„W Stanie Wyższej Konieczności”. Ludzie Morza w Jądrze Ciemności

 







 

Opowiadając o niezwykłych zdarzeniach towarzyszących obecności Człowieka na morzu nie sposób nie dostrzec trwającej całe stulecia swoistej bezradności i kruchości naszego ciała wobec żywiołu. Morze przyciąga człowieka, wabi go swym bogactwem, bezkresnym pięknem i często pomruk fali niby syreni głos wiedzie wprost ku zagładzie. Niedoskonałości techniczne, ograniczona wiedza, ale także nieposkromiona surowość wielkiej wody uzmysławia nam, że jeszcze nie tak dawno życie żeglarza przypominało jako żywo rodzaj gry w rosyjską ruletkę – każdy kolejny rejs oceaniczny redukował szanse na przeżycie, aż w końcu, w naturalny sposób szanse te spadały do zera. W pewnym stopniu rewolucją w tej układance było zastosowanie pary, stalowego kadłuba, radia i innych tego rodzaju innowacji, które miały naprawdę wielki wpływ na podniesienie poziomu bezpieczeństwa na morzu, choć oczywiście pierwotna euforia towarzysząca „ujarzmianiu” Morza szybko i brutalnie skonfrontowana została z oporem sił natury, które wielokrotnie udowodniły, że pewność siebie i wiara w technikę to nie wszystko. Statki parowe tonęły, lub po prostu znikały wraz ze swymi załogami i ładunkami bez wieści – tak jak w epoce żagla i wiatru. Z czasem udało się wypracować bardzo obszerny zbiór zasad podnoszących bezpieczeństwo na morzu, ale po dziś dzień bywamy zaskakiwani kolizjami statków w doskonałych warunkach atmosferycznych i pomimo pracującego radaru,  wejściami na przybrzeżne skały lub rafy, pożarami – katastrofami generującymi czasem bardzo długie listy ofiar. Mimo całego postępu technicznego Morze pozostaje obcym nam żywiołem, groźnym i wymagającym absolutnie wszystkich sił, a i tak często nie dającym się okiełznać.

Często nie doceniamy niebywałych umiejętności Ludzi Morza epoki żagla – uznajemy ich metody i umiejętności za tak prymitywne w stosunku do własnego świata techniki. Tymczasem, potrafili oni rutynowo eksplorować niebywale trudne szlaki żeglugowe, rutynowo wykorzystując wiedzę o stałych wiatrach na najodleglejszych wodach. Doskonałym przykładem na zadziwiające wręcz umiejętności nawigacyjne, ale także jakość pracy w budownictwie okrętowym jest fenomen „Galeonów Manilskich” – statków utrzymujących stałą trasę żeglugową pomiędzy meksykańskim Acapulco, a filipińską Manilą, przez cały Pacyfik. O ile rejs z Hiszpańskich Indii Zachodnich na Filipiny nie nastręczał wielkich trudności z powodu stałych i sprzyjających wiatrów przez środek Pacyfiku, nie dało się w tych warunkach wrócić ta sama trasą. Po trzydziestu pięciu latach niepowodzeń, w Roku Pańskim 1565 Alonso de Arellano i Andres de Urdaneta zdołali pokonać trasę na wschód żeglując z Manili na północ, niemal „dotykając rękawem” południowych wybrzeży Wysp Japońskich, a następnie kierując się na północny wschód i wschód, aż do wybrzeży Kalifornii i dalej na południe, ku Acapulco. Długie na około pięćdziesiąt metrów masywne statki wypierające nawet 2000 ton (na budowę jednej jednostki zużywano mniej więcej 2000 drzew) stanowiły arcydzieło ówczesnej techniki morskiej, pozostając w idealnej proporcji pomiędzy prędkością, a ilością zabieranego ładunku – dość powiedzieć, że potrafiły zabrać na pokład w niektórych przypadkach nawet do pięciuset pasażerów. Załogi rekrutowano przede wszystkim z biedoty i więźniów – nie powinno to dziwić, gdyż w pierwszym okresie rejsy potrafiły trwać nawet i pół roku, a w efekcie zdarzało się, że statki docierały do swego punktu przeznaczenia ze zdziesiątkowaną szkorbutem i głodem obsadą. Trzeba mieć świadomość, że wystarczyło zaledwie tygodniowe opóźnienie spowodowane dajmy na to przedłużającym się pobytem na Guam, lub zwyczajną flautą na środkowym Pacyfiku, by cały harmonogram rozpadał się jak domek z kart, a rejsy przedłużały się o nieznośne tygodnie. Najmłodsi adepci trudnej sztuki umierania na morzu mieli zaledwie osiem, dziewięć lat…


