„Bernard Gui, Torquemada i inni”. Krótka historia Inkwizycji - część I
Preludium
Gdybym zapytał z czym najbardziej kojarzy się
Średniowiecze z całą pewnością bardzo wysoki odsetek odpowiedzi wskazywałby
Inkwizycję oraz jej walkę z herezją za pomocą brutalnych tortur i rzecz jasna –
stosów. Potem jednak nastają czasy nowożytne, których częścią jest odżywający
na nowo odrodzeniowy humanizm i stare metody, symbolizujące mrok nasączonego wiarą
obskurantyzmu z wolna, lecz nieustannie prą w stronę Wieku Rozumu, w którym
ostatecznie gasnąć mają ostatnie stosy i kończą się wojny religijne, a Człowiek
gros swej energii kierować będzie w stronę przyspieszającego rozwoju
technicznego. Taki rodzaj periodyzacji dziejów Europy wydaje się najzupełniej
naturalny i umocowany jest przede
wszystkim w naszych wyobrażeniach o ówczesnych stosunkach społecznych, jest
jednak wytworem wyobraźni wielu komentatorów ówczesnej rzeczywistości
budujących taką narrację w odpowiedzi na konkretne potrzeby. W znakomitej
większości przypadków przedstawienie świata inkwizytorów jest efektem
propagandowej tuby wrogich mu sił, rywalizujących z nim na śmierć i życie w walce
nie tyle o Rząd Dusz, co o całkiem realne podstawy politycznej potęgi w postaci
zmian granic politycznych i dostępu do zamorskich posiadłości pachnących złotem
i innymi finansowymi wonnościami. Już ówcześni nazywali krytykę instytucji
inkwizycyjnych, ale także po prostu katolickich powstająca w drukarniach państw
protestanckich – głównie Niderlandów i Wielkiej Brytanii – „La Leyenda Negra”,
Czarną Legendą.
Jest to rzecz jasna trwale oddziałujący na pamięć,
niebywale silny impuls, który bardzo skutecznie zohydza postronnemu widzowi w
teatrze historii właściwie wszystkie możliwe instytucje kościelne, ale także i
znaczną część świeckich. Niestety, przy okazji tak subiektywnemu i kierunkowemu
skażeniu ulega wizja całości rzeczywistości dawnych wieków krajów za Pirenejami,
czy za Alpami. Oczywiście nie jest moją intencją „ocieplanie” wizerunku Inkwizycji,
jestem rzecz jasna równie negatywnie usposobiony do idei dla której działało
Święte Oficium, jak i ci, którzy tak bardzo je zwalczali, niemniej jednak – z
kronikarskiego obowiązku czuję się zobowiązany do przedstawienia historii tej instytucji,
jej natury i sensu istnienia w sposób choćby zbliżony do obiektywnej prawdy
historycznej. Jeśli oczywiście takowa istnieje…
Kaznodzieje i
Kacerze – pierwsze elementy struktury inkwizycji
Stosunek Kościoła do zagadnień związanych z koegzystencją
z innymi systemami wierzeń jest dość skomplikowanym i zawiłym stale ewoluującym
procesem. U zarania swej dziejowej roli Kościół bowiem był w tym względzie
znacznie mniej agresywny i nieprzejednany, niż się nam wydaje. Zanim Konstantyn
postanowił uznać chrześcijaństwo za równoprawną wiarę wśród innych wierzeń
rzymskiego panteonu bóstw i kultów jednym z najbardziej istotnych elementów
chrześcijańskiej propagandy była de facto wolność słowa, a wraz z nią – także
wolność sumienia i wyznania. W okresie pomiędzy „legalizacją” i tolerancją
konstantyńską, a uznaniem chrześcijaństwa za jedyną religię Imperium przez
Teodozjusza wiele się jednak zmieniło. O ile prześladowanym często i brutalnie
chrześcijańskim apostołom dobrej nowiny zależało na tego rodzaju wolnościach,
to zaledwie kilka dekad później zwycięski kościół stanął wobec trudnej decyzji
– postępować zgodnie z tradycją i duchem tolerancji wobec wyznawców starych
bogów, czy przyspieszyć proces demontażu dawnego systemu wierzeń siłą i
przymusem? Ostatecznie zamiast hierarchów kościelnych drogę postępowania wybrali
w znacznej mierze władcy Imperium, którzy zainteresowani byli homogenizacją
społeczeństwa i jego posłuszeństwem. Niejednokrotnie prowadziło to do sporów i
konfliktów – nie dlatego, że przedstawiciele kościoła nie chcieli przekraczać
pewnego progu przemocy, lecz dlatego, że obawiali się władzy Imperatorów i
możliwości totalnego zdominowania obsypywanych wprawdzie przywilejami biskupów,
ale też pamiętającymi doskonale skąd łaski te się biorą. Zatem bardzo szybko z
gorliwością typową dla neofitów ludzie kościoła potrafili zaadoptować się do systemu
prawnego, który nie tolerował żadnej inności. Smutny los pogan ograniczanych
prawnie i nieustannie napotykających na kolejne szykany jest w rzeczywistości
tylko nie do końca pożądanym efektem ubocznym stosowania przez najwyższe władze państwowe lekarstwa na
dużo poważniejszą dolegliwość owych czasów. Ową dolegliwością był zainicjowany
niemal równolegle z wyjściem chrześcijaństwa z podziemia proces jego rozpadu na
nurty ortodoksyjne i nieortodoksyjne. Przy czym to co było ortodoksją, a co nią
nie było zależało tak naprawdę od decyzji Cesarza. Arianie, Donatyści, Gnostycy
– wszyscy oni stanowili dla nurtu ortodoksyjnego znacznie większe zagrożenie,
niż wtajemniczeni w misteria, wyznawcy kultów solarnych, czy mitraizmu. Z
różnych względów „konkurencją” najgroźniejszą było dla chrześcijaństwa inne
chrześcijaństwo. Upadek Rzymu Zachodniego i powstanie w ten sposób pewnej
próżni w zakresie władzy nad instytucjonalnym życiem kościoła wywołało silne
przeświadczenie, że jedynie ortodoksyjne trwanie przy istniejącym obecnie
porządku społecznym i obyczajowym może ocalić świat chrześcijan przed
katastrofą taką jak upadek Rzymu. Co ciekawe – władcy Wschodniego Rzymu zdołali
zapanować nad hierarchią kościelną w pełni dopiero wówczas, gdy po inwazji
arabskiej odpadły od Cesarstwa obszary zdominowane przez wyznawców
alternatywnej wobec oficjalnej opcji. Rozpad kościoła trwający bez ustanku
przez wieki spędzał sen z powiek wszystkim tym hierarchom, którym marzyła się
nie tylko niezależność od władz politycznych, ale wręcz dominująca pozycja u
szczytu społecznej drabiny. Jednak by osiągnąć ten cel kościół musiał trwać w
jedności i jednomyślności, co było gwarantem siły, znaczenia i przede wszystkim
przydatności. Wraz z kolejnymi odchyleniami od linii ortodoksyjnej coraz
bardziej uzależniał się od władzy świeckiej, której potrzebował w walce o swoją
jednolitość. W rzeczywistym świecie – tak bardzo różnym od uduchowionych i
wysmakowanych dysput teologów – nie intelekt odgrywał kluczową rolę, lecz bicz
i rozgrzane żelazo. W gruncie rzeczy o tym, czy ostał się ten, czy inny wariant
chrześcijaństwa zdecydowały nie synody, lecz wola władców tego świata.
Często moralna degrengolada ludzi kościoła prowadziła do reakcji skutkującej odstępstwem.
Obie strony choć coraz bardziej pogrążały się w
konflikcie (spór o władzę nad Europą ma dużo dłuższą historię, niż rywalizacja
Cesarzy i Papieży w czasach świetności Staufów) potrzebowały się nawzajem i
jednym z głównych ogniw owego symbiotycznego układu był właśnie problem
dyscypliny i posłuszeństwa. Ruchy religijne w przeważającej mierze
zaimportowane ze Wschodu jako pochodna bogomilizmu, czy paulicjan nazywane z
odrazą i nienawiścią „manichejskimi” niosły ze sobą kwestionowanie roli
hierarchii kościoła, ale także istniejącego prawa i porządku społecznego u
którego szczytu pozostawały władze feudalnej Europy. Zatem zarówno kościół, jak
i koronaci musieli zmierzyć się z poważnym niebezpieczeństwem odrzucenia istniejącej
rzeczywistości, co podcinało w całości podstawę ich egzystencji.
