować ich rozwiązłe obyczaje, pychę i umiłowanie
bogactwa. Lambert zdawał sobie sprawę z tego, że sam nie jest w stanie wpłynąć na
sytuację w biskupstwie Liege, gdzie biskup będący w istocie księciem czerpał w
sposób nierzadko bezwzględny olbrzymie dochody z górnictwa, handlu i produkcji
broni, z której słynął cały region. Nie mając złudzeń co do intencji biskupa,
założył stowarzyszenie przypominające organizacyjnie dom zakonny, ale będące
zgromadzeniem czysto laickim. Wspólnota ta nie podjęła otwartej walki z
biskupem, ale skupiła się na dbałości o czystość obyczajów, propagowaniu
kolektywnego życia i pracy, a przede wszystkim – bezinteresownej dobroczynności.
Oczywiście Lambert – przez nieprzychylnych mu nazywany „jąkałą” – natychmiast natrafił
na potężny opór zaniepokojonego biskupa, został obłożony klątwą i uznany za
heretyka, po czym aresztowany przez pospiesznie wyznaczonego lokalnego
inkwizytora. Lambert nie miał ochoty odgrywać roli męczennika i przy pomocy
swych zwolenników zbiegł, po czym wykorzystał konflikt pomiędzy papieżem, a antypapieżem
i tak zręcznie lawirując pomiędzy potężnymi siłami dożył swych dni jako
człowiek wolny w 1177 roku.
XIX wieczne wyobrażenie Lamberta - rzeźba zdobiące Pałac Prowincjonalny w Liege.
Lambert, choć był zwykłym proboszczem, znał doskonale
pisma ojców kościoła, a nawet literaturę antyczną – to dość symptomatyczne,
gdyż wspomniany wcześniej okres długotrwałego rozwoju ekonomicznego spowodował
między innymi ożywione zainteresowanie szeroko pojętą kulturą ludzi wcześniej
ze względów ekonomicznych nie mających większych szans na obcowanie z
literaturą. Tak jak Lambert, coraz większa liczba mieszczan, a nawet zamożniejszych
chłopów potrafiła czytać i pisać i zaczynała przejawiać niezdrowe – w ocenie
kościoła – zainteresowania, polegające na samodzielnym poszukiwaniu dróg
wiodących ludzką marność wprost ku zbawieniu. Oczywiście, realia tego świata
powodowały, że ruch dość szybko rozlał się po Niderlandach przekraczając
granice polityczne. Do połowy XIII stulecia domy begardów i beginek powstały w
zasadzie w każdym ważniejszym ośrodku miejskim – powstałą w 1232 roku wspólnotę
w Louvain możemy poznać dziś, zwiedzając „Groot Begijnhof van Leuven”, gdzie
wprawdzie zachowane domy Beginów i beginek pochodzą głównie z XVII, rzadziej z
XVI wieku, ale rozległość całego kwartału zamieszkiwanego w szczycie
popularności ruchu przez około 200 osób w osiemdziesięciu budynkach pokazuje
jasno, jak szerokie poparcie uzyskały idee Lamberta z Liege. Działo się tak
między innymi dlatego, że w wielu regionach ruch był autentycznie wspierany
przez instytucje kościelne, które widziały w nim rywala dla działalności
waldensów i katarów. Oczywiście, dość szybko autentyczna samodyscyplina i przede
wszystkim ekonomiczna samowystarczalność spowodowały narastanie konfliktów
pomiędzy członkami i członkiniami stowarzyszeń, a klerem nie mającym w istocie
żadnej kontroli nad żywiołem. Co gorsza dla kościoła – możliwość nieograniczonej
niemalże samodzielnej kontemplacji uczestników ruchu spowodowała powolne
dryfowanie ruchu w stronę mistycyzmu, co skutkowało coraz częściej
kwestionowaniem roli i znaczenia proboszcza, przede wszystkim wyłącznego prawa
kleru do głoszenia kazań.
Zabudowania należące do "Groot Begijnhoof" w Louvain. Stan dzisiejszy.
