„Bernard Gui, Torquemada i inni”. Krótka historia Inkwizycji - część I

 



 


"Budowanie fundamentów" 



Preludium

Gdybym zapytał z czym najbardziej kojarzy się Średniowiecze z całą pewnością bardzo wysoki odsetek odpowiedzi wskazywałby Inkwizycję oraz jej walkę z herezją za pomocą brutalnych tortur i rzecz jasna – stosów. Potem jednak nastają czasy nowożytne, których częścią jest odżywający na nowo odrodzeniowy humanizm i stare metody, symbolizujące mrok nasączonego wiarą obskurantyzmu z wolna, lecz nieustannie prą w stronę Wieku Rozumu, w którym ostatecznie gasnąć mają ostatnie stosy i kończą się wojny religijne, a Człowiek gros swej energii kierować będzie w stronę przyspieszającego rozwoju technicznego. Taki rodzaj periodyzacji dziejów Europy wydaje się najzupełniej naturalny  i umocowany jest przede wszystkim w naszych wyobrażeniach o ówczesnych stosunkach społecznych, jest jednak wytworem wyobraźni wielu komentatorów ówczesnej rzeczywistości budujących taką narrację w odpowiedzi na konkretne potrzeby. W znakomitej większości przypadków przedstawienie świata inkwizytorów jest efektem propagandowej tuby wrogich mu sił, rywalizujących z nim na śmierć i życie w walce nie tyle o Rząd Dusz, co o całkiem realne podstawy politycznej potęgi w postaci zmian granic politycznych i dostępu do zamorskich posiadłości pachnących złotem i innymi finansowymi wonnościami. Już ówcześni nazywali krytykę instytucji inkwizycyjnych, ale także po prostu katolickich powstająca w drukarniach państw protestanckich – głównie Niderlandów i Wielkiej Brytanii – „La Leyenda Negra”, Czarną Legendą.

Jest to rzecz jasna trwale oddziałujący na pamięć, niebywale silny impuls, który bardzo skutecznie zohydza postronnemu widzowi w teatrze historii właściwie wszystkie możliwe instytucje kościelne, ale także i znaczną część świeckich. Niestety, przy okazji tak subiektywnemu i kierunkowemu skażeniu ulega wizja całości rzeczywistości dawnych wieków krajów za Pirenejami, czy za Alpami. Oczywiście nie jest moją intencją „ocieplanie” wizerunku Inkwizycji, jestem rzecz jasna równie negatywnie usposobiony do idei dla której działało Święte Oficium, jak i ci, którzy tak bardzo je zwalczali, niemniej jednak – z kronikarskiego obowiązku czuję się zobowiązany do przedstawienia historii tej instytucji, jej natury i sensu istnienia w sposób choćby zbliżony do obiektywnej prawdy historycznej. Jeśli oczywiście takowa istnieje…

 

Kaznodzieje i Kacerze – pierwsze elementy struktury inkwizycji

Stosunek Kościoła do zagadnień związanych z koegzystencją z innymi systemami wierzeń jest dość skomplikowanym i zawiłym stale ewoluującym procesem. U zarania swej dziejowej roli Kościół bowiem był w tym względzie znacznie mniej agresywny i nieprzejednany, niż się nam wydaje. Zanim Konstantyn postanowił uznać chrześcijaństwo za równoprawną wiarę wśród innych wierzeń rzymskiego panteonu bóstw i kultów jednym z najbardziej istotnych elementów chrześcijańskiej propagandy była de facto wolność słowa, a wraz z nią – także wolność sumienia i wyznania. W okresie pomiędzy „legalizacją” i tolerancją konstantyńską, a uznaniem chrześcijaństwa za jedyną religię Imperium przez Teodozjusza wiele się jednak zmieniło. O ile prześladowanym często i brutalnie chrześcijańskim apostołom dobrej nowiny zależało na tego rodzaju wolnościach, to zaledwie kilka dekad później zwycięski kościół stanął wobec trudnej decyzji – postępować zgodnie z tradycją i duchem tolerancji wobec wyznawców starych bogów, czy przyspieszyć proces demontażu dawnego systemu wierzeń siłą i przymusem? Ostatecznie zamiast hierarchów kościelnych drogę postępowania wybrali w znacznej mierze władcy Imperium, którzy zainteresowani byli homogenizacją społeczeństwa i jego posłuszeństwem. Niejednokrotnie prowadziło to do sporów i konfliktów – nie dlatego, że przedstawiciele kościoła nie chcieli przekraczać pewnego progu przemocy, lecz dlatego, że obawiali się władzy Imperatorów i możliwości totalnego zdominowania obsypywanych wprawdzie przywilejami biskupów, ale też pamiętającymi doskonale skąd łaski te się biorą. Zatem bardzo szybko z gorliwością typową dla neofitów ludzie kościoła potrafili zaadoptować się do systemu prawnego, który nie tolerował żadnej inności. Smutny los pogan ograniczanych prawnie i nieustannie napotykających na kolejne szykany jest w rzeczywistości tylko nie do końca pożądanym efektem ubocznym stosowania  przez najwyższe władze państwowe lekarstwa na dużo poważniejszą dolegliwość owych czasów. Ową dolegliwością był zainicjowany niemal równolegle z wyjściem chrześcijaństwa z podziemia proces jego rozpadu na nurty ortodoksyjne i nieortodoksyjne. Przy czym to co było ortodoksją, a co nią nie było zależało tak naprawdę od decyzji Cesarza. Arianie, Donatyści, Gnostycy – wszyscy oni stanowili dla nurtu ortodoksyjnego znacznie większe zagrożenie, niż wtajemniczeni w misteria, wyznawcy kultów solarnych, czy mitraizmu. Z różnych względów „konkurencją” najgroźniejszą było dla chrześcijaństwa inne chrześcijaństwo. Upadek Rzymu Zachodniego i powstanie w ten sposób pewnej próżni w zakresie władzy nad instytucjonalnym życiem kościoła wywołało silne przeświadczenie, że jedynie ortodoksyjne trwanie przy istniejącym obecnie porządku społecznym i obyczajowym może ocalić świat chrześcijan przed katastrofą taką jak upadek Rzymu. Co ciekawe – władcy Wschodniego Rzymu zdołali zapanować nad hierarchią kościelną w pełni dopiero wówczas, gdy po inwazji arabskiej odpadły od Cesarstwa obszary zdominowane przez wyznawców alternatywnej wobec oficjalnej opcji. Rozpad kościoła trwający bez ustanku przez wieki spędzał sen z powiek wszystkim tym hierarchom, którym marzyła się nie tylko niezależność od władz politycznych, ale wręcz dominująca pozycja u szczytu społecznej drabiny. Jednak by osiągnąć ten cel kościół musiał trwać w jedności i jednomyślności, co było gwarantem siły, znaczenia i przede wszystkim przydatności. Wraz z kolejnymi odchyleniami od linii ortodoksyjnej coraz bardziej uzależniał się od władzy świeckiej, której potrzebował w walce o swoją jednolitość. W rzeczywistym świecie – tak bardzo różnym od uduchowionych i wysmakowanych dysput teologów – nie intelekt odgrywał kluczową rolę, lecz bicz i rozgrzane żelazo. W gruncie rzeczy o tym, czy ostał się ten, czy inny wariant chrześcijaństwa zdecydowały nie synody, lecz wola władców tego świata.


Często moralna degrengolada ludzi kościoła prowadziła do reakcji skutkującej odstępstwem.