Model "Galeonu Manilskiego"

Przez dwieście pięćdziesiąt lat, aż do 1815 roku statki pod banderą hiszpańskich monarchów pracowicie pokonywały Pacyfik w swych epickich i pełnych trudności rejsach, które u schyłku utrzymywania tej trasy trwały średnio około czterech miesięcy. Jeśli coś może posłużyć za przykład ludzkiej wiedzy i umiejętności przetrwania na morzu, to „Galeon Manilski” jest chyba najlepszym z możliwych przykładów na prawdziwość twierdzenia, które padło z ust Marcina Lutra – „Człowiek jest twardszy od diamentu”. Oczywiście nie odbiera to chwały ni wielkości innych żeglarzy niestrudzenie zmagających się z żywiołem na trasach żeglugowych. Wszędzie na brodatych mężczyzn o ogorzałych od wiatru twarzach z niegojącymi się oparzelinami od słońca na których odkładała się nieustannie morska sól czekały takie same niebezpieczeństwa. Zawsze i wszędzie od śmierci w odmętach oddzielały ich tylko własna pasja i kruche drewno burt, kadłubów i masztów statków na których przyszło im żyć, pracować i jakże często – umierać.

Coś, co nazywamy dobrą morską praktyką w połączeniu z żelazną dyscypliną tworzyły pewną barierę bezpieczeństwa, ale nieznane i nieodkryte zależności budziły uzasadniony lęk, któremu dawano upust w poszukiwaniu wyjaśnień zjawisk atmosferycznych poprzez nadawanie im cech zdarzeń nadprzyrodzonych. Częstokroć coś, co dla nas jest dziwacznym przejawem obskurantyzmu i niewiedzy było dla ówczesnych pokoleń Regułą, Prawidłem, które bezwzględnie należy przestrzegać – nawet jeśli chodziło o dziwaczne połączenia prostackiej, ludowej wiary i na poły zapomnianych atawizmów tej samej proweniencji. Marynarski przesąd miał zatem wielką wartość utylitarną – chronił przed zagrożeniem, ale także łagodził lęk przed śmiercią i chorobą. A mówimy przecież o mikroświecie, w którym najdrobniejszy błąd mógł mieć katastrofalne konsekwencje dla całej zamustrowanej braci. Gdy coś poszło nie tak – skutkiem błędu w nawigacji, czy po prostu sztormu i niepogody cała konstrukcja owego mikroświata uczepionego kurczowo żelaznych zasad po prostu rozpadała się błyskawicznie. W czasach, w których nikt nie szukał zaginionych w morskim bezkresie, w czasach w których o życiu lub śmierci decydowała często wyłącznie naga i brutalna siła każda utrata statku skutkiem katastrofy powodowała sytuację, w której mało który żeglarz miał szanse wynieść głowę cało z niebezpieczeństwa. Wówczas w Ludziach Morza – z reguły po bratersku znoszących przeciwności losu – budziły się demony, o których istnieniu w zakamarkach ludzkiej duszy wolimy na co dzień nie pamiętać. Do czego zdolny jest człowiek by przeżyć w bezlitosnym ekstremum? Jak daleko się posunie?

 

 

Katastrofa „Meduzy”

 

Świat wiedział, lecz chętnie zapominał o kosztach morskiej żeglugi. Zwłaszcza tych związanych z sytuacjami ekstremalnymi – takimi jak katastrofy statków i późniejsze losy ich załóg. Czasem o losie ocalałych i piekle jakie musieli przebyć rozbitkowie opowiadały wstrząsające wspomnienia uczestników zdarzeń, jak choćby ponury zapis zdarzeń towarzyszących katastrofie holenderskiego statku „Batavia” spisany w Ongeluckige voyagie van het schip Batavia, uytgevaren onder't beleydt van den E. François Pelsaert”, ręką nieszczęsnego dowódcy wyprawy do Indii Wschodnich, rzeczonego w tytule Fransa Palsaerta. Choć z reguły publikacje takie osiągały spory sukces wydawniczy, niewiele dobrego wnosiły do morskiej praktyki i zasad żeglugi. Decydowały pieniądze i prywata, więc przez całe stulecia w zasadzie nie mówiło się w ogóle o kosztach całego przedsięwzięcia milcząco aprobując koszty.