To aż nadto przypominało klasyczne założenia
dotychczasowych antykościelnych wystąpień, więc kościół przystąpił do
kontrataku i to na bardzo szerokim foncie wykorzystując w celu rozbrojenia
potencjalnego zagrożenia wypróbowany oręż – inkwizytorów. Władze najwyższe
kościoła z dużym niepokojem obserwowały wszelkie ruchy wzywające do ubóstwa,
więc w tym samym czasie – w pierwszych latach XIV wieku uderzyły z wielką siłą
w ruch świecki, czyli w begardów i beginki, ale także w wyjątkowo ortodoksyjny
odłam zakonu franciszkanów, czyli w spirytuałów. Przede wszystkim zaatakowano
trzy zasadnicze elementy narracji związanej ze świecką i kościelną „opozycją”, umiłowanie
ubóstwa, odrzucanie autorytetu władz kościelnych i przede wszystkim, skłonność
do mistycyzmu. Jeszcze w 1307 roku arcybiskup Kolonii zabronił działalności
begardów i beginek na swoim terytorium. Postanowienie swoje już wprost
uzasadniał błędem antynomizmu, czyli kwestionowaniu władz kościelnych. Równolegle,
hierarchowie francuscy rozpoczęli frontalny atak na czołowe postacie ruchu
begardzkiego, czego ukoronowaniem, był proces najbardziej znanej reprezentantki
nurtu mistycznego, czyli Marguerite Porete. Owa beginka zyskała znaczną sławę
jeszcze około 1290 roku po napisaniu arcydzieła mistyki znanego najczęściej
jako „Zwierciadło Prostych Dusz”. Porete – jak sama twierdziła – pochodziła z
Hainaut i w ocenie kościelnych hierarchów była szczególnie niebezpieczna z
dwóch powodów. Pierwszym z nich była sama natura „Zwierciadła”, którego
narracja wiła się wokół zagadnień relacji łączących dusze ludzką z Bogiem.
Napisane pierwotnie w dialekcie pikardyjskim starofrancuskiego „Zwierciadło”
opowiada w części lirycznie, w części zaś prozą o stopniowym rozpadzie duszy w
efekcie siedmiu kolejnych etapów, stadiów jej stapiania się z istotą Boga. To największe
zbliżenie do obiektu pożądania, jakim jest najbliższa możliwa bliskość Boga
osiągana jest przez „Agape” – najwyższy możliwy i zupełnie bezwarunkowy rodzaj
miłości i dobroci. Drugim zaś wspomniany już fakt napisania księgi w używanym
powszechnie regionalnym języku potocznym, co w znacznej mierze przyczyniło się
do sukcesu i popularności i pisma i autorki. Groźba była dość oczywista – „Zwierciadło”
wskazywało, że droga do zbawienia i to w najwyższej możliwej formie wiedzie z
dala od instytucji kościoła katolickiego, niejako spychając je na zupełny
margines potrzeb, w dodatku wzbudzało apetyt prostaczków na dyskusję dotąd
zastrzeżoną wyłącznie dla znających łacinę – czyli kleru.
Rzeźba współczesna upamiętniająca Marguerite Porete, jedną z największych mistyczek średniowiecznej Europy.
Ażeby postawić sprawę jasno – Marguerite Porete nie była
pierwszą autorką tego rodzaju pracy. Z grubsza pół wieku przez powstaniem „Zwierciadła”
bardzo podobne dzieło powstało na terenie Niemiec. Mowa rzecz jasna o
Mehtyldzie z Magdeburga i jej „Płynącym Świetle Boskości”, wspaniałym zabytku
języka niemieckiego w jego środkowo-dolnej odmianie. Także Mehtylda padła
ofiarą oskarżeń o herezję i wielu niemieckich kościelnych notabli domagało się
wprost spalenia jej księgi – co oznaczało ni mniej ni więcej, tylko uznanie jej
za herezję z wszystkimi z tego aktu wynikającymi konsekwencjami.