Ruchy waldensów, katarów i dulcynian nie brały się z
powietrza. Kościół kompromitował się w oczach wiernych bezustannie od czasów
upadku bizantyjskiej Italii podbitej w znacznej mierze przez Longobardów.
Symmonia, nepotyzm, upadek jakichkolwiek obyczajów, chciwość i rozwiązłość były
immanentnymi cechami łacińskiego kleru w całej Europie. Różnicę stanowiło
jedynie to, czy na danym obszarze tenże kościół sprawuję władzę suwerenną, czy
egzystuje jako jeden z filarów systemu feudalnego, piętro niżej od lokalnych
dynastów. Władze świeckie znacznie szybciej i bezwzględniej reagowały na
budzące ogólne zgorszenie ekscesy ludzi kościoła, a tam, gdzie kościół stanowił
jedyną realną władzę świecką w zasadzie nie istniał żaden czynnik
dyscyplinujący i regulujący, tylko ci stanowiący niższe piętra społecznej
piramidy widzieli i zżymali się. Zawsze jednak prędzej czy później dochodziło
do reakcji. Tylko dlatego, że ogromna większość wybuchów społecznej niechęci
wobec kościoła miała charakter wybitnie lokalny i na dłuższą metę swym
radykalizmem socjalnym zagrażała także władzy feudalnej mogła być przez
oficjalną historię kościoła marginalizowana. Sprzyjał temu procesowi także
fakt, że kościół najchętniej wyręczał się rycerstwem i jego siłą bojową do
przywrócenia poprzedniego ładu. Bez względu na konflikty i zatargi obie strony
potrzebowały się bardzo, gdyż w rzeczywistości historycznej rozmaite ruchy
religijne o charakterze opozycyjnym wobec katolicyzmu trwały mimo brutalnych
represji i dość szybko po rozbiciu jednego ogniska ewoluowały w innych
miejscach w nowe ośrodki oporu. Potrzeba było zinstytucjonalizowanej agendy do
rozpoznania zagrożenia zawczasu i możliwie szybkiej reakcji. Odpowiedzią na
potrzebę chwili była instytucja inkwizycji kościelnej.
Spór teologiczny. Oczywiście poszukiwanie alternatywy wobec doktryn kościoła miało bardzo długą tradycję - ruchy gnostyckie, dualizm rozwijały się równolegle do rozwoju teologii ortodoksji chrześcijańskiej.
Rzeczywiście, w ciągu XI i XII wieku przez Europę
Zachodnią przetoczyła się istna fala buntów społecznych o podłożu religijnym.
Jak już zauważyłem – w dużej mierze wizjonerzy, lub po prostu doprowadzenia do
rozpaczy desperaci próbowali odpowiedzieć na siłę społecznego imadła buntem i
odrzuceniem. Z reguły, dzięki talentom oratorskim połączonym ze zmęczeniem
danej społeczności postawą ludzi kościoła dochodziło do autentycznego buntu.
Tego typu lokalne wystąpienia faktycznie szybko rozbijano – najczęściej
wystarczyło wyłowienie prowodyra, a pozbawiony „głowy” ruch szybko rozpadał
się. Cóż tego, jeśli jednak co chwilę odradzał się w innym miejscu. Dość dobrym
przykładem jest historia niejakiego Eona z L’Etoile, czyli Eona z Gwiazdy. W
tej sprawie – jak w wielu innych – polegać musimy na archiwach kościelnych
zawierających opis historii jego osoby i jego buntu. Eon z nieznanych nam
powodów potrafił zakwestionować istniejący porządek społeczny i pociągnąć za
sobą jako nowa emanacja mesjasza licznych chłopów. Dzięki niewątpliwemu
talentowi oratorskiemu i znajomości czytania i pisania na prostych chłopach
czynił on ogromne wrażenie odmalowując wizję świata bez obowiązków feudalnych i
bez hierarchii kościelnej. Rzecz jasna tym samym sprowokował reakcję
zagrożonych w swoim istnieniu sił. Grupę wyznawców idei Eona rycerstwo
bretońskie rozgoniło bez trudu, a po ujęciu samego Eona dość szybko stanął od
przed sądem jako oskarżony o nakłanianie chłopów do grabienia parafii. Zwołany
na te okazję w Reims synod biskupów uznał Eona za wariata i skazał na więzienie,
w którym Eon zmarł już dwa lata później. W opisie zdarzenia brakuje tortur i
bezwzględności reakcji władz kościelnych i świeckich, a jak się wydaje
ostatecznie biskupi uznali Eona za w gruncie rzeczy niezbyt groźnego wariata,
jednak powtarzające się tego rodzaju wystąpienia nakazały najwyższym władzom
przemyśleć praktykę prawną – stanu „rewolucyjnego wrzenia” na dłuższą metę nie
można było tolerować, zupełnie tak samo, jak nie można było tolerować coraz
większej liczby lokalnych Jezusów nawołujących do czystości obyczaju i
odrzuceniu bogactwa – w domyśle obaleniu istniejącego porządku społecznego, bo
jedynymi bogatymi byli feudałowie i biskupi. Dość szybko odnaleziono w
zamierzchłej przeszłości liczne prawne precedensy. Już w 387 roku Cesarz
Teodozjusz w swych ustawach przewidywał karę śmierci dla przywódców gnostyckich
sekt, a ten rodzaj sankcji powtarzany był i za Leona i za Justyniana. W XII
wieku w Europie Zachodniej sytuacja dojrzała do przypomnienia sobie o tych
drakońskich zarządzeniach – zarówno kościół, jak i monarchowie poczuli się
autentycznie zagrożeni przez bujny rozrost sekt opartych ideowo o dualizm,
czyli jak wówczas nazywano ten rodzaj zagrożenia – manicheizm. W duchu dualizmu
powstały i rozwinęły się wówczas dwa potężne prądy – waldensi i katarzy. W obu
przypadkach ziarno padło na podatny grunt – świadome zepsucia swych elit,
społeczne doły bardzo chętnie poddawały się idei dualizmu będącej w istocie
najprostszą możliwą formą wyjaśnienia ich codziennej niedoli. Mówiąc w wielkim
skrócie – zepsucie i podłość tego świata implikowały pogląd, że jako taki nie
mógł zostać stworzony ręką miłosiernego boga. Musiał zatem powstać z woli szatana,
lub demiurga, jak nazywano ten byt w starych ewangeliach gnostyckich. Jeśli
zatem świat fizyczny stworzony został przez złego i jest zły w swej istocie,
tylko świat alternatywny i niematerialny – znany jako Królestwo Niebieskie, lub
inny rodzaj substytutu Raju – może być miejscem do którego należy dążyć. Tym,
co przyciągało ówczesnych do idei waldensów, czy katarów była autentyczna
czystość i jak to wówczas rozumiano „świętość” wędrownych kaznodziejów ruchu,
nazywanych zresztą z łaciny „perfecti” – Doskonałymi – będących w swym
poświęceniu dokładną antytezą postaw ówczesnego duchowieństwa katolickiego. Rozpowszechniony
już bardzo w połowie XII wieku ruch miał bardzo prostą strukturę – ludzie w
orbicie oddziaływania form dualistycznych dzielili się na trzy kategorie –
słuchających, wierzących i właśnie doskonałych.