Obie strony choć coraz bardziej pogrążały się w konflikcie (spór o władzę nad Europą ma dużo dłuższą historię, niż rywalizacja Cesarzy i Papieży w czasach świetności Staufów) potrzebowały się nawzajem i jednym z głównych ogniw owego symbiotycznego układu był właśnie problem dyscypliny i posłuszeństwa. Ruchy religijne w przeważającej mierze zaimportowane ze Wschodu jako pochodna bogomilizmu, czy paulicjan nazywane z odrazą i nienawiścią „manichejskimi” niosły ze sobą kwestionowanie roli hierarchii kościoła, ale także istniejącego prawa i porządku społecznego u którego szczytu pozostawały władze feudalnej Europy. Zatem zarówno kościół, jak i koronaci musieli zmierzyć się z poważnym niebezpieczeństwem odrzucenia istniejącej rzeczywistości, co podcinało w całości podstawę ich egzystencji.

Ruchy waldensów, katarów i dulcynian nie brały się z powietrza. Kościół kompromitował się w oczach wiernych bezustannie od czasów upadku bizantyjskiej Italii podbitej w znacznej mierze przez Longobardów. Symmonia, nepotyzm, upadek jakichkolwiek obyczajów, chciwość i rozwiązłość były immanentnymi cechami łacińskiego kleru w całej Europie. Różnicę stanowiło jedynie to, czy na danym obszarze tenże kościół sprawuję władzę suwerenną, czy egzystuje jako jeden z filarów systemu feudalnego, piętro niżej od lokalnych dynastów. Władze świeckie znacznie szybciej i bezwzględniej reagowały na budzące ogólne zgorszenie ekscesy ludzi kościoła, a tam, gdzie kościół stanowił jedyną realną władzę świecką w zasadzie nie istniał żaden czynnik dyscyplinujący i regulujący, tylko ci stanowiący niższe piętra społecznej piramidy widzieli i zżymali się. Zawsze jednak prędzej czy później dochodziło do reakcji. Tylko dlatego, że ogromna większość wybuchów społecznej niechęci wobec kościoła miała charakter wybitnie lokalny i na dłuższą metę swym radykalizmem socjalnym zagrażała także władzy feudalnej mogła być przez oficjalną historię kościoła marginalizowana. Sprzyjał temu procesowi także fakt, że kościół najchętniej wyręczał się rycerstwem i jego siłą bojową do przywrócenia poprzedniego ładu. Bez względu na konflikty i zatargi obie strony potrzebowały się bardzo, gdyż w rzeczywistości historycznej rozmaite ruchy religijne o charakterze opozycyjnym wobec katolicyzmu trwały mimo brutalnych represji i dość szybko po rozbiciu jednego ogniska ewoluowały w innych miejscach w nowe ośrodki oporu. Potrzeba było zinstytucjonalizowanej agendy do rozpoznania zagrożenia zawczasu i możliwie szybkiej reakcji. Odpowiedzią na potrzebę chwili była instytucja inkwizycji kościelnej.


Spór teologiczny. Oczywiście poszukiwanie alternatywy wobec doktryn kościoła miało bardzo długą tradycję - ruchy gnostyckie, dualizm rozwijały się równolegle do rozwoju teologii ortodoksji chrześcijańskiej.

Rzeczywiście, w ciągu XI i XII wieku przez Europę Zachodnią przetoczyła się istna fala buntów społecznych o podłożu religijnym. Jak już zauważyłem – w dużej mierze wizjonerzy, lub po prostu doprowadzenia do rozpaczy desperaci próbowali odpowiedzieć na siłę społecznego imadła buntem i odrzuceniem. Z reguły, dzięki talentom oratorskim połączonym ze zmęczeniem danej społeczności postawą ludzi kościoła dochodziło do autentycznego buntu. Tego typu lokalne wystąpienia faktycznie szybko rozbijano – najczęściej wystarczyło wyłowienie prowodyra, a pozbawiony „głowy” ruch szybko rozpadał się. Cóż tego, jeśli jednak co chwilę odradzał się w innym miejscu. Dość dobrym przykładem jest historia niejakiego Eona z L’Etoile, czyli Eona z Gwiazdy. W tej sprawie – jak w wielu innych – polegać musimy na archiwach kościelnych zawierających opis historii jego osoby i jego buntu. Eon z nieznanych nam powodów potrafił zakwestionować istniejący porządek społeczny i pociągnąć za sobą jako nowa emanacja mesjasza licznych chłopów. Dzięki niewątpliwemu talentowi oratorskiemu i znajomości czytania i pisania na prostych chłopach czynił on ogromne wrażenie odmalowując wizję świata bez obowiązków feudalnych i bez hierarchii kościelnej. Rzecz jasna tym samym sprowokował reakcję zagrożonych w swoim istnieniu sił. Grupę wyznawców idei Eona rycerstwo bretońskie rozgoniło bez trudu, a po ujęciu samego Eona dość szybko stanął od przed sądem jako oskarżony o nakłanianie chłopów do grabienia parafii. Zwołany na te okazję w Reims synod biskupów uznał Eona za wariata i skazał na więzienie, w którym Eon zmarł już dwa lata później. W opisie zdarzenia brakuje tortur i bezwzględności reakcji władz kościelnych i świeckich, a jak się wydaje ostatecznie biskupi uznali Eona za w gruncie rzeczy niezbyt groźnego wariata, jednak powtarzające się tego rodzaju wystąpienia nakazały najwyższym władzom przemyśleć praktykę prawną – stanu „rewolucyjnego wrzenia” na dłuższą metę nie można było tolerować, zupełnie tak samo, jak nie można było tolerować coraz większej liczby lokalnych Jezusów nawołujących do czystości obyczaju i odrzuceniu bogactwa – w domyśle obaleniu istniejącego porządku społecznego, bo jedynymi bogatymi byli feudałowie i biskupi. Dość szybko odnaleziono w zamierzchłej przeszłości liczne prawne precedensy. Już w 387 roku Cesarz Teodozjusz w swych ustawach przewidywał karę śmierci dla przywódców gnostyckich sekt, a ten rodzaj sankcji powtarzany był i za Leona i za Justyniana. W XII wieku w Europie Zachodniej sytuacja dojrzała do przypomnienia sobie o tych drakońskich zarządzeniach – zarówno kościół, jak i monarchowie poczuli się autentycznie zagrożeni przez bujny rozrost sekt opartych ideowo o dualizm, czyli jak wówczas nazywano ten rodzaj zagrożenia – manicheizm. W duchu dualizmu powstały i rozwinęły się wówczas dwa potężne prądy – waldensi i katarzy. W obu przypadkach ziarno padło na podatny grunt – świadome zepsucia swych elit, społeczne doły bardzo chętnie poddawały się idei dualizmu będącej w istocie najprostszą możliwą formą wyjaśnienia ich codziennej niedoli. Mówiąc w wielkim skrócie – zepsucie i podłość tego świata implikowały pogląd, że jako taki nie mógł zostać stworzony ręką miłosiernego boga. Musiał zatem powstać z woli szatana, lub demiurga, jak nazywano ten byt w starych ewangeliach gnostyckich. Jeśli zatem świat fizyczny stworzony został przez złego i jest zły w swej istocie, tylko świat alternatywny i niematerialny – znany jako Królestwo Niebieskie, lub inny rodzaj substytutu Raju – może być miejscem do którego należy dążyć. Tym, co przyciągało ówczesnych do idei waldensów, czy katarów była autentyczna czystość i jak to wówczas rozumiano „świętość” wędrownych kaznodziejów ruchu, nazywanych zresztą z łaciny „perfecti” – Doskonałymi – będących w swym poświęceniu dokładną antytezą postaw ówczesnego duchowieństwa katolickiego. Rozpowszechniony już bardzo w połowie XII wieku ruch miał bardzo prostą strukturę – ludzie w orbicie oddziaływania form dualistycznych dzielili się na trzy kategorie – słuchających, wierzących i właśnie doskonałych.  Słuchającymi byli adepci, którzy stopniowo wprowadzani byli w objęcia alternatywnej ewangelii przez kaznodziejów. Po podjęciu decyzji o przystąpieniu do wiary (lub w oczach duchowieństwa do sekty) przez rytuał zwany nazywany w Italii „Convenanza” porzucali dotychczasowy system wierzeń i stawali się „wierzącymi”. Bycie „wierzącym” nie musiało wcale nieść ze sobą poważniejszych ograniczeń dotychczasowego stylu życia, choć co do zasady egzystencji gminy katarskiej były w swoim założeniu dużo bardziej restrykcyjne w kwestii obyczajowości, niż w orbicie wpływów katolicyzmu. Istotne było przede wszystkim przejście na jeszcze wyższy poziom, czyli stanie się „doskonałym”, co można było osiągnąć przez obrzęd zwany „Consolamentum”. Dla pełnego zrozumienia realnych widełek zachowań i korelacji należy dodać, że ów obrzęd „przejścia” w olbrzymiej mierze stosowano wobec „wierzących” w obliczu śmierci, jako swoisty ekwiwalent znanego nam z tradycji katolickiej idei „ostatniego sakramentu. Tutaj, w świecie zdominowanym przez dualistyczne wyobrażenia natury tego świata „Consolamentum” zapewniało przejście duszy do świata dobrego i miłosiernego boga. „Consolamentum” było także przyjmowane świadomie przez ludzi najbardziej poruszonych ideą, którzy mieli na celu stanie się aktywnymi „doskonałymi”, gotowymi do wszelkich poświęceń, by móc głosić Słowo i rozpowszechniać ideę. Ten rodzaj „Consolamentum” wymagał długich przygotowań, olbrzymich wyrzeczeń i znajomości katarskiej „liturgii”. Co do zasady – ilość „doskonałych” nigdy nie była duża – fakt, że tak długo i w tak wielu mocno od siebie odseparowanych geograficznie byli oni w stanie wpływać na stan ducha dotychczasowych katolików nie jest bynajmniej świadectwem ich niezwykłych zdolności, ale raczej niechęci mas chłopstwa i mieszczaństwa wobec ówczesnego kleru. „Doskonali” egzystowali w oparciu o dosłownie żelazne zasady – obowiązkiem były przynajmniej trzy czterdziestodniowe posty, wielokrotne modlitwy w ciągu dnia, wstrzemięźliwość seksualna i obowiązek porzucenia wszelkich dóbr materialnych – przy czym w całej gamie nakazów i zakazów przywołałem tylko najbardziej charakterystyczne dla ruchu elementy. Pewna część najbardziej radykalnych uczestników ruchu nie zamierzała się dzięki „Consolamentum” ani poświęcić kaznodziejstwu, ani po prostu możliwie gładko przenieść w obliczu śmierci do lepszego świata – ich oddanie i pasja prowadziły ich do decyzji absolutnie ostatecznej – ku endurze. Endura to proces utrzymywania ścisłego postu aż do śmierci głodowej, co było poczytywane jako akt ostatecznego oddania i poświęcenia na wybranej drodze, uzyskania nimbu absolutnej świętości w oczach współwyznawców. Rzecz jasna, gołym okiem dostrzegamy jak bardzo łatwo poglądy katarskie przenikały do poszczególnych grup ludności i miejskiej i wiejskiej – z jednej strony zadość czyniły oczekiwaniu prostoty i naturalności, zawsze bardzo bliskiej licznym wyznawcom katolicyzmu w obliczu przepychu i splendoru, którym otaczał się kościół, z drugiej zaś strony w rzeczywistości nie wymagały wcale skrajnych poświęceń ze strony wyznawców, a oferowały oderwanie się od ciężkiego brzemienia materialnego utrzymywania struktur kościoła z jego proboszczami, wikariuszami i biskupami.