Najprawdopodobniej od procesu przed sądem inkwizycyjnym Mehtyldę uratowała ciężka
choroba i utrata wzroku, po której wstąpiła do zakonu. Być może wpływ na jej
los miał także fakt silnego poparcia udzielonego jej przez uznanych dominikanów
niemieckiej gałęzi zakonu – w tym Henryka z Halle, który wręcz zachęcał
Mehtyldę do prac o charakterze teologicznym. Tego rodzaju pisma i wyznania budziły
namiętności i emocje, ale na nieszczęście Marguerite Porete, osiągnęły temperaturę
wrzenia akurat po ogłoszeniu jej „Zwierciadła”. Jeśli tylko kościół miał
decydować o kształcie Nieba, nie mógł tolerować Małgorzat Porete – na polecenie
biskupa Chalons została ona aresztowana podczas spotkania w czasie którego,
miała możliwość zaprezentowania treści swej księgi przed tymże. Od chwili
aresztowania, sprawą Marguerite zajmował się Inkwizytor Francji, czyli Wilhelm
z Paryża, będący zaufanym króla (był także jego spowiednikiem), ten sam, który od
roku prowadził sprawę templariuszy. Ponieważ oskarżona o herezję Marguerite nie
wyrzekła się swych zasad i odmówiła jakiejkolwiek współpracy z trybunałem
inkwizycyjnym sporo czasu – około półtora roku – zajęło przygotowanie do
procesu, będące w istocie próbą „zmiękczenia opornej. Symptomatycznym było, że
współoskarżony w tym samym procesie Guiard de Cressonessart (begin z północnej
Francji) ostatecznie uległ „perswazji” i wyznał winy – skazano go na więzienie,
a Marguerite Porete z wyroku sądu inkwizycyjnego spłonęła na stosie na paryskim
placu de Greve w dniu 1 czerwca 1310 roku. W rzeczywistości spektakl związany z
wykonaniem wyroku na znanej już bardzo powszechnie mistyczce był nie
zwycięstwem inkwizycji, lecz jej druzgocąca klęską. Wydarzenie to wywarło
olbrzymie wrażenie na nizinach społecznych stolicy Francji i przyczyniło się do
wzrostu nastrojów kościołowi nieprzychylnych. Wprawdzie obyło się bez rewolt i
tumultów, ale szybko, bo już rok później podczas soboru w Vienne ustalono
wspólny mianownik dla wszystkich potencjalnych sił podważających wzorem begardów
i beginek kościelny monopol na zbawienie. Odstępstwo to będące w zasadzie
zagrożeniem czysto teoretycznym nazwano Herezją Wolnego Ducha, przy czym
napiętnowane wyrzuceniem poza nawias oficjalnej teologii praktyki i zachowania
nie były herezją sensu stricte, lecz po prostu kompilacją zachowań uznanych
przez kościół za niebezpieczne. Każde z zebranych przez teologów podczas soboru
zarzutów oddawał dokładnie to, czego kościół obawiał się najbardziej:
- Autoteizm, czyli wyobrażenie o możliwości stopienia się
duszy ludzkiej z Bogiem.
- Antynomizm, czyli kwestionowanie autorytetu i praw
kleru.
- Odrzucanie konieczności przyjmowania kościelnych
sakramentów, jako niezbędnych do zbawienia elementów.
- Używanie podczas opiewania doskonałości Chrystusa zwrotów
i fraz o charakterze erotycznym.
Powyższy wykaz „głównych win” pozwalał postawić przez
inkwizycyjnym sądem w zasadzie każdego potencjalnego wroga kościoła i okazał
się być niebywale użyteczny w rękach trybunałów inkwizycyjnych. Rzecz jasna
nigdy nie istniała żadna zorganizowana Herezja Wolnego Ducha, byli tylko marzyciele
o duszach tradycyjnie wypełnionych tęsknotą o „dawnych, dobrych czasach”, gdy kościół
mówił o miłości, najbliżej do zbawienia było zaś dzięki męczeństwu i porzuceniu
wszelkich dóbr doczesnego świata.
Frustrująca bezradność
W zasadzie, uzbrojona w oręż w postaci sporządzonej w
Vienne bulli „Ad Nostrum” inkwizycja dość dobrze radziła sobie z „wolnomyślicielstwem”,
„ideą anihilacji duszy” i „teologią ubóstwa”. Kościół zwierał szeregi i
wypluwał z siebie każdego, kto w jakimkolwiek momencie snuł wizje idei zmian i
reform w materii. Procesy znanego i powszechnie podziwianego Mistrza Eckhardta (Johannes
Eckhardt z Turyngii), który po spędzenie dwóch lat w więzieniu inkwizycji zmarł
przed ogłoszeniem wyroku, czy późniejsze jeszcze sprawy Mikołaja z Basel, lub
Jana van Ruusbroec były niczym innym, jak tylko formą „oczyszczania własnych
szeregów”, próbą odtworzenia pełnej kontroli nad wówczas jedynie w teorii
ściśle scentralizowaną organizacją hierarchii kościelnej. Początek owych działań
wiąże się idealnie z rozpoczęciem Wojny Stuletniej – pierwszego ze wspomnianych
uprzednio kataklizmów zupełnie zmieniających oblicze społeczeństw
zachodnioeuropejskich, a następnie efektów pandemii „Czarnej Śmierci”.