Słuchającymi byli adepci, którzy stopniowo wprowadzani byli w objęcia
alternatywnej ewangelii przez kaznodziejów. Po podjęciu decyzji o przystąpieniu
do wiary (lub w oczach duchowieństwa do sekty) przez rytuał zwany nazywany w
Italii „Convenanza” porzucali dotychczasowy system wierzeń i stawali się
„wierzącymi”. Bycie „wierzącym” nie musiało wcale nieść ze sobą poważniejszych
ograniczeń dotychczasowego stylu życia, choć co do zasady egzystencji gminy
katarskiej były w swoim założeniu dużo bardziej restrykcyjne w kwestii
obyczajowości, niż w orbicie wpływów katolicyzmu. Istotne było przede wszystkim
przejście na jeszcze wyższy poziom, czyli stanie się „doskonałym”, co można
było osiągnąć przez obrzęd zwany „Consolamentum”. Dla pełnego zrozumienia
realnych widełek zachowań i korelacji należy dodać, że ów obrzęd „przejścia” w
olbrzymiej mierze stosowano wobec „wierzących” w obliczu śmierci, jako swoisty
ekwiwalent znanego nam z tradycji katolickiej idei „ostatniego sakramentu.
Tutaj, w świecie zdominowanym przez dualistyczne wyobrażenia natury tego świata
„Consolamentum” zapewniało przejście duszy do świata dobrego i miłosiernego
boga. „Consolamentum” było także przyjmowane świadomie przez ludzi najbardziej
poruszonych ideą, którzy mieli na celu stanie się aktywnymi „doskonałymi”,
gotowymi do wszelkich poświęceń, by móc głosić Słowo i rozpowszechniać ideę.
Ten rodzaj „Consolamentum” wymagał długich przygotowań, olbrzymich wyrzeczeń i
znajomości katarskiej „liturgii”. Co do zasady – ilość „doskonałych” nigdy nie
była duża – fakt, że tak długo i w tak wielu mocno od siebie odseparowanych
geograficznie byli oni w stanie wpływać na stan ducha dotychczasowych katolików
nie jest bynajmniej świadectwem ich niezwykłych zdolności, ale raczej niechęci
mas chłopstwa i mieszczaństwa wobec ówczesnego kleru. „Doskonali” egzystowali w
oparciu o dosłownie żelazne zasady – obowiązkiem były przynajmniej trzy
czterdziestodniowe posty, wielokrotne modlitwy w ciągu dnia, wstrzemięźliwość
seksualna i obowiązek porzucenia wszelkich dóbr materialnych – przy czym w
całej gamie nakazów i zakazów przywołałem tylko najbardziej charakterystyczne
dla ruchu elementy. Pewna część najbardziej radykalnych uczestników ruchu nie
zamierzała się dzięki „Consolamentum” ani poświęcić kaznodziejstwu, ani po
prostu możliwie gładko przenieść w obliczu śmierci do lepszego świata – ich
oddanie i pasja prowadziły ich do decyzji absolutnie ostatecznej – ku endurze.
Endura to proces utrzymywania ścisłego postu aż do śmierci głodowej, co było
poczytywane jako akt ostatecznego oddania i poświęcenia na wybranej drodze,
uzyskania nimbu absolutnej świętości w oczach współwyznawców. Rzecz jasna,
gołym okiem dostrzegamy jak bardzo łatwo poglądy katarskie przenikały do
poszczególnych grup ludności i miejskiej i wiejskiej – z jednej strony zadość
czyniły oczekiwaniu prostoty i naturalności, zawsze bardzo bliskiej licznym
wyznawcom katolicyzmu w obliczu przepychu i splendoru, którym otaczał się
kościół, z drugiej zaś strony w rzeczywistości nie wymagały wcale skrajnych
poświęceń ze strony wyznawców, a oferowały oderwanie się od ciężkiego
brzemienia materialnego utrzymywania struktur kościoła z jego proboszczami,
wikariuszami i biskupami.
"Lux Luces In Tenebris" - symbol ruchu waldensów.
Nie tylko ruch katarów (lub jak kto woli albigensów)
stanowił zagrożenie dla podstaw egzystencji struktur kościoła katolickiego.
Równolegle do herezji katarskiej i w podobnej sferze geograficznej rozwijał się
także ruch waldensów. Popularna nazwa tego ruchu (alternatywnie nazywanego w
początkach istnienia także „ubogimi z Lyonu”) pochodziła od inicjatora – Pierre’a
Valdes, niezwykle zamożnego i operatywnego handlowca, który manifestacyjnie
rozdał majątek ubogim i potrzebującym. W jego ślad szybko poszli i inni, a
wkrótce obok autentycznego i fizycznego gestu wyzbycia się dóbr materialnych
stworzono cały system wartości. Im bardziej w sprzeczności z kościelną kulturą
materialną stawały zachowania wiernych, tym ostrzej wypowiadali się oni przeciw
naturze i funkcjonowaniu kościoła katolickiego od lat siedem dziesiątych XII
wieku otwarcie już nawołując do pełnego odrzucenia autorytetu papieża i
poleganiu wyłącznie na lekturze biblii. Jak się wydaje ruch waldensów był dla
kościoła o tyle groźniejszy niż herezja katarska, że de facto waldensi nie
odrzucali w zasadzie chrześcijaństwa jako takiego (w odróżnieniu od ściśle
gnostyckiego ruchu katarskiego), ale domagali się zmian bardzo bliskich w swych
założeniach ideom późniejszym ruchom reformatorskim.
Pomijając wysublimowane idee związane z osobliwą teologią
ruchu, najsilniejszym impulsem antykościelnym pozostawała zasada odrzucenia
święceń kapłańskich zgodnie z zasadą, że księdzem może być każdy dostatecznie
prawy człowiek. W odróżnieniu od wielu mniejszych i całkowicie zniszczonych
ruchów heretyckich w średniowieczu, dysponujemy dość znacznym zasobem ksiąg
precyzujących idee i zapatrywania waldensów – jak choćby najprawdopodobniej
sporządzone w XV wieku „La nobla leyczon”, rozmyślania o naturze świata z perspektywy
waldensa spisane w języku oksytańskim, a przechowywane w oryginale w Dublinie,
Cambridge i w Genewie. Jedną z głównych „kości niezgody” podkreślaną zarówno w
pismach waldenskich, jak i w zwalczających herezję pismach (choćby dominikanina
Reinerusa Sachco) była kwestia chrztu – zdaniem waldensów sakrament ów był
bardzo istotny dla kształtowania dobrej chrześcijańskiej duszy, lecz nie w
wieku niemowlęcym, a dla dojrzałych do decyzji i przekonanych o sile swej wiary
dorosłych. Choć waldensi postrzegali samych siebie jako rodzaj „kościoła wewnątrz
kościoła” fakt odrzucania zasady nadrzędnej roli kleru w społeczeństwie
powodował, że instytucje inkwizycyjne i kościelne w ogóle wręcz z histeryczną
nienawiścią starały się wytępić fizycznie ruch godzący w podstawy egzystencji
hierarchii kościelnej jako takiej. Po serii procesów i prześladowań ruch
waldensów znalazł się na skraju upadku i przetrwał czas potężnej kościelnej
reakcji wyłącznie z dwóch powodów. Pierwszym z nich były „sanktuaria” – miejsca
w których lokalni władcy świeccy z różnych powodów skonfliktowani z kościołem z
przychylnością odnosili się do idei ruchu – jak na przykład na Węgrzech, gdzie
w Budzie lokalni węgierscy możnowładcy popierali tamtejszych waldensów w początkach
XIV wieku w związku z konfliktem o władzę królewska na Węgrzech.
Konfrontacja św. Dominika z Katarami uwieczniona w 1580 roku pędzlem Bartolomeo Passerottiego. Obraz przedstawia dyskusję podczas próby nawracania Katarów zakończonej podpaleniem ksiąg w ramach "Bożej Próby". Rzecz jasna spłonęły tylko księgi heretyków, a katolickie mimo trzykrotnego podpalania ostały się płomieniom. Tego rodzaju propaganda stanowiła istotny oręż przeciw heretykom.