"Lux Luces In Tenebris" - symbol ruchu waldensów.

Nie tylko ruch katarów (lub jak kto woli albigensów) stanowił zagrożenie dla podstaw egzystencji struktur kościoła katolickiego. Równolegle do herezji katarskiej i w podobnej sferze geograficznej rozwijał się także ruch waldensów. Popularna nazwa tego ruchu (alternatywnie nazywanego w początkach istnienia także „ubogimi z Lyonu”) pochodziła od inicjatora – Pierre’a Valdes, niezwykle zamożnego i operatywnego handlowca, który manifestacyjnie rozdał majątek ubogim i potrzebującym. W jego ślad szybko poszli i inni, a wkrótce obok autentycznego i fizycznego gestu wyzbycia się dóbr materialnych stworzono cały system wartości. Im bardziej w sprzeczności z kościelną kulturą materialną stawały zachowania wiernych, tym ostrzej wypowiadali się oni przeciw naturze i funkcjonowaniu kościoła katolickiego od lat siedem dziesiątych XII wieku otwarcie już nawołując do pełnego odrzucenia autorytetu papieża i poleganiu wyłącznie na lekturze biblii. Jak się wydaje ruch waldensów był dla kościoła o tyle groźniejszy niż herezja katarska, że de facto waldensi nie odrzucali w zasadzie chrześcijaństwa jako takiego (w odróżnieniu od ściśle gnostyckiego ruchu katarskiego), ale domagali się zmian bardzo bliskich w swych założeniach ideom późniejszym ruchom reformatorskim.

Pomijając wysublimowane idee związane z osobliwą teologią ruchu, najsilniejszym impulsem antykościelnym pozostawała zasada odrzucenia święceń kapłańskich zgodnie z zasadą, że księdzem może być każdy dostatecznie prawy człowiek. W odróżnieniu od wielu mniejszych i całkowicie zniszczonych ruchów heretyckich w średniowieczu, dysponujemy dość znacznym zasobem ksiąg precyzujących idee i zapatrywania waldensów – jak choćby najprawdopodobniej sporządzone w XV wieku „La nobla leyczon”,  rozmyślania o naturze świata z perspektywy waldensa spisane w języku oksytańskim, a przechowywane w oryginale w Dublinie, Cambridge i w Genewie. Jedną z głównych „kości niezgody” podkreślaną zarówno w pismach waldenskich, jak i w zwalczających herezję pismach (choćby dominikanina Reinerusa Sachco) była kwestia chrztu – zdaniem waldensów sakrament ów był bardzo istotny dla kształtowania dobrej chrześcijańskiej duszy, lecz nie w wieku niemowlęcym, a dla dojrzałych do decyzji i przekonanych o sile swej wiary dorosłych. Choć waldensi postrzegali samych siebie jako rodzaj „kościoła wewnątrz kościoła” fakt odrzucania zasady nadrzędnej roli kleru w społeczeństwie powodował, że instytucje inkwizycyjne i kościelne w ogóle wręcz z histeryczną nienawiścią starały się wytępić fizycznie ruch godzący w podstawy egzystencji hierarchii kościelnej jako takiej. Po serii procesów i prześladowań ruch waldensów znalazł się na skraju upadku i przetrwał czas potężnej kościelnej reakcji wyłącznie z dwóch powodów. Pierwszym z nich były „sanktuaria” – miejsca w których lokalni władcy świeccy z różnych powodów skonfliktowani z kościołem z przychylnością odnosili się do idei ruchu – jak na przykład na Węgrzech, gdzie w Budzie lokalni węgierscy możnowładcy popierali tamtejszych waldensów w początkach XIV wieku w związku z konfliktem o władzę królewska na Węgrzech.

Konfrontacja św. Dominika z Katarami uwieczniona w 1580 roku pędzlem Bartolomeo Passerottiego. Obraz przedstawia dyskusję podczas próby nawracania Katarów zakończonej podpaleniem ksiąg w ramach "Bożej Próby". Rzecz jasna spłonęły tylko księgi heretyków, a katolickie mimo trzykrotnego podpalania ostały się płomieniom. Tego rodzaju propaganda stanowiła istotny oręż przeciw heretykom.