Oczywiście, coraz silniejszy opór wobec monopolu duchowieństwa katolickiego na
sprawy związane z rozumieniem istoty wiary mają swój związek ze zdziczeniem
obyczajów kleru, ogólnym także załamaniem światopoglądowym towarzyszącym bardzo
dużej części populacji europejskiej w najgorszych latach czternastowiecznego
kryzysu, ale wśród intelektualnych elit nastawionych reformistycznie kluczową
sprawą pozostawał element związany z mistykami i ich publikacjami – złamaniem monopolu
kościoła na przekaz zasad wiary, poprzez upowszechnienie literatury
teologicznej dzięki zastosowaniu żywych języków regionalnych (z oczywistych
powodów, trudno je jeszcze wówczas nazywać „narodowymi”). Od chwili pogrążenia
się Europy w gigantycznych rozmiarów kryzysie naczelna rola inkwizycji będzie sprowadzać
się do zapobieganiu tendencji reformistycznych prezentowanych przez coraz
silniejsze ruchy protoreformacyjne, ale także – z poczucia bezradności wobec
własnej słabości – na poszukiwaniu odpowiedzialnych za istniejący stan rzeczy,
których można poświęcić na ołtarzu społecznego spokoju. Żydów, wszelkiej maści innych
„obcych”, ale także najnowszego wynalazku w katalogu „wrogów kościoła” –
czarownic.
Podobizna Mistrza Eckhardta
Idea „wspólnego wroga” lokalnej społeczności nad którą czuwa
kler nie jest czymś nowym – wiemy przecież doskonale, że w zasadzie każdego
rodzaju nieszczęście dziejowe w postaci nieurodzaju spowodowanego
niekorzystnymi warunkami atmosferycznymi, czy wybuchowi zarazy powodowane było „bezwstydnym”
funkcjonowaniem grup, lub nawet pojedynczych osób wewnątrz społeczności katolickiej,
ale o pewnej odrębności. Przez stulecie ulubionym celem ataków byli rzecz jasna
Żydzi, ale już od pierwszych lat XV wieku coraz silniej budowano mariaż działań
sił nieczystych w postaci przede wszystkim czarownic (w zasadzie kobiet
żyjących z dala od zwartych społeczności, lub stosujących na potrzeby własne i
bliskich dawnych ludowych wierzeń i rytuałów), oraz heretyków wymienionych w
bulli „Ad Nostram”. Jako pierwszy jasno wskazał owo dziwaczne połączenie Johannes
Nidder w roku 1431. Wyjaśnienie tego fenomenu nie przychodzi łatwo – antyklerykalny
reformizm już wówczas nabrał bardzo dużych rozmiarów i mimo bezwzględności w
jego tropieniu wciąż odradzał się w różnych punktach Europie. Być może zatem
jakby nie patrzeć niezwykle karkołomne połączenie herezji „wolnomyślicielstwa”
w sprawach ducha z uprawianiem czarostwa miało na celu najzwyklejsze w świecie
obrzydzenie pobożnym wiernym chęci zagłębiania się w zawiłościach ówczesnej
teologii? Nadal oczywiście przy niemal każdej okazji wyżywano się na Żydach,
ale próba zdyscyplinowania społeczności katolickich wymagała także wywołania
atmosfery strachu. Tutaj oskarżenie o czarostwo przydawało się szczególnie.
Rzecz jasna praca Niddera miała ogromny wpływ na znacznie późniejszy, bo
pochodzący z 1486 roku legendarny już „Malleus Maleficarum” Heinricha Kramera,
czyli „Młot na Czarownice”. Przy okazji wypada nadmienić, że dla wielu fakt rozpoczęcia
walki z czarostwem dopiero w schyłkowej fazie średniowiecza może być nieco
szokującym odkryciem – wszak wizja palenia na stosie czarownicy ku uciesze
gawiedzi jest jednym z pierwszych obrazów, które wyobraźnia podsuwa nam na myśl
o wiekach średnich. To jednak fakt tak
samo niezaprzeczalny, jak zupełnie zdroworozsądkowe umocowanie idei walki z
czarostwem w pismach XV wiecznych teologów i inkwizytorów. Skoro wiemy