Tym, co różniło waldensów od katarów było także znaczne
rozproszenie tych pierwszych – zarówno grupy i grupki powstałe we Francji,
Lombardii, jak i w Kalabrii po prostu usiłowały egzystować wewnątrz
społeczności zdominowanych przez katolików i w tej masie prowadzić swą
działalność kaznodziejską, lub jak kto woli – misyjną. Katarzy zarówno w dużych
ośrodkach miejskich Europy Zachodniej, jak i w południowej części Francji dość
szybko starali się łączyć w grupy, a ich sukces spowodował, że w wielu
regionach autentycznie stawali się większością. Bez względu na to jak rozwijały
się najważniejsze ruchy religijno-społeczne i jakie przyjmowały oblicze reakcja
kościoła była bardzo szybka i brutalna. Skończył się czas pobłażliwości i
moralnych dylematów, a kościelni juryści odwołując się do ducha dawnych praw (wspomnianych
ustaw prawa późnorzymskiego) bardzo szybko stworzyli podstawy do rozprawienia
się z niebezpieczeństwem.
Sytuacja dojrzała do zastosowania środków nadzwyczajnych,
gdyż nie tylko herezje zagrażały istnieniu kościoła, który jako instytucja
polityczna od lat zmagał się z potężnymi wstrząsami wynikającymi z wewnętrznych
konfliktów. Już pontyfikat Aleksandra III naznaczony był zaciekła walką o
dominację pomiędzy zwolennikami niezależności władz kościelnych, a zwolennikami
dominacji cesarzy zza Alp. Papieże i antypapieże następowali po sobie i
opierając się na obcych siłach zaciekle się zwalczali. W tym chaosie coraz
bujniej rozwijały się odśrodkowe ruchy społeczne, a autorytet „Ludzi Boga”
coraz bardziej malał. To właśnie stosunek do heretyków stał się w tych
okolicznościach zaczynem porozumienia, które zadawalało obie strony walki o
inwestyturę. Jeszcze w 1163 w Tours, rezydujący stale we Francji Aleksander III
potępił herezje katarską, ale poza działaniami prawnymi niewiele więcej mógł
zrobić. O tym, że w Rzymie rozumiano znaczenie rozwoju herezji świadczy cały
szereg decyzji podjętych podczas zwołanego w 1179 roku Soboru Laterańskiego
III. Tamże, zrozumiano wreszcie, że samo wyrzucenie reprezentantów nurtów
antykatolickich nie wystarcza do powstrzymania ekspansji heretyków – podjęto
bowiem starania o odbudowę autorytetu instytucji kościelnych zwracając uwagę na
szczególnie niemiłe społeczeństwu problemy, takie jak łamanie celibatu i
symonia. Nie przynosiło to jednak efektów, a niebawem sam Aleksander III został
z Rzymu wygnany przez zbuntowanych mieszkańców miasta co daje dość dobre
wyobrażenie o ówczesnym stosunku „owieczek” do swego pasterza. Dopiero jego
następca – Lucjusz III był w stanie ruszyć sprawy naprzód, choć sam musiał
zmagać się z podobnymi do swego poprzednika trudnościami. Może właśnie dlatego,
że jego pozycja odziedziczona po poprzedniku była tak słaba, skłonny był na
daleko idący, lecz w gruncie rzeczy bardzo dla kościoła korzystny kompromis.
Pomijając polityczne elementy porozumienia z cesarzem Fryderykiem Barbarossą,
które były właściwie aktem kapitulacji wobec cesarskiej potęgi, uzyskał Lucjusz
nieoczekiwane wsparcie w postaci uzgodnienia, że heretycy zostają przez kościół
ekskomunikowani, ale „sprawiedliwość” będzie wymierzać im władza świecka,
poprzez świeckie sądownictwo. Może się to wydać dziwne – przecież w sporze o dominację
Fryderykowi byłoby na rękę pozostawienie papiestwa samego w obliczu
wewnętrznych konfliktów, które istotnie osłabiały jego siłę i znaczenie.
Ważnym, by nie powiedzieć kluczowym jednak aspektem było jednak to, że
Barbarossa – jak zresztą wielu przed nim i po nim – był w istocie gorliwym
katolikiem, ale także władcą opierającym swą potęgę o określony ustrój
społeczno-ekonomiczny, dla którego ruchy w rodzaju kataryzmu były równie
wielkim zagrożeniem, co dla kościoła katolickiego. Najważniejsze było w tym
wszystkim to, że teraz zamiast duchowej troski, można było – wykorzystując
realną siłę zbrojną i całego feudalnego aparatu władzy – zacząć rozwiązywać
problem herezji za pomocą środków represji, co wydawało się wówczas dużo
skuteczniejszą metodą. Zresztą w ciągu XI wieku władze świeckie w wielu różnych
zakątkach Europy pokazały, że potrafią działać szybko i skutecznie, a zamiast
jałowych sporów uczonych, oferują topór katowski, lub stos, które potrafiły
przeciwdziałać jakimkolwiek rodzajom społecznych i religijnych zaburzeń w
stopniu nieporównywalnym od zdarzeń w rodzaju misji Bernarda z Clervaux do
regionów objętych herezją katarską. Tylko w Kolonii, w roku 1143 władze
świeckie potrafiły w krótkim czasie zlokalizować i ująć około 400 katarów, co
właściwie położyło kres herezji w całym regionie.
Zasięg występowania w użytku codziennym średniowiecznego języka oksytańskiego. W znacznej mierze pokrywa się on z największą popularnością kataryzmu we Francji.
Uczciwie należy wskazać, że wielu hierarchów kościelnych
choć uznało konieczność odwołania się w kwestii ruchów heretyckich do pomocy
władz świeckich nie rozumiało przez to automatycznie egzekucji ujawnionych
kacerzy. Byli nawet i tacy – jak biskup Wazo z Liege – którzy pod wrażeniem
okrucieństw i linczów dokonywanych na podejrzanych o herezję usiłowali
przekonywać do tolerancji. Były to jednak przypadki zupełnie odosobnione. Na
dłuższą metę kościół zainteresowany był rozwiązaniem problemu herezji i
potrzebował do tego celu sprzymierzeńców. W wielu przypadkach pomoc władz
świeckich okazywała się jednak nie wystarczająca, chętnie więc odwołano się do
sumień prawowiernych braci w ortodoksji, co w praktyce oznaczało ekonomiczną
zachętę do donosicielstwa. Na takich podstawach wydana przez Lucjusza III w
1184 roku w Weronie bulla „Ad Abolendam” określała zakres obowiązków i praw
reprezentantów instytucji zwanej inkwizycją. Moca bulli papież cedował na barki
lokalnych biskupów obowiązek przeprowadzenia procesu wyjaśniającego, czy ujawniony
heretyk faktycznie nim jest. Jeśli biskup w drodze „Inquisitio” (czyli Badania)
ustalił, że miał do czynienia z faktycznym kacerzem, wówczas miał obowiązek
przekazania delikwenta reprezentantom sądownictwa świeckiego, które uznano za
organ właściwy do przeprowadzenia procesu. Tak umocowana prawnie instytucja
inkwizycji nazywana jest okresem „Inkwizycji Biskupiej”. Co do zasady, oficjalna
historia kościoła katolickiego korzystając z faktu, że rola dostojników
kościelnych ograniczała się w tym okresie do oceny postawy oskarżonego stara
się wykazać, że ów pionierski okres istnienia inkwizycji nie był zbyt brutalny,
ani krwawy. To jednak olbrzymie nadużycie, gdyż w rzeczywistości to postawa
duchowieństwa była sprężyna wprowadzająca w ruch całą maszynerię sądu na heretykami
– zresztą prawdziwymi, lub urojonymi. Oczywiście wiedza o tym, kto jest
heretykiem a kto nie niezbyt często wynikała z zachowań i postaw przyjmowanych
przez odstępców. Znacznie częstszym źródłem wiedzy był donos, co już na wstępie
procesu prowadziło do poważnych nadużyć na tle chociażby zwykłej ludzkiej zawiści.