Tym, co różniło waldensów od katarów było także znaczne rozproszenie tych pierwszych – zarówno grupy i grupki powstałe we Francji, Lombardii, jak i w Kalabrii po prostu usiłowały egzystować wewnątrz społeczności zdominowanych przez katolików i w tej masie prowadzić swą działalność kaznodziejską, lub jak kto woli – misyjną. Katarzy zarówno w dużych ośrodkach miejskich Europy Zachodniej, jak i w południowej części Francji dość szybko starali się łączyć w grupy, a ich sukces spowodował, że w wielu regionach autentycznie stawali się większością. Bez względu na to jak rozwijały się najważniejsze ruchy religijno-społeczne i jakie przyjmowały oblicze reakcja kościoła była bardzo szybka i brutalna. Skończył się czas pobłażliwości i moralnych dylematów, a kościelni juryści odwołując się do ducha dawnych praw (wspomnianych ustaw prawa późnorzymskiego) bardzo szybko stworzyli podstawy do rozprawienia się z niebezpieczeństwem.

Sytuacja dojrzała do zastosowania środków nadzwyczajnych, gdyż nie tylko herezje zagrażały istnieniu kościoła, który jako instytucja polityczna od lat zmagał się z potężnymi wstrząsami wynikającymi z wewnętrznych konfliktów. Już pontyfikat Aleksandra III naznaczony był zaciekła walką o dominację pomiędzy zwolennikami niezależności władz kościelnych, a zwolennikami dominacji cesarzy zza Alp. Papieże i antypapieże następowali po sobie i opierając się na obcych siłach zaciekle się zwalczali. W tym chaosie coraz bujniej rozwijały się odśrodkowe ruchy społeczne, a autorytet „Ludzi Boga” coraz bardziej malał. To właśnie stosunek do heretyków stał się w tych okolicznościach zaczynem porozumienia, które zadawalało obie strony walki o inwestyturę. Jeszcze w 1163 w Tours, rezydujący stale we Francji Aleksander III potępił herezje katarską, ale poza działaniami prawnymi niewiele więcej mógł zrobić. O tym, że w Rzymie rozumiano znaczenie rozwoju herezji świadczy cały szereg decyzji podjętych podczas zwołanego w 1179 roku Soboru Laterańskiego III. Tamże, zrozumiano wreszcie, że samo wyrzucenie reprezentantów nurtów antykatolickich nie wystarcza do powstrzymania ekspansji heretyków – podjęto bowiem starania o odbudowę autorytetu instytucji kościelnych zwracając uwagę na szczególnie niemiłe społeczeństwu problemy, takie jak łamanie celibatu i symonia. Nie przynosiło to jednak efektów, a niebawem sam Aleksander III został z Rzymu wygnany przez zbuntowanych mieszkańców miasta co daje dość dobre wyobrażenie o ówczesnym stosunku „owieczek” do swego pasterza. Dopiero jego następca – Lucjusz III był w stanie ruszyć sprawy naprzód, choć sam musiał zmagać się z podobnymi do swego poprzednika trudnościami. Może właśnie dlatego, że jego pozycja odziedziczona po poprzedniku była tak słaba, skłonny był na daleko idący, lecz w gruncie rzeczy bardzo dla kościoła korzystny kompromis. Pomijając polityczne elementy porozumienia z cesarzem Fryderykiem Barbarossą, które były właściwie aktem kapitulacji wobec cesarskiej potęgi, uzyskał Lucjusz nieoczekiwane wsparcie w postaci uzgodnienia, że heretycy zostają przez kościół ekskomunikowani, ale „sprawiedliwość” będzie wymierzać im władza świecka, poprzez świeckie sądownictwo. Może się to wydać dziwne – przecież w sporze o dominację Fryderykowi byłoby na rękę pozostawienie papiestwa samego w obliczu wewnętrznych konfliktów, które istotnie osłabiały jego siłę i znaczenie. Ważnym, by nie powiedzieć kluczowym jednak aspektem było jednak to, że Barbarossa – jak zresztą wielu przed nim i po nim – był w istocie gorliwym katolikiem, ale także władcą opierającym swą potęgę o określony ustrój społeczno-ekonomiczny, dla którego ruchy w rodzaju kataryzmu były równie wielkim zagrożeniem, co dla kościoła katolickiego. Najważniejsze było w tym wszystkim to, że teraz zamiast duchowej troski, można było – wykorzystując realną siłę zbrojną i całego feudalnego aparatu władzy – zacząć rozwiązywać problem herezji za pomocą środków represji, co wydawało się wówczas dużo skuteczniejszą metodą. Zresztą w ciągu XI wieku władze świeckie w wielu różnych zakątkach Europy pokazały, że potrafią działać szybko i skutecznie, a zamiast jałowych sporów uczonych, oferują topór katowski, lub stos, które potrafiły przeciwdziałać jakimkolwiek rodzajom społecznych i religijnych zaburzeń w stopniu nieporównywalnym od zdarzeń w rodzaju misji Bernarda z Clervaux do regionów objętych herezją katarską. Tylko w Kolonii, w roku 1143 władze świeckie potrafiły w krótkim czasie zlokalizować i ująć około 400 katarów, co właściwie położyło kres herezji w całym regionie.

Zasięg występowania w użytku codziennym średniowiecznego języka oksytańskiego. W znacznej mierze pokrywa się on z największą popularnością kataryzmu we Francji.

Uczciwie należy wskazać, że wielu hierarchów kościelnych choć uznało konieczność odwołania się w kwestii ruchów heretyckich do pomocy władz świeckich nie rozumiało przez to automatycznie egzekucji ujawnionych kacerzy. Byli nawet i tacy – jak biskup Wazo z Liege – którzy pod wrażeniem okrucieństw i linczów dokonywanych na podejrzanych o herezję usiłowali przekonywać do tolerancji. Były to jednak przypadki zupełnie odosobnione. Na dłuższą metę kościół zainteresowany był rozwiązaniem problemu herezji i potrzebował do tego celu sprzymierzeńców. W wielu przypadkach pomoc władz świeckich okazywała się jednak nie wystarczająca, chętnie więc odwołano się do sumień prawowiernych braci w ortodoksji, co w praktyce oznaczało ekonomiczną zachętę do donosicielstwa. Na takich podstawach wydana przez Lucjusza III w 1184 roku w Weronie bulla „Ad Abolendam” określała zakres obowiązków i praw reprezentantów instytucji zwanej inkwizycją. Moca bulli papież cedował na barki lokalnych biskupów obowiązek przeprowadzenia procesu wyjaśniającego, czy ujawniony heretyk faktycznie nim jest. Jeśli biskup w drodze „Inquisitio” (czyli Badania) ustalił, że miał do czynienia z faktycznym kacerzem, wówczas miał obowiązek przekazania delikwenta reprezentantom sądownictwa świeckiego, które uznano za organ właściwy do przeprowadzenia procesu. Tak umocowana prawnie instytucja inkwizycji nazywana jest okresem „Inkwizycji Biskupiej”. Co do zasady, oficjalna historia kościoła katolickiego korzystając z faktu, że rola dostojników kościelnych ograniczała się w tym okresie do oceny postawy oskarżonego stara się wykazać, że ów pionierski okres istnienia inkwizycji nie był zbyt brutalny, ani krwawy. To jednak olbrzymie nadużycie, gdyż w rzeczywistości to postawa duchowieństwa była sprężyna wprowadzająca w ruch całą maszynerię sądu na heretykami – zresztą prawdziwymi, lub urojonymi. Oczywiście wiedza o tym, kto jest heretykiem a kto nie niezbyt często wynikała z zachowań i postaw przyjmowanych przez odstępców. Znacznie częstszym źródłem wiedzy był donos, co już na wstępie procesu prowadziło do poważnych nadużyć na tle chociażby zwykłej ludzkiej zawiści. Takimi detalami jednak nie zaprzątano sobie głowy i w istocie sprawność całej machiny w tym okresie zależna była wyłącznie od jednego czynnika – od tego mianowicie, czy biskup miał wolę znaleźć heretyków, czy też zaprzątały jego umysł zupełnie inne sprawy. W praktyce ilość spraw rozpatrywanych w dużej części Europy przez biskupów-inkwizytorów nie była duża, gdyż zjawisko to nie miało masowego charakteru i koncentrowało się w konkretnych regionach. Jeśli jednak biskupi z jakichś powodów zdecydowani byli zlikwidować środowiska religijnych „opozycjonistów” robili to z rozmachem i bardzo bezwzględnie – jak w Heinrich von Veringen, graf i biskup Strasburga w 1212 roku. Wykorzystując fakt połączenia w swych rękach władzy duchowej i świeckiej uderzył w tamtejszą społeczność waldensów i w krótkim czasie uwięził około 500 osób. Po krótkim procesie stracono na stosie 80 nieprzejednanych, a około 400 zmuszono do porzucenia herezji i zezwolono łaskawie na powrót na łono kościoła. Przypadek waldensów strasburskich jest bardzo symptomatyczny także z innego powodu. Po ilości wykonanych wyroków śmierci w stosunku do wszystkich uwięzionych widać wyraźnie jak bardzo uczestnicy ruchu byli zdesperowani w trwaniu w swej opozycji wobec panującego porządku. Niemal co piąta osoba zdecydowana była wytrwać w swych poglądach do śmierci, co poniekąd wskazuje w jak przerażającym świecie przyszło ówczesnym egzystować, jeśli zgodnie z wiarą i zasadami w taki właśnie sposób (czyli przez w swoim wyobrażeniu męczeńską śmierć) otworzyć sobie drogę do zbawienia. Wkrótce polowanie na heretyków i ich procesy doprowadziły do tego, do czego doprowadzić musiały – do reakcji zagrożonych w swej egzystencji odstępców od świętej wiary katolickiej.