17 czerwca 1816 roku port w Rochefort opuszczał niewielki konwój. Spośród okrętów wyraźnie wyróżniała się wielkością smukła sylwetka fregaty „Meduse”, której towarzyszyły korweta „Echo”, statek zaopatrzeniowy „Loire” i bryg „Argus”. Celem ekspedycji był Saint-Louis, stolica Senegalu, gdzie miało nastąpić opuszczenie flagi brytyjskiej i przekazanie posiadłości Królowi Francji. Brytyjczycy okupowali Senegal od 1809 roku wykorzystując swą morską dominację, teraz jednak na mocy porozumień kończących Wojny Napoleońskie, kolonia miała powrócić pod francuskie panowanie. Na pokładzie „Meduse” w związku z tym znalazł się oddział francuskiej piechoty mającej stanowić garnizon Saint-Luis, a także nowo mianowany gubernator – Julien-Desire Schmaltz - wraz z żoną, jego sekretarz nazwiskiem Joseph Jean-Baptiste Alexandre Griffon du Bellay, oraz kilku innych pracowników kancelarii. Trwała Restauracja – okres powrotu po dwóch dekadach wielu francuskich emigrantów pochodzenia szlacheckiego zmuszonych do ucieczki z kraju jeszcze w czasach Rewolucji i towarzyszącego jej terroru. W kraju wyczerpanym przez wieloletnie wojny panowała dość krucha równowaga – wprawdzie król Ludwik XVIII miał dość taktu i umiaru, by nie srożyć się i nie mścić na całym społeczeństwie, a przede wszystkim uznał stan prawny własności porewolucyjnej, co w znacznej mierze uspokoiło sytuację. Wbrew obiegowej opinii Ludwik nie próbował wcale odtworzyć sytuacji sprzed 1789 roku – poznał dość dobrze model brytyjski i wiele z jego elementów zamierzał transplantować do Francji. Choć Monarcha musiał wielokrotnie ścierać się z ultrakonserwatywnymi zwolennikami porządków przedrewolucyjnych, tolerować musiał wielu reemigrantów, którym po sekwestracji dawnych majątków trzeba było teraz coś dać. Dawano przede wszystkim miejsca pracy w siłach zbrojnych, administracji cywilnej i rzecz jasna – we flocie. W taki oto sposób kapitanem fregaty „Meduse” został Hugues Duroy de Chaumareys. Ów wnuk nobilitowanego w czasach Ludwika XIV admirała hrabiego d’Orvilliers dzięki pomocy tak doskonale ustosunkowanego dziadka podjął karierę marynarza i w przededniu rewolucji dowodził niedużym statkiem transportowym. Tak się złożyło, że w marynarce poparcie dla monarchii było szczególnie silne, co naraziło kadry dowódcze na wyjątkowo ostre represje ze strony republikanów. Mało kto zdaje sobie sprawę, że tradycje marynarki królewskiej były tak silnie zakorzenione, że po dziś dzień francuską marynarkę wojenną określa się przydomkiem „le Royale”, czyli królewskiej. Radykałowie zachęcali marynarzy do ataków na swych oficerów, wielu aresztowano i szybko stracono. W zasadzie, w odbudowanej z trudem i ogromnym wysiłkiem finansowym po klęskach Wojny Siedmioletniej flocie zapanowało totalne rozprężenie. Oficerowie wszystkich szczebli masowo brali dymisje, lub uciekali za granicę – i tak właśnie uczynił de Chaumarys, który wybrał emigrację do Wielkiej Brytanii w 1790 roku. Na ziemi ojczystej pojawił się w 1795 roku, podczas nieudanej próby zdobycia Quiberon przez siły emigrantów, co o mało nie przypłacił życiem. Po powrocie do Francji w czasie Restauracji komisja floty uznała jego przedrewolucyjny patent kapitański i choć od dwudziestu lat nie żeglował, powierzono mu dowództwo fregaty „Meduse”.