Takimi detalami jednak nie zaprzątano sobie głowy i w istocie sprawność całej
machiny w tym okresie zależna była wyłącznie od jednego czynnika – od tego
mianowicie, czy biskup miał wolę znaleźć heretyków, czy też zaprzątały jego
umysł zupełnie inne sprawy. W praktyce ilość spraw rozpatrywanych w dużej
części Europy przez biskupów-inkwizytorów nie była duża, gdyż zjawisko to nie
miało masowego charakteru i koncentrowało się w konkretnych regionach. Jeśli
jednak biskupi z jakichś powodów zdecydowani byli zlikwidować środowiska
religijnych „opozycjonistów” robili to z rozmachem i bardzo bezwzględnie – jak
w Heinrich von Veringen, graf i biskup Strasburga w 1212 roku. Wykorzystując
fakt połączenia w swych rękach władzy duchowej i świeckiej uderzył w tamtejszą
społeczność waldensów i w krótkim czasie uwięził około 500 osób. Po krótkim
procesie stracono na stosie 80 nieprzejednanych, a około 400 zmuszono do
porzucenia herezji i zezwolono łaskawie na powrót na łono kościoła. Przypadek
waldensów strasburskich jest bardzo symptomatyczny także z innego powodu. Po
ilości wykonanych wyroków śmierci w stosunku do wszystkich uwięzionych widać
wyraźnie jak bardzo uczestnicy ruchu byli zdesperowani w trwaniu w swej
opozycji wobec panującego porządku. Niemal co piąta osoba zdecydowana była
wytrwać w swych poglądach do śmierci, co poniekąd wskazuje w jak przerażającym
świecie przyszło ówczesnym egzystować, jeśli zgodnie z wiarą i zasadami w taki
właśnie sposób (czyli przez w swoim wyobrażeniu męczeńską śmierć) otworzyć
sobie drogę do zbawienia. Wkrótce polowanie na heretyków i ich procesy
doprowadziły do tego, do czego doprowadzić musiały – do reakcji zagrożonych w
swej egzystencji odstępców od świętej wiary katolickiej.
Czas krucjat
Wrogów kościoła było bez liku – dotąd uwzględniliśmy
tylko największych, ale poza ruchami wymierzonymi wprost w struktury kościelne
istnieli także Żydzi, a także innowiercy. O ile inkwizycja biskupia dość dobrze
radziła sobie z tego rodzaju zagrożeniami siła oddziaływania ruchów waldensów i
katarów i bardzo głębokie ich zakorzenienie w życiu prowincji na których idee
te zdołały się rozprzestrzenić wymuszała rozwiązania znacznie bardziej
radykalne. Najsilniejszą reakcję wywołał ruch katarski. Oczywiście sam fakt
odejścia od kościoła katolickiego tak szerokich grup ludności implikował
konieczność zorganizowania nadzwyczajnych sił, ale w grę wchodziły także inne
czynniki. Przede wszystkim, u schyłku XII wieku niemal cała południowa Francja
pozostawała właściwie poza orbitą wpływów monarchii Kapetyngów, ciesząc się
niezależnością nie znaną w innych krainach „Najpiękniejszej Córy Kościoła”.
Odrębność Prowansji i Langwedocji wynikała nie tylko z politycznych możliwości
tamtejszych feudałów, ale także z ogromnych różnic kulturowych dzielących
południe i północ Francji. Mówiono przecież w tych stronach w innym języku – język
oksytański pozostawał nie tylko w powszechnym użyciu na całym południu
geograficznej Francji (mniej więcej jedna trzecia terytorium obecnej Francji),
ale wręcz znajdował się u szczytu rozwoju. Mowa o języku trubadurów i dworów
wielkich feudałów, który jako język kultury słowa dominował nad dialektem
północnym i przenikał poza granice polityczne oddziaływując nawet na życie
kulturalne w Italii. Za świetnością języka i kultury szła także zamożność –
ziemie tamtejszych feudałów należały do najlepiej rozwiniętych ekonomicznie i
zapewniających bardzo wysokie dochody – jednym z najsilniejszych członów wojsk
I Krucjaty, był przecież oddział Rajmunda, hrabiego Tuluzy.
Wyobrażenie współczesne masakry mieszkańców Béziers.
Papież Innocenty III, który cieszył się znacznie
silniejszą pozycja niż jego poprzednicy usiłował jeszcze stopniować próby
przywrócenia dawnego „ładu”. Jeszcze w 1204 roku zawiesił w obowiązkach
biskupów z południowej Francji i zastąpił ich mianowanymi przez siebie
legatami. W założeniu gest ten miał zaspokoić roszczenia lokalnych feudałów i
przeciągnąć ich na stronę papieża, co jednak okazało się posunięciem zupełnie
chybionym. Nie mając zupełnie poparcia wśród miejscowych władz świeckich papież
zwrócił się zatem o pomoc do Filipa II Augusta, nominalnego suwerena Prowansji
i Langwedocji. Także i tutaj dyplomacja papieska niczego nie wskórała – król
zajęty był konsumowaniem swych sukcesów uzyskanych w walce z królem angielskim,
Janem bez Ziemi. Filip ograniczył w praktyce wpływy angielskie do Gujenny i
niezupełnie na rękę było mu teraz mobilizowanie sił do walki z feudałami z
południa. Pragnąc zrobić krok naprzód papież ekskomunikował hrabiego Tuluzy
Rajmunda VI za brak reakcji na szerzenie się herezji. Manewry papieża nie tylko
nie zyskały mu popularności wśród feudałów południa, a zupełnym nietaktem był
wybór na legata Piotra z Castelnau. Tenże ufny w autorytet papieski postawił
się ponad lokalnymi feudałami, a skutkiem wynikłej na tym tle awantury został
przez ludzi hrabiego zgładzony. Morderstwo legata miało dla papieża ten
pozytywny skutek, że zupełnie rozwiązywało mu ręce – Innocenty wezwał rycerstwo
francuskie do krucjaty przeciw heretykom, przy czym zgodnie z ustalonym prawem
ziemie i własność ekskomunikowanych miała przypaść rycerzom i panom walczącym
za wiarę. Wkrótce do dyspozycji papieskich legatów stanęła potężna armia
złożona z rycerstwa z północnej Francji, która w liczbie około 10 000 zbrojnych
stanęła późną wiosną 1209 roku pod Lyonem. Rozmach reakcji katolickiej
autentycznie przeraził południowych feudałów, teraz już znacznie bardziej
skłonnych do współpracy w tropieniu kacerzy. Już w Lyonie – mateczniku ruchu
waldensów – doszło do ekscesów i pogromów, a zdarzenia te towarzyszyły armii
podczas całego marszu na południe. Wielka przewaga sił dowodzonych przez
Szymona z Montfort skłoniła Rajmunda VI do szybkiego porzucenia sprawy
katarskiej. Wodzowie krucjaty i legat papieski Arnaud Amaury przyjęli akt
skruchy Rajmunda i wyruszyli ku ziemiom Rajmunda Trencavela, który pragnął
pójść w ślady hrabiego Tuluzy, ale nie uwierzono w jego szczere intencje. Nie
mając wyjścia Trencavel zaczął sposobić się do walki, ale nie na wiele się to
zdało. 22 lipca, w dzień po rozłożeniu się obozem wokół Béziers armia
krzyżowców zdobyła szturmem miasto, które zostało bezprzykładnie złupione, a
gros jego mieszkańców bez oglądania się na wyznanie wymordowano. To wówczas
właśnie miała mieć miejsce sytuacja opisana w sławetnym akronimie, przypisanym
legatowi Amaury – na pytanie jak oddzielić katolików od heretyków, ów miał rzec
do rycerstwa „Zabijajcie wszystkich, Bóg rozpozna swoich”. Oczywiście słowa te
najpewniej nigdy nie padły, ale faktycznie raz uruchomionej machiny wojennej
nie dało się zatrzymać – przecież w gruncie rzeczy znakomita większość bezrobotnego
wobec zakończenia zmagań angielsko-francuskich rycerstwa przybyła do
Langwedocji po łupy. Po Béziers w sierpniu padło przeludnione uciekinierami
Carcassonne. Po upadku tej wielkiej twierdzy nie doszło wprawdzie do rzezi, ale
wieści o okrucieństwach wywołały ogólne załamanie się ducha oporu. Późnym latem
i jesienią 1209 roku cały szereg miast i zamków poddał się Szymonowi z Montfort
praktycznie bez walki. Wszędzie tam, gdzie triumfował krzyż miał miejsce ten
sam scenariusz – dowódcy wojsk katolickich starali się oszczędzać ludność, a
rozpoznanych kacerzy stawiano przed alternatywą polegającą na wyborze pomiędzy
stosem, a powrotem na łono kościoła. W praktyce wyglądało to tak, że właściwie
w każdym mieście i miasteczku pewna ilość nieprzejednanych katarów trafiała na
stos, a reszta poddawana była szykanom polegającym na sekwestrze majątku i
obowiązku noszenia wyróżniającego ich żółtego krzyża na odzieniu – symbolu
odstępstwa i pokuty. O ile tragiczny los samych katarów powodował znaczne
straty materialne południowych feudałów, to największym przekleństwem dla nich
był sam fakt pobytu tak licznej armii na ich włościach. Wojska katolickie zużywały
zasoby prowincji niczym szarańcza, co szybko doprowadziło Rajmunda z Tuluzy i
innych feudałów do ostateczności. Nie widząc innego wyjścia zerwali się do
desperackiej walki. W 1211 roku całe południe ponownie stanęło w ogniu. W
szczycie kampanii siły krzyżowców obległy Tuluzę, ale nie zdołały zdobyć miasta
i musiały wycofać się po całkowitym spustoszeniu jego okolic. Dzięki temu
sukcesowi hrabia Tuluzy był w stanie odzyskać część utraconych uprzednio miast,
co jednak nie poprawiło jego położenia. W 1213 roku kolejna wielka armia
krzyżowa ruszyła na południe i los południowych feudałów wydawał się już
ostatecznie przesądzony, ale na pomoc przybyły oddziały króla Aragonii, Piotra
II, widzącego szansę na uzyskanie wpływów politycznych w południowej Francji.