doskonale, że jednym z najgroźniejszych w oczach kościoła rodzajem odstępstwa
od jedynie prawdziwej wiary jest mający swe korzenie w gnostycyzmie średniowieczny
„manicheizm”, to zupełnie jasnym staje się, że owa praktykowana przez parających
się czarostwem wiara w Diabła jest po prostu kolejną emanacją gnostyckiego
dualizmu. Może i dla dzisiejszego obserwatora meandrów późnośredniowiecznej teologii
wydawać się dziwnym ciągłe wracanie do idei dawno zniszczonego ruchu
katarskiego, ale to tylko świadectwo autentycznego lęku przed zdolnością
oddziaływania tej bardzo groźnej przecież dla kościoła w przeszłości idei. Co
do zasady jednak – ścisłe wiązanie czarostwa z ruchami heretyckimi nade
wszystkim pozwalało doskonale wiązać w znanym i przedstawionym już ciągu
przyczynowo-skutkowym problemu wyjaśnienia klęsk i niepowodzeń mimo pobożności
i rygoryzmu większości społeczności. Zawsze można było znaleźć wszetecznych
odstępców, którzy swymi niecnymi praktykami powodowali czasowe z reguły odwracanie
się Boga od swych owieczek i sprowadzanie tym samym na ich głowy licznych
trudności i niebezpieczeństw. Było to – jak łatwo przyznać – wielce praktyczne
rozwiązanie problemu odpowiedzialności. Pozostaje jeszcze tylko jedno
zagadnienie – dlaczego w zasadniczej masie wskazanych jako utrzymujących relacje
z Diabłem dominowały kobiety? Oczywiście w ściśle patriarchalnym społeczeństwie
były jeszcze łatwiejszym celem działań władz świeckich i kościelnych, często
traktowane prawem jak przedmiot, nie zaś istota ludzka. Aby być całkiem
szczerym, to tylko pochodna pierwotnego problemu, którym była głęboko skrywana
przez Kramera autentyczna niechęć do kobiet – być może wywołana własnym
celibatem. Podczas procesu oskarżonej o czary wraz z szóstka innych kobiet
Heleny Scheuberin, która to sprawa stała się podstawą do stworzenia „Młota na Czarownice”,
Kramer bezwiednie dał wyraz swym lękom związanym z seksualnością kobiet –
zwłaszcza świadomych tejże, jak nieszczęsna Helena – frustrującym tym bardziej,
że biskup Golser wprost wyśmiał akt oskarżenia (konkretnie o zabójstwo
lokalnego arystokraty za pomocą magii) i jeszcze bardziej upokorzył Kramera
wyrzucając go z miasta. Zarówno Helena, jak i inne kobiety oskarżone o czary
zostały ostatecznie oczyszczone z zarzutów i uszły z procesu cało, ale wywołana
tym rozstrzygnięciem gigantyczna frustracja inkwizytora dała asumpt do rozciągnięcia
nienawiści na wszystkie kobiety. Tak więc zupełnie prozaiczna dewiacja związana
z nieradzeniem sobie z własnymi emocjami pchnęła Kramera i jego naśladowców do
istniej krucjaty antyfeministycznej. Rzecz jasna za rozpowszechnienie takich postaw
skutkujące powszechnością oskarżeń o czary odpowiada nie tylko niezdrowa chuć
kilku seksualnych frustratów – przede wszystkim odpowiada za to gwałtowne rozprzestrzenienie
się samej idei w efekcie rosnącej powszechności druku. Naturalnie apogeum
oskarżeń o czarostwo to już czasy nowożytne i przede wszystkim obszary
zdominowane przez nurty protestanckie chrześcijaństwa – a jakże, również
żywotnie zainteresowane utrzymaniem społecznej dyscypliny – niemniej jednak introdukcja
samej idei to dzieło późnośredniowiecznych inkwizytorów.
Jedna z ilustracji zdobiących niesławny "Młot na Czarownice"
Gwoli sprawiedliwości, należy jasno wskazać, że
duchowieństwo katolickie w procesie „wychowywania” społeczności wiernych
używało chętnie „obu rąk”, w myśl zasady „jedna ręka głaska, druga uderza”.