 

Czas krucjat

Wrogów kościoła było bez liku – dotąd uwzględniliśmy tylko największych, ale poza ruchami wymierzonymi wprost w struktury kościelne istnieli także Żydzi, a także innowiercy. O ile inkwizycja biskupia dość dobrze radziła sobie z tego rodzaju zagrożeniami siła oddziaływania ruchów waldensów i katarów i bardzo głębokie ich zakorzenienie w życiu prowincji na których idee te zdołały się rozprzestrzenić wymuszała rozwiązania znacznie bardziej radykalne. Najsilniejszą reakcję wywołał ruch katarski. Oczywiście sam fakt odejścia od kościoła katolickiego tak szerokich grup ludności implikował konieczność zorganizowania nadzwyczajnych sił, ale w grę wchodziły także inne czynniki. Przede wszystkim, u schyłku XII wieku niemal cała południowa Francja pozostawała właściwie poza orbitą wpływów monarchii Kapetyngów, ciesząc się niezależnością nie znaną w innych krainach „Najpiękniejszej Córy Kościoła”. Odrębność Prowansji i Langwedocji wynikała nie tylko z politycznych możliwości tamtejszych feudałów, ale także z ogromnych różnic kulturowych dzielących południe i północ Francji. Mówiono przecież w tych stronach w innym języku – język oksytański pozostawał nie tylko w powszechnym użyciu na całym południu geograficznej Francji (mniej więcej jedna trzecia terytorium obecnej Francji), ale wręcz znajdował się u szczytu rozwoju. Mowa o języku trubadurów i dworów wielkich feudałów, który jako język kultury słowa dominował nad dialektem północnym i przenikał poza granice polityczne oddziaływując nawet na życie kulturalne w Italii. Za świetnością języka i kultury szła także zamożność – ziemie tamtejszych feudałów należały do najlepiej rozwiniętych ekonomicznie i zapewniających bardzo wysokie dochody – jednym z najsilniejszych członów wojsk I Krucjaty, był przecież oddział Rajmunda, hrabiego Tuluzy.

Wyobrażenie współczesne masakry mieszkańców Béziers.

Papież Innocenty III, który cieszył się znacznie silniejszą pozycja niż jego poprzednicy usiłował jeszcze stopniować próby przywrócenia dawnego „ładu”. Jeszcze w 1204 roku zawiesił w obowiązkach biskupów z południowej Francji i zastąpił ich mianowanymi przez siebie legatami. W założeniu gest ten miał zaspokoić roszczenia lokalnych feudałów i przeciągnąć ich na stronę papieża, co jednak okazało się posunięciem zupełnie chybionym. Nie mając zupełnie poparcia wśród miejscowych władz świeckich papież zwrócił się zatem o pomoc do Filipa II Augusta, nominalnego suwerena Prowansji i Langwedocji. Także i tutaj dyplomacja papieska niczego nie wskórała – król zajęty był konsumowaniem swych sukcesów uzyskanych w walce z królem angielskim, Janem bez Ziemi. Filip ograniczył w praktyce wpływy angielskie do Gujenny i niezupełnie na rękę było mu teraz mobilizowanie sił do walki z feudałami z południa. Pragnąc zrobić krok naprzód papież ekskomunikował hrabiego Tuluzy Rajmunda VI za brak reakcji na szerzenie się herezji. Manewry papieża nie tylko nie zyskały mu popularności wśród feudałów południa, a zupełnym nietaktem był wybór na legata Piotra z Castelnau. Tenże ufny w autorytet papieski postawił się ponad lokalnymi feudałami, a skutkiem wynikłej na tym tle awantury został przez ludzi hrabiego zgładzony. Morderstwo legata miało dla papieża ten pozytywny skutek, że zupełnie rozwiązywało mu ręce – Innocenty wezwał rycerstwo francuskie do krucjaty przeciw heretykom, przy czym zgodnie z ustalonym prawem ziemie i własność ekskomunikowanych miała przypaść rycerzom i panom walczącym za wiarę. Wkrótce do dyspozycji papieskich legatów stanęła potężna armia złożona z rycerstwa z północnej Francji, która w liczbie około 10 000 zbrojnych stanęła późną wiosną 1209 roku pod Lyonem. Rozmach reakcji katolickiej autentycznie przeraził południowych feudałów, teraz już znacznie bardziej skłonnych do współpracy w tropieniu kacerzy. Już w Lyonie – mateczniku ruchu waldensów – doszło do ekscesów i pogromów, a zdarzenia te towarzyszyły armii podczas całego marszu na południe. Wielka przewaga sił dowodzonych przez Szymona z Montfort skłoniła Rajmunda VI do szybkiego porzucenia sprawy katarskiej. Wodzowie krucjaty i legat papieski Arnaud Amaury przyjęli akt skruchy Rajmunda i wyruszyli ku ziemiom Rajmunda Trencavela, który pragnął pójść w ślady hrabiego Tuluzy, ale nie uwierzono w jego szczere intencje. Nie mając wyjścia Trencavel zaczął sposobić się do walki, ale nie na wiele się to zdało. 22 lipca, w dzień po rozłożeniu się obozem wokół Béziers armia krzyżowców zdobyła szturmem miasto, które zostało bezprzykładnie złupione, a gros jego mieszkańców bez oglądania się na wyznanie wymordowano. To wówczas właśnie miała mieć miejsce sytuacja opisana w sławetnym akronimie, przypisanym legatowi Amaury – na pytanie jak oddzielić katolików od heretyków, ów miał rzec do rycerstwa „Zabijajcie wszystkich, Bóg rozpozna swoich”. Oczywiście słowa te najpewniej nigdy nie padły, ale faktycznie raz uruchomionej machiny wojennej nie dało się zatrzymać – przecież w gruncie rzeczy znakomita większość bezrobotnego wobec zakończenia zmagań angielsko-francuskich rycerstwa przybyła do Langwedocji po łupy. Po Béziers w sierpniu padło przeludnione uciekinierami Carcassonne. Po upadku tej wielkiej twierdzy nie doszło wprawdzie do rzezi, ale wieści o okrucieństwach wywołały ogólne załamanie się ducha oporu. Późnym latem i jesienią 1209 roku cały szereg miast i zamków poddał się Szymonowi z Montfort praktycznie bez walki. Wszędzie tam, gdzie triumfował krzyż miał miejsce ten sam scenariusz – dowódcy wojsk katolickich starali się oszczędzać ludność, a rozpoznanych kacerzy stawiano przed alternatywą polegającą na wyborze pomiędzy stosem, a powrotem na łono kościoła. W praktyce wyglądało to tak, że właściwie w każdym mieście i miasteczku pewna ilość nieprzejednanych katarów trafiała na stos, a reszta poddawana była szykanom polegającym na sekwestrze majątku i obowiązku noszenia wyróżniającego ich żółtego krzyża na odzieniu – symbolu odstępstwa i pokuty. O ile tragiczny los samych katarów powodował znaczne straty materialne południowych feudałów, to największym przekleństwem dla nich był sam fakt pobytu tak licznej armii na ich włościach. Wojska katolickie zużywały zasoby prowincji niczym szarańcza, co szybko doprowadziło Rajmunda z Tuluzy i innych feudałów do ostateczności. Nie widząc innego wyjścia zerwali się do desperackiej walki. W 1211 roku całe południe ponownie stanęło w ogniu. W szczycie kampanii siły krzyżowców obległy Tuluzę, ale nie zdołały zdobyć miasta i musiały wycofać się po całkowitym spustoszeniu jego okolic. Dzięki temu sukcesowi hrabia Tuluzy był w stanie odzyskać część utraconych uprzednio miast, co jednak nie poprawiło jego położenia. W 1213 roku kolejna wielka armia krzyżowa ruszyła na południe i los południowych feudałów wydawał się już ostatecznie przesądzony, ale na pomoc przybyły oddziały króla Aragonii, Piotra II, widzącego szansę na uzyskanie wpływów politycznych w południowej Francji.