Fregata "Meduse"

Okręt ów, należał do budowanego od 1805 roku typu „Pallas” – zaprojektowanej przez Jacques-Noel Sane standardowej, czterdziestodziałowej fregaty dla francuskiej marynarki. Łącznie wedle planów Sane zbudowano aż 57 jednostek tego typu. Podczas działań wojennych na morzu marynarka Cesarza Napoleona była niemiłosiernie obijana przez dominująca na morzach brytyjską Royal Navy, ale do „Meduse” los się wyraźnie uśmiechał. Ukończony w 1810 roku okręt odnotował nawet kilka sukcesów w postaci zajęcia trzech brytyjskich statków handlowych na Atlantyku, a przede wszystkim uniknął losu wielu francuskich fregat usiłujących prowadzić działania krążownicze – nie zatonęła, ani nie została zdobyta. Po klęsce Francji, „Meduse” została przeklasyfikowana na „Fluitę”, czyli jednostkę marynarki wojennej służącą do transportu, zatem niosącą znacznie słabsze uzbrojenie niż w pierwotnym projekcie. Zabieg ów pozwalał na znaczną redukcję załogi (w przypadku „Meduse” z około 320 do zaledwie 160 ludzi), co z kolei pozwalało przyjąć na pokład stosunkowo dużą liczbę pasażerów. W chwili wyjścia w morze na pokładzie jednostki znalazło się w sumie 400 osób wraz z załogą.

Wszystko układało się źle od samego wyjścia konwoju w morze. Kapitan de Chaumareys pragnąc przypodobać się Gubernatorowi Senegalu wykorzystał szybkość swej jednostki napędzanej przez blisko dwa tysiące metrów kwadratowych żagli i od razu ostro wysforował się naprzód. Konwój właściwie rozpadł się, gdyż ani „Loire”, ani „Argus” nie były w stanie podążać z prędkością podyktowaną przez kapitana „Meduse”, przy której z najwyższym trudem pozostał jedynie korweta „Echo”, której kapitan dość dobrze znał wody oblewające port docelowy i miał prowadzić cały konwój. Co gorsza, de Chaumareys ignorując uwagi swych własnych oficerów postanowił jeszcze bardziej skrócić przejście do Saint-Louis i obrał kurs wiodący „Meduse” wzdłuż brzegów Afryki, co było już jawnym lekceważeniem niebezpieczeństwa. Dzisiejsze wybrzeże Mauretanii było bardzo niebezpieczne, z uwagi na liczne płycizny sięgające wiele mil w głąb oceanu i znacznie rozsądniejszym, byłoby obranie kursu omijającego tego rodzaju pułapki szerokim łukiem. Gdy „Meduse” coraz bardziej zbliżała się do brzegów „Czarnego Kontynentu” dowódca „Echo” próbował przemówić krewkiemu de Chaumareys do rozsądku, na co ten kompletnie nie zareagował. Ku konsternacji obsadzie mostka na „Meduse”, „Echo” po prostu położyła się w łagodnym zwrocie i skierowała na otwarte wody. Tak oto „Meduse” pozostała u brzegów Afryki kompletnie sama.