Poza rygorem i zdolnością do wymierzania najcięższych kar w imię dyscypliny i
posłuszeństwa kler katolicki długi czas rozglądał się za środkiem mającym
przybliżać wiernym zasadniczy cel samej wiary, czyli akt zbawienia podczas sądu
ostatecznego. Idea „ułatwień” w tej trudnej drodze była dość stara, bo
pochodziła jeszcze z początków XI wieku. Mowa oczywiście o odpustach. O ile
narzędzie to było przez długie dekady stosowane dość przypadkowo i bez
konkretnych rozwiązań systemowych, to wiek XIV przyniósł stopniowe konstytuowanie
idei odpustu. Samo w sobie to bardzo ciekawe zjawisko – coraz silniejszy nacisk
na wewnętrzną dyscyplinę związany z żywiołowym rozszerzeniem prawnych podstaw
do ścigania odstępstwa od katolickiej ortodoksji przebiegał niemal idealnie
równolegle z konsekwentnym nadawaniem idei odpustu konkretnych ram w prawie
kanonicznym. Kluczowe znaczenie miała tutaj wydana w 1343 roku bulla papieska
Klemensa VI „Unigenitus dei Filius”, w ramach której zebrano dotychczasowe
doświadczenia związane ze stosowaniem zasady odpustu. Tych było niemało, gdyż
jeszcze za Bonifacego VIII ustanowiono po raz pierwszy Rok Jubileuszowy – mowa konkretnie
o roku 1300 – podczas którego wszyscy pielgrzymi do siedziby papieża uzyskiwali
w nagrodę uchylenie wszelkich win. Zasada ta bardzo podobała się wielu
kościelnym notablom nie tylko z uwagi na swoją podstawową atrakcyjność, czyli
umożliwienie zabezpieczenia sobie jeszcze za życia realnego zbawienia (cóż za
odpowiedź na ideę „consolamentu”!), ale przede wszystkim za równie realne
dochody o wielkiej wartości, które pątnicy pozostawiali na szlakach swych
peregrynacji. Bulla „Unigenitus dei Filius” jest wprowadzeniem idei odpustu na
stałe w pejzaż katolickiej egzystencji, ciągłą promesą prostej drogi ku
zbawieniu. Niemały szok wywołał jednak fakt, że choć wierni ochoczo i tłumnie z
owej drogi korzystali, idea odpustu wywołała gigantyczny opór wśród wielu
teologów, widzących w odpuście narzędzie do skutecznego rozluźniania dyscypliny
wiary. Najsilniej ów opór przejawił się na dwóch bardzo oddalonych od siebie
geograficznie obszarach – w Anglii i Czechach, Mowa rzecz jasna o Janie Wiklefie
i Janie Husie. Dlaczego jednak w obu tych przypadkach zwyczajowa i pełna
teologicznych wytworności dysputa zmieniła się w otwartą rebelię?
Jan Wiklef w towarzystwie lollardów.
Jak już wielokrotnie widzieliśmy w przeszłości, gros
nurtów nastawionych na działalność reformistyczną kościoła katolickiego kładła
szczególnie silny nacisk na odnowienie dobrego obyczaju, samodyscyplinę i wiarę
w dobroczynny skutek ścisłego przestrzegania zasad wiary. Oczywiście owo
purystyczne nastawienie stało w olbrzymim kontrapoście z ideą odpustu i jeszcze
bardziej wzmogło poczucie odejście kościoła od swych własnych zasad w oczach
zwolenników reform. Następujące po sobie wystąpienia Wiklefa i Husa były ze
sobą ściśle związane, drugi odwoływał się do działalności pierwszego, ale
przede wszystkim natrafiły na podatny grunt nie tyle w związku z oporem wobec
kolejnych posunięć kościoła katolickiego w kwestii ogólnych zasad funkcjonowania
instytucji jako takiej, ale przede wszystkim w związku z aktualną sytuacją
ekonomiczną, społeczną i polityczną w obu tak przecież odległych od siebie
regionach Europy. Wiklef odważył się wprost zaatakować instytucje kościoła za swoją
niemoralność, a idea odpustu była nowością, wśród starych zarzutów niemoralności
i odejścia od zasadniczych idei chrześcijaństwa. W podobny sposób myślał Hus.