Wygnanie katarów z Carcassonne.
W 1213 roku ośmieleni posiłkami aragońskimi feudałowie z
południa zdecydowali się stanąć do otwartej walki przeciw krzyżowcom Szymona z
Montfort. 12 września obie armie stanęły naprzeciw siebie pod Mureth. Z racji
swego królewskiego tytułu na czele sił sojuszniczych stanął Piotr Aragoński,
który jednak zupełnie zignorował rady doświadczonego Rajmunda i zamiast zając
pozycje defensywne postanowił rozegrać bitwę w formie klasycznego starcia
rycerstwa. Wprawdzie siły krzyżowców były znacznie słabsze liczebnie, ale za to
stanowiły kwiat rycerstwa Północy – walczący w pierwszej linii jak prosty
rycerz Piotr zginął na polu walki, a starcie zmieniło się w pogrom sił
sojuszniczych. W konsekwencji klęski pod Mureth południe stanęło przed Szymonem
z Montfort otworem. W ciągu kolejnych kampanii zajął je praktycznie w całości
zdobywając także Tuluzę. Krzyżowcy wygnawszy większość lokalnych feudałów
przejmowali władzę, która natychmiast cedowali na króla Filipa II Augusta,
który tym samym stawał się głównym beneficjentem krucjaty. Sukcesy krzyżowców
okazały się jednak krótkotrwałe.
Już w 1216 roku Rajmund VI powrócił ze swego angielskiego
wygnania i przystąpił do odzyskiwania swych ziem. Niszczycielskie zmagania
trwały, a względna słabość sił krzyżowców była równoważona przez militarne
talenty Szymona z Montfort. Gdy jednak zginął on w 1218 roku podczas oblężenia odzyskanej
przez Rajmunda Tuluzy feudałowie południa zdobyli wreszcie przewagę i w
zasadzie odzyskali kontrolę nad niemal całym południem. Dopiero teraz do
krucjaty przystąpił otwarcie król Filip II August, ale nie oznaczało to
znacznego zwiększenia potencjału krzyżowców. Filip – zręczny polityk – zdawał
sobie sprawę z tego, że aktywnie uczestnicząc w krucjacie był w znacznej mierze
zależny w swych politycznych decyzjach od papieskich legatów. Ponadto, za
absolutny priorytet uważał wsparcie swego syna Ludwika w walce o tron Anglii, a
po rezygnacji z tych roszczeń w 1217 roku autentycznie obawiał się wznowienia
konfliktu o ziemie zagarnięte Plantagenetom. Ten impas trwał aż do roku 1225.
Wznowienie walk było możliwe z uwagi na śmierć Filipa
Augusta i objęcie tronu przez Ludwika VIII zwanego Lwem. Nie żył już wówczas
także Rajmund VI, którego hrabstwo objął syn wiernie stojący dotychczas przy
ojcu – Rajmund VII. Król Ludwik był
innym rodzajem władcy i człowieka niż jego wybitny ojciec. Wprawdzie trudno
odmówić mu zdolności wodzowskich i adekwatnych horyzontów politycznych, ale
jako gorliwy katolik chętnie dawał posłuch „wojującym” hierarchom. Jednym z
pierwszych jego zarządzeń był zakaz pożyczania pieniędzy na procent od Żydów,
uderzający mocno w innowierców, którzy w zasadzie zdominowali ówczesny system
bankowy. Sęk w tym, że zakaz ów uderzył w system bankowy w ogóle, powodując na
pewien czas znaczne ograniczenie życia
ekonomicznego królestwa. Król dołączył do kolejnej krucjaty w 1225 roku,
ale kampania z nią związana okazała się być ostatnią w jego krótkim panowaniu –
Ludwik Lew zmarł bowiem w 1226 roku na dezynterię. Śmierć króla nie miała poważniejszego
wpływu na bieg działań wojennych przeciw południowym feudałom i ich poddanym.
Wprawdzie młody król – Ludwik IX – miał zaledwie 12 lat, ale po krótkim
zamieszaniu żelazną ręką władzę nad królestwem objęła jako regentka jego matka –
Blanka Kastylijska. Mimo trudności związanych z buntującymi się wasalami Blanka
kontynuowała politykę militarnego naporu na posiadłości feudałów wspierających
ruch katarski, ale ostatecznie zaproponowała kompromis. Zrujnowany finansowo i
osamotniony politycznie Rajmund VII uległ i podpisał w 1229 roku traktat w
Meux, na mocy którego korona francuska przejmowała na własność znaczną część rozległych
przed krucjatami włości hrabiego Tuluzy. Pokonany feudał nie tylko wchodził w
całkowitą zależność od monarchy, ale także godził się na zwrot wszystkich dóbr
kościelnych. Wprawdzie ludność katarska jeszcze kilkukrotnie zrywać się będzie
do desperackiej walki, ale Traktat w Meux oznaczał w istocie kres jej
egzystencji w sposób jawny – odtąd znaczna część katarów ukrywała się, lub
emigrowała w niedostępne regiony górskie w Pirenejach.
Egzekucja heretyków.
W tymże 1229 roku, zaledwie pół roku później, Ludwik IX
zwany Świętym (nadal wówczas regencję sprawowała Blanka) ustanowił stałe sądy
inkwizycyjne na terenie Prowansji i Langwedocji. Już w 1233 roku papiestwo
zrezygnowało z udziału swych legatów w procesach inkwizycyjnych, przekazując
pełnomocnictwa związane z nią związane zakonowi dominikanów. Była to właściwie forma
dość gorzkiej refleksji na stanem moralnym lokalnego duchowieństwa w opozycji
do hierarchów i kaznodziejów katarskich. Dominikanie cieszyli się opinią ludzi
światłych i skromnych, więc dość dobrze nadawali się do rywalizowania z „perfecti”
o „rząd dusz”. Inkwizycja wykorzystała doskonale brak wsparcia ze strony
lokalnych feudałów czy władz miejskich i w ciągu kolejnych dekad nie tylko
skutecznie rozbiła konsekwentnie schodzące do „podziemia” organizacje
katarskie, ale także ograniczyło egzystencję kacerzy do trudno dostępnych gmin
górskich. Choć dziś za koniec zorganizowanych struktur katarskich dość powszechnie
uważa się upadek twierdzy w Montsegur w marcu 1244 roku, to ostatnim takim
schronieniem zwartej grupy ludności katarskiej była twierdza Queribus, która
została zdobyta jedenaście lat później. Od 1255 roku nie istniał już zatem
żaden zorganizowany zbrojny opór ruchu katarskiego wobec władz świeckich i
duchownych. Długo tlił się jeszcze po langwedockiej wsi duch katarskiej rebelii
wobec katolicyzmu podtrzymywany przez coraz mniejszą liczbę „doskonałych”
usiłujących nauczać i odbudowywać wciąż kurczącą się liczbę wiernych. Ostatni
znany nam z imienia i nazwiska „doskonały” – Guillaume Belibaste – został schwytany
w 1321 roku skutkiem zdrady. Szczegóły sprawy Belibaste’a zdradzają nam jednak
sporo ciekawych szczegółów i dają pewne wyobrażenie na temat tego, jak
funkcjonował świat katarów u swego schyłku – warto o nim opowiedzieć.