Wicehrabia Duroy de Chaumareys

Kapitan de Chaumareys poczuł się w tej sytuacji nieswojo i zdając sobie sprawę z własnych ograniczeń, poprosił jednak o pomoc w nawigacji przez nieznane sobie wody, ale zrobił to w najgorszy możliwy sposób – dopuścił do nawigowania statkiem jednego z pasażerów – Pana Richeforta, członka Towarzystwa Filantropów Wysp Zielonego Przylądka – który miał być obeznany ze specyfiką żeglugi po tutejszych wodach, ale w rzeczywistości nie posiadającego żadnych kompetencji do prowadzenia nawigacji statku, który 27 czerwca minął brzegi wyspy Madery, a krótko później także i Kanary. Niebawem doszło do pierwszej poważnej kontrowersji – Richefort ujrzał Przylądek Biały, choć kilka innych osób doszło do wniosku, że obserwowanym obiektem jest zwyczajna chmura. Jak się wydaje nie tracący rezonu Richefort skutecznie wmówił de Chaumareysowi przejście obok przylądka, gdyż mimo uzasadnionych wątpliwości oficerów z załogi „Meduse” statek pozostał na swym dotychczasowym kursie. Richefort chciał ujrzeć Przylądek Biały i ujrzał Przylądek Biały – gdyby było inaczej, musiałby się przyznać, że pomylił się w swych obliczeniach i statek już wówczas zszedł z kursu o wiele mil, co prowadziło wprost na niebezpieczne wody Zatoki Arguin, pełnej mielizn rozciągających się nawet o sto mil od brzegu. 2 lipca wieczorem wachtę objął Pan Maudet – doświadczony i kompetentny żeglarz, który na własną rękę odchylił nieco kurs na zachód, co na pewien czas oddaliło niebezpieczeństwo, ale rano „Meduse” ponownie skierowała się wprost na południe, wchodząc na niebezpieczne wody Zatoki Arguin. Maudet zamiast zasłużonego wypoczynku pozostał na pokładzie fregaty dostrzegając coraz bardziej niepokojące sygnały podejścia bardzo blisko płycizn – pojawiły się tu i ówdzie fale przyboju, a także rozległy pasma piasku. Mając coraz gorsze przeczucia Maudet nakazał sondowanie głębokości, a gdy ta wykazała zaledwie 33 metry pod kilem natychmiast powiadomił o tym fakcie kapitana. Ten robiąc dobra minę do złej gry zupełnie zignorował ostrzeżenie uznając nawigację Richeforta za najzupełniej prawidłową, dopiero po pewnym czasie uznał jednak argumenty porucznika Maudeta popartego przez pozostałą kadrę oficerską i nakazał zwrot w stronę otwartego oceanu. Kiedy na mostku trwała dyskusja nad sytuacją stało się to, co stać się musiało – „Meduse” weszła na mieliznę. Gdy statek zadygotał i utknął na płyciźnie momentalnie upadła dyscyplina – wściekli marynarze zaatakowali Richeforta, jako sprawcę nieszczęścia i byliby go wrzucili wprost do morza, gdyby ów w porę nie schronił się w kajucie zajmowanej przez Gubernatora Schmaltza. Ten zaś, resztką swego autorytetu ocalił mu życie powstrzymując krewkich żeglarzy. Brzeg znajdował się w bardzo dużej odległości od statku – około 31 mil morskich, a o czym jeszcze wówczas nie wiedziano Richefort swymi nieudolnymi działaniami sprowadził statek z kursu o ponad sto mil!

Dość szybko zorientowano się, że „Meduse” weszła na mieliznę podczas przypływu, więc zejście z płycizny o własnych siłach było w tych okolicznościach niezmiernie trudnym zadaniem. Mimo wszystko, część kadry oficerskiej usiłowała zaprowadzić na pokładzie jako taki porządek i przystąpić do ratowania statku. Na pokładzie zapanował jednak totalny chaos i upadek ducha, a w ogólnym zamieszaniu sugestie, by zrzucić do morza działa i w ten sposób odciążyć jednostkę z niewiadomego powodu zostały przez de Chaumareysa odrzucone. W nocy zerwał się silny wiatr, zabójczy dla uwięzionego statku. Już nad ranem dało się słyszeć pierwsze wyraźne oznaki pękania kadłuba, a przybór wody świadczył wyraźnie, że jego konstrukcja nie wytrzyma tak wielkich obciążeń – „Meduse” była definitywnie stracona. Wieść o postępującym rozpadzie konstrukcji statku podziałała jednak na załogę trzeźwiąco – na porządku dziennym stanął problem zorganizowania ewakuacji statku.


Wrak "Meduse" na ilustracji z epoki.