Wygnanie katarów z Carcassonne. 

W 1213 roku ośmieleni posiłkami aragońskimi feudałowie z południa zdecydowali się stanąć do otwartej walki przeciw krzyżowcom Szymona z Montfort. 12 września obie armie stanęły naprzeciw siebie pod Mureth. Z racji swego królewskiego tytułu na czele sił sojuszniczych stanął Piotr Aragoński, który jednak zupełnie zignorował rady doświadczonego Rajmunda i zamiast zając pozycje defensywne postanowił rozegrać bitwę w formie klasycznego starcia rycerstwa. Wprawdzie siły krzyżowców były znacznie słabsze liczebnie, ale za to stanowiły kwiat rycerstwa Północy – walczący w pierwszej linii jak prosty rycerz Piotr zginął na polu walki, a starcie zmieniło się w pogrom sił sojuszniczych. W konsekwencji klęski pod Mureth południe stanęło przed Szymonem z Montfort otworem. W ciągu kolejnych kampanii zajął je praktycznie w całości zdobywając także Tuluzę. Krzyżowcy wygnawszy większość lokalnych feudałów przejmowali władzę, która natychmiast cedowali na króla Filipa II Augusta, który tym samym stawał się głównym beneficjentem krucjaty. Sukcesy krzyżowców okazały się jednak krótkotrwałe.

Już w 1216 roku Rajmund VI powrócił ze swego angielskiego wygnania i przystąpił do odzyskiwania swych ziem. Niszczycielskie zmagania trwały, a względna słabość sił krzyżowców była równoważona przez militarne talenty Szymona z Montfort. Gdy jednak zginął on w 1218 roku podczas oblężenia odzyskanej przez Rajmunda Tuluzy feudałowie południa zdobyli wreszcie przewagę i w zasadzie odzyskali kontrolę nad niemal całym południem. Dopiero teraz do krucjaty przystąpił otwarcie król Filip II August, ale nie oznaczało to znacznego zwiększenia potencjału krzyżowców. Filip – zręczny polityk – zdawał sobie sprawę z tego, że aktywnie uczestnicząc w krucjacie był w znacznej mierze zależny w swych politycznych decyzjach od papieskich legatów. Ponadto, za absolutny priorytet uważał wsparcie swego syna Ludwika w walce o tron Anglii, a po rezygnacji z tych roszczeń w 1217 roku autentycznie obawiał się wznowienia konfliktu o ziemie zagarnięte Plantagenetom. Ten impas trwał aż do roku 1225.

Wznowienie walk było możliwe z uwagi na śmierć Filipa Augusta i objęcie tronu przez Ludwika VIII zwanego Lwem. Nie żył już wówczas także Rajmund VI, którego hrabstwo objął syn wiernie stojący dotychczas przy ojcu – Rajmund VII.  Król Ludwik był innym rodzajem władcy i człowieka niż jego wybitny ojciec. Wprawdzie trudno odmówić mu zdolności wodzowskich i adekwatnych horyzontów politycznych, ale jako gorliwy katolik chętnie dawał posłuch „wojującym” hierarchom. Jednym z pierwszych jego zarządzeń był zakaz pożyczania pieniędzy na procent od Żydów, uderzający mocno w innowierców, którzy w zasadzie zdominowali ówczesny system bankowy. Sęk w tym, że zakaz ów uderzył w system bankowy w ogóle, powodując na pewien czas znaczne ograniczenie życia  ekonomicznego królestwa. Król dołączył do kolejnej krucjaty w 1225 roku, ale kampania z nią związana okazała się być ostatnią w jego krótkim panowaniu – Ludwik Lew zmarł bowiem w 1226 roku na dezynterię. Śmierć króla nie miała poważniejszego wpływu na bieg działań wojennych przeciw południowym feudałom i ich poddanym. Wprawdzie młody król – Ludwik IX – miał zaledwie 12 lat, ale po krótkim zamieszaniu żelazną ręką władzę nad królestwem objęła jako regentka jego matka – Blanka Kastylijska. Mimo trudności związanych z buntującymi się wasalami Blanka kontynuowała politykę militarnego naporu na posiadłości feudałów wspierających ruch katarski, ale ostatecznie zaproponowała kompromis. Zrujnowany finansowo i osamotniony politycznie Rajmund VII uległ i podpisał w 1229 roku traktat w Meux, na mocy którego korona francuska przejmowała na własność znaczną część rozległych przed krucjatami włości hrabiego Tuluzy. Pokonany feudał nie tylko wchodził w całkowitą zależność od monarchy, ale także godził się na zwrot wszystkich dóbr kościelnych. Wprawdzie ludność katarska jeszcze kilkukrotnie zrywać się będzie do desperackiej walki, ale Traktat w Meux oznaczał w istocie kres jej egzystencji w sposób jawny – odtąd znaczna część katarów ukrywała się, lub emigrowała w niedostępne regiony górskie w Pirenejach.

Egzekucja heretyków.

W tymże 1229 roku, zaledwie pół roku później, Ludwik IX zwany Świętym (nadal wówczas regencję sprawowała Blanka) ustanowił stałe sądy inkwizycyjne na terenie Prowansji i Langwedocji. Już w 1233 roku papiestwo zrezygnowało z udziału swych legatów w procesach inkwizycyjnych, przekazując pełnomocnictwa związane z nią związane zakonowi dominikanów. Była to właściwie forma dość gorzkiej refleksji na stanem moralnym lokalnego duchowieństwa w opozycji do hierarchów i kaznodziejów katarskich. Dominikanie cieszyli się opinią ludzi światłych i skromnych, więc dość dobrze nadawali się do rywalizowania z „perfecti” o „rząd dusz”. Inkwizycja wykorzystała doskonale brak wsparcia ze strony lokalnych feudałów czy władz miejskich i w ciągu kolejnych dekad nie tylko skutecznie rozbiła konsekwentnie schodzące do „podziemia” organizacje katarskie, ale także ograniczyło egzystencję kacerzy do trudno dostępnych gmin górskich. Choć dziś za koniec zorganizowanych struktur katarskich dość powszechnie uważa się upadek twierdzy w Montsegur w marcu 1244 roku, to ostatnim takim schronieniem zwartej grupy ludności katarskiej była twierdza Queribus, która została zdobyta jedenaście lat później. Od 1255 roku nie istniał już zatem żaden zorganizowany zbrojny opór ruchu katarskiego wobec władz świeckich i duchownych. Długo tlił się jeszcze po langwedockiej wsi duch katarskiej rebelii wobec katolicyzmu podtrzymywany przez coraz mniejszą liczbę „doskonałych” usiłujących nauczać i odbudowywać wciąż kurczącą się liczbę wiernych. Ostatni znany nam z imienia i nazwiska „doskonały” – Guillaume Belibaste – został schwytany w 1321 roku skutkiem zdrady. Szczegóły sprawy Belibaste’a zdradzają nam jednak sporo ciekawych szczegółów i dają pewne wyobrażenie na temat tego, jak funkcjonował świat katarów u swego schyłku – warto o nim opowiedzieć.