Dla obu teologów zasadniczym orężem była własna popularność – za życia Wiklefa
kościół nie odważył się go wprost zaatakować poprzez sąd inkwizycyjny. Zemsta
przyszła już po śmierci wybitnego Anglika, gdy uznawszy go za heretyka,
ekshumowano jego doczesne szczątki, spalono je i zmielono, po czym wyrzucono do
rzeki. Zainicjowany przez pisma Wiklefa i umocniony jego tłumaczeniem biblii na
angielski ruch lollardów znalazł silny oddźwięk w społeczeństwie mocno już
wyczerpanym olbrzymimi kosztami Wojny Stuletniej, więc idea przejęcia dóbr
kościoła, który powinien być instytucją złożoną z ludzi ubogich wpasowywała się
idealnie w społeczne oczekiwania. Nowi wizjonerzy w głębi duszy nie widzieli
już innej możliwości dokonania głębokiej reformy kościoła, jak tylko poprzez
unicestwienie istniejących instytucji. Nie mogli i nie chcieli więcej koegzystować
obok katolików ograniczając się do napomnień i kaznodziejstwa, a to zwiastowało
czas konfrontacji, z której tylko jedna strona mogła wyjść zwycięsko. Reformizm
lollardów nie ograniczał się do wywłaszczenia kościoła z jego majątków –
najaktywniejsi liderzy ruchu oczekiwali całkowitego odwrócenia istniejących
porządków społecznych u schyłku epoki feudalnej i likwidacji znaczenia wielkich
posiadaczy ziemskich w ogóle, Tylko dzięki nieudanej próbie rewolty zbrojnej –
zakończonej egzekucją przywódców chłopskiej i mieszczańskiej irredenty –
kościół otrzymał wsparcie ze strony władz świeckich. Ów sojusz spowodowany
poczuciem zagrożenia przez lollardów szybko rozpadł się – król także
potrzebował podniesienia poziomu dochodów w obliczu niekończących się zmagań na
kontynencie i sam coraz łakomiej spoglądał w stronę olbrzymich włości
kościelnych. Podobny impuls wystąpił w Czechach dekady później, gdy spalenie na
stosie Jana Husa – czyli nieudolna próba inkwizycyjnej pacyfikacji nastrojów
społeczeństwa – wywołało olbrzymi opór bardzo dużej części społeczeństwa, która
także domagała się redystrybucji dóbr w imię walki z kościelnym nepotyzmem,
oraz rzecz jasna powiązała instytucje kościoła katolickiego z powszechnie
znienawidzoną dominacja niemieckiej dynastii na praskim tronie. Miarą klęski
inkwizycji jako instytucji mającej w założeniu chronić dominacje kościoła jest
jej całkowita bezradność wobec zorganizowanych grup obejmujących swym
oddziaływaniem szerokie masy społeczne. Łatwiej było jednak wyławiać wśród
plebsu czarownice, niż napiętnować liderów ruchów uznanych za heretyckie –
wszak Jan Hus został uwięziony, skazany i spalony wyłącznie dlatego, że złamano
daną mu obietnicę osobistego bezpieczeństwa. Idee lollardów i husytów w
oczywisty sposób kładą podwaliny pod nurt reformacyjny, nakierunkowany już nie
na zmianę oblicza kościoła katolickiego w sensie instytucjonalnym, ale jego
zniszczenie w istniejącej postaci. To nic innego jak reakcja wygenerowana przez
akcję – gołym okiem widać przecież, jak bardzo lollardyzm, czy późniejszy husytyzm
(zwłaszcza w wydaniu taboryckim) związane są z ideami waldensów. Szalenie
zaskakującym jest jednak to, że mając tak długie doświadczenia w akcji
zwalczania opozycji instytucje kościelne posługujące się aparatem inkwizycyjnym
popełniały stale te same błędy skutkujące coraz gorszymi dla kościoła
konsekwencjami.
Spalenie Jana Husa w Konstancji.
Procesy inkwizycyjne wymierzone przeciw waldensom
doprowadziły w znacznej mierze do wyrugowania ruchu z powierzchni ziemi – w próbie
wytrwania wobec represji zwolennicy idei zeszli do podziemia i kontynuowali swe
dzieło misyjne w sposób podobny do późnych katarów, czyli bezustannie wędrując
i szukając bezpieczeństwa w swoistych azylach, czyli odosobnionymi
geograficznie obszarami, gdzie mogli czuć się stosunkowo bezpiecznie. Gros
zwolenników ruchu przemieściło się śladem swych przywódców w górzyste obszary
Sabaudii i Piemontu, gdzie zresztą wkrótce stali się celem krucjat odbywających
się okresowo, ale niezdolnych do całkowitego wyplenienia ruchu. Jeszcze silniej
widać konsekwencje posługiwania się przeciw ruchom uznanym za groźne
brutalnością i okrucieństwem na w zasadzie zapomnianym powszechnie ruchu
patarenów – niezbyt zręczna nazwa używana w języku polskim. Mowa o kościele
bośniackim, będącym zupełnie specyficznym tworem wynikającym z nadzwyczajnych
warunków, w jakich się rozwijał.