Aby przeprowadzić tę operację trzeba było pokonać dwie zasadnicze trudności – pierwszą była odległość od brzegu, drugą zaś brak miejsc na szalupach okrętowych. Istniały zatem dwie możliwości – albo łodzie „Meduse” wykonają dwa rejsy do brzegu, albo wykorzystując narzędzia i materiał z tonącego statku uda się zbudować tratwę ratunkową i opuścić statek z wszystkimi osobami na raz. Postawiono na tę drugą opcję, a autorem pomysłu okazał się Gubernator Schmalz, który kolejny raz musiał interweniować w celu zachowania ładu i dyscypliny na pokładzie wraku. Czym innym jednak teoria, czym innym praktyka, więc proces budowy tratwy nie przebiegał tak, jak powinien – powstała szeroka na siedem i długa na dwadzieścia metrów dość rachityczna konstrukcja, która w teorii powinna zapewnić transport około dwustu osobom. Wśród budowniczych znajdowało się dwóch wykwalifikowanych inżynierów – Panowie Savigny (będący także chirurgiem) i Correard usiłowali podczas budowy tratwy koordynować wysiłki budowniczych, ale w pośpiechu nie bardzo brano sobie do serca ich krytyczne uwagi. Prace trwały do 5 lipca, wśród coraz wyraźniejszych oznak rozpadania się statku i w nieustannym pośpiechu. Ostatecznie, gdy spuszczono na wodę łodzie i tratwę jasnym stało się, że ta ostatnia – stale zalewana przez fale – jest co najmniej niepewnym środkiem transportu, więc gros marynarzy z kapitanem na czele zajęło miejsca w łodziach. Zarówno Correard, jak i Savigny zdecydowali się na ochotnika kierować obsadą tratwy mając oparcie w marynarzu nazwiskiem Caudin. W sumie na tratwę weszło 147 osób, ale widząc chaotyczne przygotowania i ogólny bałagan na pokładzie „Meduse” pozostało siedemnaście osób, które nie bardzo wierzyły w szanse powodzenia całej imprezy. Po odbiciu od burt wraku przez kilka mil załogi szalup zgodnie z pierwotnym planem przy użyciu wioseł holowały tratwę, ta jednak stawiała falom bardzo duży opór i nie tylko spowalniała rejs ku zbawczym brzegom, ale także wyczerpywała siły wioślarzy. Wkrótce jeden z oficerów dobył toporka i odciął hol, a wnet w jego ślady poszły załogi kolejnych łodzi. Próbujących interweniować w obronie blisko stu pięćdziesięciu osób na tratwie szybko uciszono wizją przeciążenia szalup przez pasażerów tratwy grożącej wywrotką. Tak oto pozostawiono tratwę i jej obsadę samemu sobie – pierwszą z łodzi z „Meduse”, która dobiła do afrykańskiego brzegu była ta, na której ratował się kapitan, Gubernator Schmalz i jego rodzina. Gdy na tratwie zorientowano się w sytuacji usiłowano krzykiem i błaganiem zawrócić łodzie, te jednak dość szybko znikły za horyzontem, a tratwa została na oceanie sama w obliczu szybko zapadających ciemności. Marynarz Caudin zdołał przygotować niewielki maszt, na którym wywieszono coś na kształt żagla, ale tratwa w zasadzie była niesterowna i poddała się falom i prądom morskim. Noc która nadeszła wśród ogólnego upadku ducha była strasznym przeżyciem, ale jednocześnie zwiastunem tego, co miały przynieść kolejne dni…


Szkic tratwy sporządzony przez Correarda.