 

 

Katarski Epilog

Guillaume Belibaste pochodził z zamożnej i ortodoksyjnie katolickiej rodziny – jego ojciec, również Gillaume (lub Guilhem w języku okcytańskim) posiadał przynoszące spore dochody gospodarstwo rolne i cieszył się sporym poważaniem w swym rodzinnym Cubieres. Sielankowy i spokojny żywot zakończył się, gdy młody Gillaume dokonał zabójstwa pastucha. Zmuszony do ucieczki z rodzinnych stron sam najmował się do pracy jako pastuch i starał się trzymać z dala od większych miejscowości. Zbiegiem okoliczności, podczas swej wędrówki zbiega i wyrzutka natknął się na katarskiego „doskonałego” nazwiskiem Pere Auter (lub Pierre Authier), który wraz z bratem Jakubem właśnie powrócili zza Alp, gdzie w Lombardii porzucili katolicyzm na rzecz kataryzmu. Niewiele mi wiadomo o tym w jaki sposób Belibaste wszedł na trwałe w orbitę wpływów kataryzmu, ale w owym schyłkowym okresie ruchu nauczanie katarskich kaznodziejów musiało najpewniej wyglądać jak opowieści świątobliwych starców przy ognisku pod gołym i pięknie rozgwieżdżonym niebem dla prostych i nie posiadających elementarnej wiedzy o świecie parobków i pastuszków. Wizja egzystencji w świecie stworzonym przez Szatana nadal musiała trafiać do wyobraźni tych nieszczęśliwych ludzi, gdyż jedynym czego doznawali w swym życiu doczesnym była na ogół pogarda, cierpienie i bieda. Belibaste był jednym z wielu zafascynowanych ideą kataryzmu, ale w odróżnieniu od większości neofitów nie wracał w doliny do swych rodzinnych wsi by dalej głosić słowo, lecz pozostał przy Auterach by pomagać im w wędrówce – Pere urodzony w 1245 roku był już wówczas mężczyzną czterdziestopięcioletnim, ale długotrwałe posty i liczne inne wyrzeczenia uczyniły zeń niemalże starca. Dlaczego Guillaume Belibaste przystąpił do ruchu? Może szukał pokuty i szansy na zbawienie po morderstwie którego dokonał? A może – całkiem przewrotnie – szukał po prostu bezpieczeństwa w dość dobrze zakonspirowanym ruchu, który latami potrafił ukrywać i chronić swych „doskonałych”? Bez względu na to jakie motywy kierowały decyzjami Belibaste’a, dość szybko przyjął on „consolamentum” i sam stał się „perfetti”. Wykorzystując własne doświadczenie i wiedzę licznych „wiernych” Belibaste stale przemieszczał się pomiędzy Walencją, Katalonią, a Langwedocją wzorem setek swych poprzedników prowadząc ożywioną działalność misyjną na północ od Pirenejów, a gdy uruchamiała swe działania lokalna inkwizycja, szlakami przez góry umykał na stosunkowo bezpieczne południe, gdzie znajdował gościnę u mówiących w jego ojczystym oksytańskim pasterzy i chłopów. Przez długie lata przełomu XIII i XIV wieku trwał stan względnej równowagi i ruch katarski mimo prześladowań stale się odbudowywał. 


Bernard Gui - jeden z najskuteczniejszych inkwizytorów działający w Południowej Francji.

Jednym z najbliższych i najbardziej oddanych Belibaste mieszkańców południowej Francji był pochodzący z Foix Pierre Maury. Ów mieszkaniec wsi Montaillou został katarem jeszcze w dzieciństwie – pod wpływem swego starszego brata Guillaume i sąsiada, również Guillaume nazwiskiem Belot. W jakiś sposób małe, liczące około 250 dusz Montaillou było przykładem doskonałym stosunków społecznych i ekonomicznych podpirenejskiej wsi – tylko niewielka część mieszkańców potrafiła parać się rzemiosłem przynoszącym jako takie dochody. Większość najmowała się do pasterstwa i w przypadku wystąpienia jakiejkolwiek anomalii pogodowej w okolicach przednówka cierpiała głód i choroby. Pierre Maury opuścił Montaillou dość wcześnie, zatrudniając się u okolicznych panów, a ostatni raz pojawił się w swej rodzinnej wsi w 1305 roku, w okolicach Bożego Narodzenia. Później pracował w Katalonii i dopiero po ponad dwóch latach powrócił w rodzinne strony, gdzie stał się świadkiem znęcania się sąsiada nazwiskiem Bertrand Piquier nad swoją siostrą, która została za niego wydana. Pierre wywiózł maltretowaną siostrę do Katalonii, gdzie oddał ją pod opiekę zaufanej pary „doskonałych”, po czym powrócił do swego wędrownego trybu życia wiążąc się z różnymi pracodawcami. Ponieważ nie przystawał do żadnej z osiadłych grup katarskich przez cały czas szczęśliwie dla siebie pozostawał poza horyzontem czujnego oka inkwizycji, choć raz został zmuszony do ucieczki przypadkowo zostając połączony z ujawnionym ogniskiem kataryzmu w miejscu, w którym akurat pracował. Zbiegł wówczas do Katalonii, gdzie poznał Belibaste’a wiodącego wówczas prym wśród tamtejszych heretyków, a było to w roku 1311. Odtąd, przez kolejne lata towarzyszył mu w wędrówkach i w nauczaniu pozostając absolutnie oddanym „doskonałemu”.


Krajobraz Pirenejów - to tutaj rozgrywał się ostatni akt dramatu ruchu katarskiego.

Już wówczas krajobraz „Kraju Katarów” znacznie się zmienił – inkwizycja wykorzystując system donosicielstwa i płatnych agentów coraz skuteczniej tropiła heretyków. Było to o tyle łatwiejsze zadanie, że światy katolików i katarów na ogół zlewały się w jedną mikrospołeczność, gdzie łatwo było o konflikty skutkujące często zawiadomieniem inkwizycji o odstępstwie adwersarza. Już od 1305 roku ruch katarski słabł i zamierał – dopóki w okolicy egzystowali „doskonali”, wierni katarscy trwali przy swym wyborze, ale gdy „doskonały” uciekał przed inkwizycją, lub trafiał w ręce inkwizycji wiara znacznej części katarów słabła i dość płynnie wracali oni na łono kościoła. Wyjątkiem od tej reguły było znane nam już Montaillou. Specyfika tej wsi polegała na tym, że choć znaczna większość mieszkańców wsi przeszła na kataryzm samo Montaillou przez całe lata nie budziło zainteresowania inkwizycji. Było to możliwe wyłącznie dlatego, że życiem wsi kierowało dwóch braci – Pierre i Bernard Clergue – katarów, z których pierwszy był tutejszym proboszczem kościoła katolickiego, drugi zaś pełnił funkcje bailifa. Obaj bracia z tytułu pełnionych funkcji, ale także z uwagi na odziedziczony po ojcu majątek należeli do bogaczy i całkowicie kontrolowali życie wsi. Najprawdopodobniej także w chwili potrzeby nie wahali się rozwiązywać problemów przekupstwem. Aż do 1308 roku Montaillou było autentycznym azylem dla katarów, którzy w obrębie tej społeczności właściwie nie musieli się ukrywać ze swymi przekonaniami. W owym 1308 roku sielanka skończyła się i inkwizytorzy dominikańscy aresztowali niemal całą dorosłą populację wsi pod zarzutem herezji. Bracia Clergue i z tej sytuacji potrafili wydostać się małym kosztem – owszem wskazali inkwizytorom kilku mniej istotnych członków wspólnoty katarskiej, ale w zamian za to „poświęcenie kilku pionków” uzyskali spokój. Wieś wkrótce ponownie stała się oazą katarów i rodzina Clergue chętnie pomagała „doskonałym” i innym uciekającym przed prześladowaniami. Wszystko płynęło utartym torem i świat Montaillou ponownie jakby zatrzymał się w miejscu. Tak się w każdym razie braciom wydawało.