Katarski Epilog
Guillaume Belibaste pochodził z zamożnej i ortodoksyjnie
katolickiej rodziny – jego ojciec, również Gillaume (lub Guilhem w języku
okcytańskim) posiadał przynoszące spore dochody gospodarstwo rolne i cieszył się
sporym poważaniem w swym rodzinnym Cubieres. Sielankowy i spokojny żywot zakończył
się, gdy młody Gillaume dokonał zabójstwa pastucha. Zmuszony do ucieczki z
rodzinnych stron sam najmował się do pracy jako pastuch i starał się trzymać z
dala od większych miejscowości. Zbiegiem okoliczności, podczas swej wędrówki
zbiega i wyrzutka natknął się na katarskiego „doskonałego” nazwiskiem Pere
Auter (lub Pierre Authier), który wraz z bratem Jakubem właśnie powrócili zza
Alp, gdzie w Lombardii porzucili katolicyzm na rzecz kataryzmu. Niewiele mi
wiadomo o tym w jaki sposób Belibaste wszedł na trwałe w orbitę wpływów
kataryzmu, ale w owym schyłkowym okresie ruchu nauczanie katarskich
kaznodziejów musiało najpewniej wyglądać jak opowieści świątobliwych starców przy
ognisku pod gołym i pięknie rozgwieżdżonym niebem dla prostych i nie
posiadających elementarnej wiedzy o świecie parobków i pastuszków. Wizja
egzystencji w świecie stworzonym przez Szatana nadal musiała trafiać do
wyobraźni tych nieszczęśliwych ludzi, gdyż jedynym czego doznawali w swym życiu
doczesnym była na ogół pogarda, cierpienie i bieda. Belibaste był jednym z
wielu zafascynowanych ideą kataryzmu, ale w odróżnieniu od większości neofitów
nie wracał w doliny do swych rodzinnych wsi by dalej głosić słowo, lecz
pozostał przy Auterach by pomagać im w wędrówce – Pere urodzony w 1245 roku był
już wówczas mężczyzną czterdziestopięcioletnim, ale długotrwałe posty i liczne
inne wyrzeczenia uczyniły zeń niemalże starca. Dlaczego Guillaume Belibaste
przystąpił do ruchu? Może szukał pokuty i szansy na zbawienie po morderstwie
którego dokonał? A może – całkiem przewrotnie – szukał po prostu bezpieczeństwa
w dość dobrze zakonspirowanym ruchu, który latami potrafił ukrywać i chronić
swych „doskonałych”? Bez względu na to jakie motywy kierowały decyzjami
Belibaste’a, dość szybko przyjął on „consolamentum” i sam stał się „perfetti”. Wykorzystując
własne doświadczenie i wiedzę licznych „wiernych” Belibaste stale przemieszczał
się pomiędzy Walencją, Katalonią, a Langwedocją wzorem setek swych poprzedników
prowadząc ożywioną działalność misyjną na północ od Pirenejów, a gdy uruchamiała
swe działania lokalna inkwizycja, szlakami przez góry umykał na stosunkowo
bezpieczne południe, gdzie znajdował gościnę u mówiących w jego ojczystym oksytańskim
pasterzy i chłopów. Przez długie lata przełomu XIII i XIV wieku trwał stan
względnej równowagi i ruch katarski mimo prześladowań stale się odbudowywał.
Bernard Gui - jeden z najskuteczniejszych inkwizytorów działający w Południowej Francji.
Jednym z najbliższych i najbardziej oddanych Belibaste
mieszkańców południowej Francji był pochodzący z Foix Pierre Maury. Ów mieszkaniec
wsi Montaillou został katarem jeszcze w dzieciństwie – pod wpływem swego starszego
brata Guillaume i sąsiada, również Guillaume nazwiskiem Belot. W jakiś sposób małe,
liczące około 250 dusz Montaillou było przykładem doskonałym stosunków
społecznych i ekonomicznych podpirenejskiej wsi – tylko niewielka część
mieszkańców potrafiła parać się rzemiosłem przynoszącym jako takie dochody.
Większość najmowała się do pasterstwa i w przypadku wystąpienia jakiejkolwiek anomalii
pogodowej w okolicach przednówka cierpiała głód i choroby. Pierre Maury opuścił
Montaillou dość wcześnie, zatrudniając się u okolicznych panów, a ostatni raz
pojawił się w swej rodzinnej wsi w 1305 roku, w okolicach Bożego Narodzenia. Później
pracował w Katalonii i dopiero po ponad dwóch latach powrócił w rodzinne
strony, gdzie stał się świadkiem znęcania się sąsiada nazwiskiem Bertrand Piquier
nad swoją siostrą, która została za niego wydana. Pierre wywiózł maltretowaną
siostrę do Katalonii, gdzie oddał ją pod opiekę zaufanej pary „doskonałych”, po
czym powrócił do swego wędrownego trybu życia wiążąc się z różnymi pracodawcami.
Ponieważ nie przystawał do żadnej z osiadłych grup katarskich przez cały czas
szczęśliwie dla siebie pozostawał poza horyzontem czujnego oka inkwizycji, choć
raz został zmuszony do ucieczki przypadkowo zostając połączony z ujawnionym
ogniskiem kataryzmu w miejscu, w którym akurat pracował. Zbiegł wówczas do
Katalonii, gdzie poznał Belibaste’a wiodącego wówczas prym wśród tamtejszych
heretyków, a było to w roku 1311. Odtąd, przez kolejne lata towarzyszył mu w
wędrówkach i w nauczaniu pozostając absolutnie oddanym „doskonałemu”.
Krajobraz Pirenejów - to tutaj rozgrywał się ostatni akt dramatu ruchu katarskiego.
Już wówczas krajobraz „Kraju Katarów” znacznie się
zmienił – inkwizycja wykorzystując system donosicielstwa i płatnych agentów
coraz skuteczniej tropiła heretyków. Było to o tyle łatwiejsze zadanie, że
światy katolików i katarów na ogół zlewały się w jedną mikrospołeczność, gdzie
łatwo było o konflikty skutkujące często zawiadomieniem inkwizycji o odstępstwie
adwersarza. Już od 1305 roku ruch katarski słabł i zamierał – dopóki w okolicy egzystowali
„doskonali”, wierni katarscy trwali przy swym wyborze, ale gdy „doskonały” uciekał
przed inkwizycją, lub trafiał w ręce inkwizycji wiara znacznej części katarów
słabła i dość płynnie wracali oni na łono kościoła. Wyjątkiem od tej reguły
było znane nam już Montaillou. Specyfika tej wsi polegała na tym, że choć
znaczna większość mieszkańców wsi przeszła na kataryzm samo Montaillou przez
całe lata nie budziło zainteresowania inkwizycji. Było to możliwe wyłącznie
dlatego, że życiem wsi kierowało dwóch braci – Pierre i Bernard Clergue – katarów,
z których pierwszy był tutejszym proboszczem kościoła katolickiego, drugi zaś pełnił
funkcje bailifa. Obaj bracia z tytułu pełnionych funkcji, ale także z uwagi na odziedziczony
po ojcu majątek należeli do bogaczy i całkowicie kontrolowali życie wsi. Najprawdopodobniej
także w chwili potrzeby nie wahali się rozwiązywać problemów przekupstwem. Aż
do 1308 roku Montaillou było autentycznym azylem dla katarów, którzy w obrębie tej
społeczności właściwie nie musieli się ukrywać ze swymi przekonaniami. W owym
1308 roku sielanka skończyła się i inkwizytorzy dominikańscy aresztowali niemal
całą dorosłą populację wsi pod zarzutem herezji. Bracia Clergue i z tej
sytuacji potrafili wydostać się małym kosztem – owszem wskazali inkwizytorom
kilku mniej istotnych członków wspólnoty katarskiej, ale w zamian za to „poświęcenie
kilku pionków” uzyskali spokój. Wieś wkrótce ponownie stała się oazą katarów i
rodzina Clergue chętnie pomagała „doskonałym” i innym uciekającym przed prześladowaniami.