Na tratwie zgromadzono zupełnie niewystarczające zapasy – wszak rejs miał trwać bardzo krótko, a konstrukcji nie należało przeciążać. Wszystkiego, zgromadzono zaledwie kilka kwart wody i nieco sucharów. Co gorsza część mężczyzn usiłując dodać sobie odwagi posiadało alkohol, którego zebrano znacznie więcej niż wody. W nocy, pod wpływem wina doszło do ostrych konfliktów pomiędzy ludźmi – podpici żołnierze z niedoszłego garnizonu Saint-Louis zaczęli głośno obwiniać marynarzy z fregaty za swój godny pożałowania los zarzucając im nieudolność i doprowadzenie do katastrofy statku. Wkrótce doszło do rękoczynów, aż wreszcie w blasku księżyca błysnęły noże. O poranku na tratwie doliczono się już tylko stu dwudziestu siedmiu osób – nocne „wyrównywanie rachunków” kosztowało zatem życie aż dwudziestu osób. Potem było już tylko gorzej – tratwa dryfowała w stronę otwartego oceanu oddalając się od brzegów, a świadomość tego i desperackie szukanie możliwości szans na przeżycie doprowadziły znaczną część pasażerów tratwy do ostateczności. Świadomość posiadania minimalnych zapasów wody i sucharów doprowadziła dwa zwaśnione obozy – marynarzy i żołnierzy do wymuszonego rozejmu. Jako najsilniejsi obrócili teraz cały swój gniew przeciw pozostałym pasażerom tratwy i wkrótce rozpoczęli proces usuwania „zbędnych” ludzi, usiłując przejąć kontrolę nad skromnymi zapasami. Gdy atmosfera stała się gęsta niczym słoma zwaśnionych postanowił pogodzić Ocean – wieczorem drugiego dnia samotnej wędrówki przez morskie odmęty otwarte morze przypomniało o sobie falami „wielkimi jak domy” – jak wspominał później jeden z ocalonych. Przelewająca się przez tratwę kaskadami woda zagrażała zmyciem z pokładu, a jedynym w miarę bezpiecznym miejscem była środkowa część tratwy – w rejonie prowizorycznego masztu postawionego przez Caudina. Marynarze i żołnierze oczekiwali do zmierzchu – jakby wstyd z ich zamierzeń miał ulecieć w ciemność nocy – po czym natychmiast zaatakowali bezładnie nożami i pięściami zgromadzonych w centralnej części tratwy ludzi. Przy Savigny i Correardzie pozostała tylko garstka wiernych im ludzi słuchających jeszcze rozkazów, ale stawili oni zaciekły opór. Najprawdopodobniej starcia i bójki poprzedniej nocy w połączeniu z konsekwencjami nadużywania alkoholu do tego stopnia osłabiły siły atakujących, że ich atak został odparty. Świt przyniósł jednak przerażający widok konsekwencji nocnego dramatu – zginęło, lub utonęło aż pięćdziesięciu siedmiu ludzi, niemal połowa z rozbitków, a pozostali zalegli na pokładzie kompletnie bez sił.

Jakby mało było dotychczasowych nieszczęść, po krótkim, trwającym około godzinę wymuszonym odpoczynku żołnierze raz jeszcze zerwali się do ataku, ale ponownie natrafili na mur nie do przebycia. Noże i pięcie zadają rany na oślep, ludzie okryci krwią opadają jeden po drugim na dno tratwy bez ducha, ale i tym razem desperacja rozbitków skupionych wokół poranionego Savignego przewyższa furię atakujących. Kto nie padł na deski jest teraz bezlitośnie spychany do morza przez napierający mur ciał rozbitków. Jedynym plusem całej tej sytuacji było ostateczne uznanie przywództwa Savignego i Correarda, co przyniosło pewną ulgę w położeniu pozostałych. Zwycięzcy ostatkiem sił ratują resztki zapasów osuszając je na pospiesznie przygotowanym rusztowaniu, na którym rozpalono ogień. Udało się to dlatego, że przypadkiem znaleziono niewielki zapas zawilgoconego prochu strzelniczego, który natychmiast wysuszono w ostrym słońcu. Jasnym jest jednak, że pozostałych jeszcze na tratwie czeka straszne konanie z braku wody i pożywienia – tym szybsze, że wszyscy już teraz są skrajnie wyczerpani trwającą ponad dwie doby walką o życie. Savigny nie ma wątpliwości – jako chirurg wprawnie oddziela mięso od kości martwych ciał ofiar niedawnej walki i smaży je w palenisku. Niedawni wrogowie na śmierć i życie będą teraz stanowić życiodajną strawę dla ocalonych z wściekłego pogromu – to jest właśnie „Stan Wyższej Konieczności”, takie są realia walki o ocalenie w Epoce Żagla…


Szkic Alexandre Correarda wykonany przez Gericoult'a.

Trzecią dobę na morzu przeżyła już tylko trzydziestka rozbitków. Nie każdy skorzystał z uczty przyrządzonej przez Savignego, nie będąc zdolnym do strawienia „moralnego upadku” – kanibalizmu. Niektórzy po prostu zmarli z wyczerpania, inni świadomie poddali się falom wyskakując z tratwy będącej już tylko cmentarzyskiem człowieczeństwa. Czwartego dnia żeglugi zmarła kolejna osoba – prawdopodobnie skutkiem otrzymanych w walce ran – a jej ciało zasiliło „spiżarnię” doktora Savigny. Także piąty dzień przyniósł straty – dwóch marynarzy dobrało się do pozostałych jeszcze na tratwie zapasów wina i po odkryciu tego faktu pozostali żeglarze bezceremonialnie wrzucili ich do morza na pewną śmierć – na tratwę bezdyskusyjnie powróciła dyscyplina. Kolejny dzień na morzu przyniósł smutną prawdę – w gorącym i wilgotnym powietrzu ludzkie mięso psuło się tak samo szybko jak każde inne i rozbitkowie stanęli znowu przed widmem głodu. Wtedy doszło do najgorszego – Correard podjął decyzję o zabiciu dwunastu najsłabszych pasażerów tratwy w celu pozyskania zapasów żywności dla pozostałych. Nikt nie oponował…