Panorama Montaillou.

W rzeczywistości Pierre Clergue – proboszcz – jako doskonały syn swoich czasów funkcjonował tak, jak funkcjonowało wielu proboszczów w zachodnioeuropejskiej wsi tamtych czasów. Nie przejmował się zupełnie celibatem i żył otoczony kobietami, z którymi tworzył dłuższe lub krótsze związki – znamy nazwiska dziewięciu metres proboszcza (Alazaïs Faure, Raymonde Fauré, Béatrice de Planisoles, Gracide Lizier, Alazaïs Azéma, Gaillarde Benet, Alissende Roussel, Mengarde Buscailh, Na Maragda, Jacotte den Tort, Raymonde Guilhou i Esclarmonde Clergue – swą bratową), co oczywiście stało w gigantycznym kontrapoście z naczelną ideą kataryzmu, jaką była czystość seksualna. Nie miejmy złudzeń – świat każdej ze stron pełen ideałów i pięknych słów zawsze koniec końców okazuje się przygnieciony ciężarem zepsucia i amoralności. Pierre Clergue folgując swej chuci stworzył zatem system bezlitosnej zależności – część kobiet z nim związanych uprawiała z nim sex dla przyjemności, część z przymusu będąc zakładniczkami jego możliwości finansowych. Clergue gdy trzeba było aranżował małżeństwa i w ten sposób zabezpieczał fizyczny byt swych kochanek, nad wszystkimi jednak miał jeden zasadniczy fundament władzy – fakt przynależności do ruchu katarskiego, czyn zagrożony śmiercią. Oczywiście na dłuższą metę tego układu nie dało się w pełni kontrolować i wreszcie w roku 1320 proboszcz z Monataillou został aresztowany przez sąd inkwizycyjny. Na czele lokalnego biskupstwa stał wówczas Jacques Fournier – człowiek niezwykle ambitny i szczerze zainteresowany położeniem kresu herezji wśród swych owieczek. Gdy zabrakło Pierre’a Clergue cały system władzy nad wieśniakami z Montaillou runął, a inkwizytorzy bez trudu uzyskiwali pogrążające Clergue’a i wielu innych lokalnych możnych. O ile zniszczenie tak dużego jak na ówczesne realia ogniska herezji było samo w sobie wielkim sukcesem biskupa Fourniera, to rychło prowadzący przesłuchania dominikanie donieśli mu o szansie na uzyskanie jeszcze większego sukcesu w walce z kacerzami – w wielu przesłuchaniach przewinęło się nazwisko Guillaume Bellibaste’a, „doskonałego” od lat działającego w tych okolicach, który wprawdzie z Montaillou bezpośredniego związku nie miał, ale poprzez Pierre’a Maury od lat kontaktował się z wieloma katarami ze wsi i z jej okolic choćby poprzez udzielanie „consolamentum”. Tak oto inkwizycja wpadła na trop ostatniego „doskonałego”.

Auto-da-fe. Wyznanie win przez heretyków przed inkwizytorami.

         Na usługach inkwizycji langwedockiej kierowanej wprawną ręką Bernarda Gui, którego w roli „czarnego charakteru” uwiecznił w naszej świadomości na łamach „Imienia Róży” Umberto Eco pozostawał wówczas pochodzący z Foix Arnaud Baille, zwany Sicre. Urodzony w Ax-les-Thermes Baille pochodził z mieszanego, katolicko-katarskiego małżeństwa. Jego ojciec – także Arnaud – był pisarzem na usługach kościoła, ale matka – Sybille – była zagorzałą wyznawczynią kataryzmu. Krótko po narodzinach Arnauda małżeństwo rozpadło się – Sybille nie zdoławszy przekonać męża do konwersji wyrzuciła go z domu. Arnaud przez długi czas obcował jako dziecko z katarami, a w wieku siedmiu lat trafił pod opiekę ojca, który nauczył go czytać i pisać. Wkrótce po powrocie do matczynego domu Sybille została zadenuncjowana inkwizycji i po odmowie wyrzeczenia się herezji decyzją sądu trafiła na stos. Osamotniony Arnaud znalazł się w tragicznej sytuacji, gdyż zgodnie z prawem, wyrokowi wydanemu na jego matkę towarzyszyła konfiskata mienia, a na pomoc ojca nie mógł on liczyć – być może wówczas ojciec już nie żył, być może nie bał się powiązań z heretykami. Jak by nie było Arnaud został szewcem, ale nie pogodził się z deklasacją społeczną i biedą – zaproponował swe usługi Bernardowi Gui jako informator mając nadzieję na odzyskanie utraconego niemałego majątku, co inkwizytor skwapliwie wykorzystał. Baille został wnet wysłany za Pireneje aby nawiązać kontakt z katarskimi uchodźcami, którzy mogliby ujawnić miejsce pobytu poszukiwanego „doskonałego”. W tym samym czasie pozycja Belibaste’a jako „doskonałego” uległa poważnemu zachwianiu za przyczyną głośnego w kręgach katarów skandalu, którego się dopuścił. Sprawa była dość prozaiczna – Belibaste utrzymywał stosunki seksualne z dziewczyną imieniem Raymonde Piquier, która naj zwyklej w świecie zaszła w ciążę. Próbując ratować sytuację Belibaste skłonił Pierre’a Maury do ożenku ze swoją kochanką, ale prawda o romansie szybko wyszła na jaw. Co zadziwiające, Belibaste nie stracił statusu „doskonałego”, choć powinien. Nie mniej jednak wielu dotychczasowych wiernych odwróciło się od niego z odrazą. Wówczas na horyzoncie pojawił się Arnaud Baille. Wniknął bez trudu w środowisko, które przyjęło go jako kolejnego uciekiniera przed inkwizycją. Dość szybko skłonił grupę katarów z Belibaste na czele do przeprawy przez Pireneje na wesele swej siostry (której nie miał, miał natomiast brata imieniem Bernard), gdzie grupa miała znaleźć spokój i materialną pomoc w tamtejszej gminie katarskiej. Gdy Belibaste i inni pojawili się obszarze jurysdykcji inkwizytorów biskupstwa Palmiers „doskonały” został natychmiast aresztowany. Po nim dość szybko w ręce Bernarda Gui wpadli pozostali związani z Belibaste katarzy z Pierre Maury na czele. 


Kamienna tablica upamiętniająca Guillaume Belibaste'a - ostatniego "doskonałego". Saint Mateu

W 1321 roku Guillaume Belibaste spłonął na stosie, a jego los podzieliło wielu katarów - dokładny zapis przebiegu procedury sądowej i wyznań oskarżonych jest chyba najpełniejszym zbiorem informacji o funkcjonowaniu społeczności katarskich u schyłku istnienia ruchu. Ostatnia wzmianka o losach Pierre’a Maury pochodzi z roku 1324 i wynika z niej, że wówczas nadal przebywał w więzieniu. Nie wiadomo, czy Sicre odzyskał majątek po matce.

Komentarze

Popularne posty