Kościół bośniacki rozwinął się w zupełnie nietypową
instytucją z uwagi na swoje położenie geograficzne – dokładnie na styku wpływów
kościoła ortodoksyjnego i katolickiego. W efekcie lokalni feudałowie w
poszukiwaniu dróg do zachowania niezależności chętnie lawirowali pomiędzy przynależnością
do jednej lub drugiej strefy, a w końcu – w obliczu politycznej dominacji
monarchii węgierskiej opowiedzieć się przeciw katolicyzmowi, który rychło stał się
symbolem obcej zwierzchności. Przez długi czas pierwociny odrębności
bośniackich struktur kościelnych wiązano z wpływem herezji bogomilskiej, obecnej
na sąsiednich ziemiach bizantyjskich i bułgarskich, ale pogląd ten obecnie
został bardzo silnie podważony. Jak się wydaje elementy dualistyczne tak
chętnie przypisywane Bośniakom były jedynie próbą uwierzytelnienia katolickiej
reakcji na odłączenie się struktury w całości i przy pełnym poparciu znakomitej
większości lokalnej społeczności. Próba zablokowania rozwoju samodzielności bośniackiego
kościoła za pomocą narzędzi inkwizycyjnych spełzła na niczym, podobnie zresztą
jak próby rozwiązania problemu za pomocą innego wypróbowanego środka –
zbrojnych krucjat. Ani sprowadzeni w 1291 roku do Bośni franciszkanie, ani przybyli
później dominikanie nie zdołali w żaden sposób wpłynąć na odstępców.
Ostatecznie oba kościoły – bośniaccy „krstjanie” i katolicy koegzystowali obok
siebie przez ponad stulecie, ale pamięć o okrucieństwach związanych z procesami
inkwizycyjnymi okazała się tak trwała, że po podboju tych ziem przez Turków
mimo bardzo trudnego położenia stojący na czele struktur kościoła arystokraci
do ostatka woleli odrzucać pojednanie się z kościołem katolickim. Gdy Turcy
rozgromili lokalną arystokrację przejmując jej włości i tworząc zupełnie nowy
system społeczny, pozbawiona swych dotychczasowych przywódców politycznych i
duchowych plebejska masa tworząca ogromną większość społeczeństwa błyskawicznie
przeszła na islam. Idea kościoła bośniackiego przetrwała jedynie w kilku
zupełnie odosobnionych od centrów tureckiej władzy okręgach górskich, a ostatni
„krstjanie”, czyli rodzina Hefer przeszła na islam w 1866 roku. Do dziś
etniczni Bośniacy jako swą religię narodową uznają islam.
Nieliczne ocalałe zabytki sztuki sepulkralnej kościoła bośniackiego - charaktersytyczne nagrobki.
Owszem – można rzec, że cała ta historia mająca miejsce
na peryferiach katolickiego świata nie ma większego znaczenia dla dziejów
rozległych obszarów zdominowanych całkowicie przez katolickie duchowieństwo,
zapewniam jednak, że w Rzymie doskonale orientowano się w tym jak wielki wpływ
na klęskę inkwizycyjnej próby odzyskania wpływów w Bośni miała niechęć mas
społecznych wobec metod stosowanych przez dominikańskich inkwizytorów, jak również
węgierskich krzyżowców inspirowanych przecież przez instytucje kościelne.
Koniec końców, nieudolne działania oparte o rozwiązania siłowe doprowadziły do
całkowitego wyprowadzenia Bośni jako obszaru geograficznego spod wpływów
papiestwa. Rozumiano zatem, że stałe stosowanie metody „wszystko, albo nic”
przy okazji reakcji na wymierzoną przeciw sobie opozycję jakiegokolwiek
kształtu doprowadził do autentycznego rozkładu swoich własnych struktur. Inkwizycja
okazywała się skuteczna jedynie wobec pojedynczych jednostek, lub społeczności,
które dzięki swej religijnej odrębności pozostając w mniejszości na danym
obszarze łatwo było naznaczyć piętnem wrogich. Aparat represji przestał być
skuteczny, a za horyzontem majaczyły już nowe problemy wygenerowane w
przeważającej mierze przez chciwość duchowieństwa, której kościół nigdy nie
potrafił sprostać. Mimo apogeum rozwoju inkwizycji papieskiej (czyli sterowanej
wprost z Rzymu) jedynym namacalnym efektem jej działalności było zatem
wspominane już w tekście usztywnienie stanowiska reformistycznie usposobionych
opozycjonistów. Nikt rzecz jasna nie był skłonny mówić głośno o konieczności
zniszczenia rzymskich instytucji by je uratować – zbyt dobrze pamiętano o losie
Husa – przede wszystkim jednak, coraz gwałtowniejsze przeżywanie się
dotychczasowych ram i struktur kierowało uwagę lokalnych władców na zasoby
kościoła. Czas sojuszu duchowieństwa i władz świeckich dobiegał końca, a wobec
tego faktu inkwizycja nie stanowiła dla instytucji papiestwa żadnej tarczy.
Komentarze
Prześlij komentarz