Wszystko płynęło utartym torem i świat Montaillou ponownie jakby zatrzymał się
w miejscu. Tak się w każdym razie braciom wydawało.
Panorama Montaillou.
W rzeczywistości Pierre Clergue – proboszcz – jako doskonały syn swoich czasów funkcjonował tak, jak funkcjonowało wielu proboszczów w zachodnioeuropejskiej wsi tamtych czasów. Nie przejmował się zupełnie celibatem i żył otoczony kobietami, z którymi tworzył dłuższe lub krótsze związki – znamy nazwiska dziewięciu metres proboszcza (Alazaïs Faure, Raymonde Fauré, Béatrice de Planisoles, Gracide Lizier, Alazaïs Azéma, Gaillarde Benet, Alissende Roussel, Mengarde Buscailh, Na Maragda, Jacotte den Tort, Raymonde Guilhou i Esclarmonde Clergue – swą bratową), co oczywiście stało w gigantycznym kontrapoście z naczelną ideą kataryzmu, jaką była czystość seksualna. Nie miejmy złudzeń – świat każdej ze stron pełen ideałów i pięknych słów zawsze koniec końców okazuje się przygnieciony ciężarem zepsucia i amoralności. Pierre Clergue folgując swej chuci stworzył zatem system bezlitosnej zależności – część kobiet z nim związanych uprawiała z nim sex dla przyjemności, część z przymusu będąc zakładniczkami jego możliwości finansowych. Clergue gdy trzeba było aranżował małżeństwa i w ten sposób zabezpieczał fizyczny byt swych kochanek, nad wszystkimi jednak miał jeden zasadniczy fundament władzy – fakt przynależności do ruchu katarskiego, czyn zagrożony śmiercią. Oczywiście na dłuższą metę tego układu nie dało się w pełni kontrolować i wreszcie w roku 1320 proboszcz z Monataillou został aresztowany przez sąd inkwizycyjny. Na czele lokalnego biskupstwa stał wówczas Jacques Fournier – człowiek niezwykle ambitny i szczerze zainteresowany położeniem kresu herezji wśród swych owieczek. Gdy zabrakło Pierre’a Clergue cały system władzy nad wieśniakami z Montaillou runął, a inkwizytorzy bez trudu uzyskiwali pogrążające Clergue’a i wielu innych lokalnych możnych. O ile zniszczenie tak dużego jak na ówczesne realia ogniska herezji było samo w sobie wielkim sukcesem biskupa Fourniera, to rychło prowadzący przesłuchania dominikanie donieśli mu o szansie na uzyskanie jeszcze większego sukcesu w walce z kacerzami – w wielu przesłuchaniach przewinęło się nazwisko Guillaume Bellibaste’a, „doskonałego” od lat działającego w tych okolicach, który wprawdzie z Montaillou bezpośredniego związku nie miał, ale poprzez Pierre’a Maury od lat kontaktował się z wieloma katarami ze wsi i z jej okolic choćby poprzez udzielanie „consolamentum”. Tak oto inkwizycja wpadła na trop ostatniego „doskonałego”.
Auto-da-fe. Wyznanie win przez heretyków przed inkwizytorami.
Na usługach inkwizycji langwedockiej kierowanej wprawną ręką Bernarda Gui, którego w roli „czarnego charakteru” uwiecznił w naszej świadomości na łamach „Imienia Róży” Umberto Eco pozostawał wówczas pochodzący z Foix Arnaud Baille, zwany Sicre. Urodzony w Ax-les-Thermes Baille pochodził z mieszanego, katolicko-katarskiego małżeństwa. Jego ojciec – także Arnaud – był pisarzem na usługach kościoła, ale matka – Sybille – była zagorzałą wyznawczynią kataryzmu. Krótko po narodzinach Arnauda małżeństwo rozpadło się – Sybille nie zdoławszy przekonać męża do konwersji wyrzuciła go z domu. Arnaud przez długi czas obcował jako dziecko z katarami, a w wieku siedmiu lat trafił pod opiekę ojca, który nauczył go czytać i pisać. Wkrótce po powrocie do matczynego domu Sybille została zadenuncjowana inkwizycji i po odmowie wyrzeczenia się herezji decyzją sądu trafiła na stos. Osamotniony Arnaud znalazł się w tragicznej sytuacji, gdyż zgodnie z prawem, wyrokowi wydanemu na jego matkę towarzyszyła konfiskata mienia, a na pomoc ojca nie mógł on liczyć – być może wówczas ojciec już nie żył, być może nie bał się powiązań z heretykami. Jak by nie było Arnaud został szewcem, ale nie pogodził się z deklasacją społeczną i biedą – zaproponował swe usługi Bernardowi Gui jako informator mając nadzieję na odzyskanie utraconego niemałego majątku, co inkwizytor skwapliwie wykorzystał. Baille został wnet wysłany za Pireneje aby nawiązać kontakt z katarskimi uchodźcami, którzy mogliby ujawnić miejsce pobytu poszukiwanego „doskonałego”. W tym samym czasie pozycja Belibaste’a jako „doskonałego” uległa poważnemu zachwianiu za przyczyną głośnego w kręgach katarów skandalu, którego się dopuścił. Sprawa była dość prozaiczna – Belibaste utrzymywał stosunki seksualne z dziewczyną imieniem Raymonde Piquier, która naj zwyklej w świecie zaszła w ciążę. Próbując ratować sytuację Belibaste skłonił Pierre’a Maury do ożenku ze swoją kochanką, ale prawda o romansie szybko wyszła na jaw. Co zadziwiające, Belibaste nie stracił statusu „doskonałego”, choć powinien. Nie mniej jednak wielu dotychczasowych wiernych odwróciło się od niego z odrazą. Wówczas na horyzoncie pojawił się Arnaud Baille. Wniknął bez trudu w środowisko, które przyjęło go jako kolejnego uciekiniera przed inkwizycją. Dość szybko skłonił grupę katarów z Belibaste na czele do przeprawy przez Pireneje na wesele swej siostry (której nie miał, miał natomiast brata imieniem Bernard), gdzie grupa miała znaleźć spokój i materialną pomoc w tamtejszej gminie katarskiej. Gdy Belibaste i inni pojawili się obszarze jurysdykcji inkwizytorów biskupstwa Palmiers „doskonały” został natychmiast aresztowany. Po nim dość szybko w ręce Bernarda Gui wpadli pozostali związani z Belibaste katarzy z Pierre Maury na czele.
Kamienna tablica upamiętniająca Guillaume Belibaste'a - ostatniego "doskonałego". Saint Mateu
W 1321 roku Guillaume Belibaste spłonął na stosie, a
jego los podzieliło wielu katarów - dokładny zapis przebiegu procedury sądowej i wyznań oskarżonych jest chyba najpełniejszym zbiorem informacji o funkcjonowaniu społeczności katarskich u schyłku istnienia ruchu. Ostatnia wzmianka o losach Pierre’a Maury
pochodzi z roku 1324 i wynika z niej, że wówczas nadal przebywał w więzieniu.
Nie wiadomo, czy Sicre odzyskał majątek po matce.
Komentarze
Prześlij komentarz