Wśród ofiar rzezi znalazła się jedyna kobieta przebywająca na tratwie i większość wciąż jeszcze żyjących rannych bratobójczych walk. Jakby przytomniejąc po tym, co się wydarzyło Correard doszedł do wniosku, że przekroczono już ostatnią granicę i by uniknąć kolejnych walk wyrzucono za burtę całą pozostałą jeszcze białą broń, za wyjątkiem jednego noża. Był przecież potrzebny od sprawienia mięsa. Wszystko to jednak nie przyniosło ulgi – ludzie licząc kolejne dni na morzu z wolna konali z pragnienia i wyczerpania. Jeden z rozbitków na wpół obłąkany od nieznośnej tortury usiłował odebrać sobie życie skacząc w morze, ale pozostali ostatkiem sił wciągnęli go z powrotem na tratwę. Wreszcie, po siedemnastu dniach męki kanonier wypatrzył biel żagla na horyzoncie – uratowani! Poświęcając resztki sił ocaleni krzyczą jak szaleni i wymachują koszulami, a żagle rosną w oczach i szybko powiększają się. Już widać nawet pojedyncze sylwetki żeglarzy ze statku, jak pokazują ich sobie palcami. Wreszcie żaglowiec podchodzi do tratwy i zaczyna akcję ratunkową, bardzo powolną z powodu totalnego wyczerpania ocalonych. „Argus”, bo to ten bryg okazał się wybawcą, zabiera z tratwy piętnastu żywych ludzi. Piętnastu ze stu czterdziestu siedmiu.


Tratwa w chwili dostrzeżenia "Argusa" - szkic z epoki.

Wielkie wyczerpanie daje o sobie znać – już na bezpiecznym pokładzie „Argusa” i pod opieką jego załogi w drodze do Senegalu umiera jeszcze sześciu rozbitków z tratwy, zatem ostatecznie tylko piątką ocalonych ujrzy Saint-Louis. Przez całą drogę okrętowy chirurg – Pan Renaud – miał pełne ręce roboty przy rozbitkach, ale tym, co zdumiało go najbardziej było nie krańcowe wyczerpanie, ale liczne blizny po broni białej. Wkrótce stał się pierwszym powiernikiem Correarda i innych i jako pierwszy dowiedział się o tym, co zaszło na tratwie. Gdy „Argus” dotarł do portu przeznaczenia od razu wybuchł wielki skandal. Na miejscu okazało się wkrótce, że przybyła lądem grupa Gubernatora Schmaltza i kapitana Chaumareys , która przy minimalnych stratach (straciła zaledwie sześciu ludzi) faktycznie pozostawiła rozbitków z tratwy na pastwę losu. Początkow, korzystając ze swych uprzywilejowanych pozycji zarówno Schmaltz, jak i Chaumareys zupełnie zignorowali szok opinii publicznej kolonii i ten ostatni wnet zorganizował wyprawę ratunkową, która miała wydostać z wraku „Meduse” pozostałe na jej pokładzie złoto i kosztowności. Po krótkiej żegludze z niejakim zdumieniem odkryto, że „Meduse” nie rozpadła się i eksploracja jej wraku była dość prostym przedsięwzięciem. Znacznie większym szokiem było odkrycie na jej pokładzie wciąż żywych ludzi – z siedemnastu osób, które postanowiły pozostać na jej pokładzie pięćdziesiąt cztery dni na wraku przeżyło trzech rozbitków.


Obraz Gericoulta

Opinia publiczna we Francji dowiedziała się o całej sprawie za pośrednictwem poważnego pisma – gazety „Journal des debates”, z numeru wydanego 13 września 1816 roku. O wydarzeniach mających miejsce u afrykańskich wybrzeży doniósł Henri Savigny, rozgoryczony kompletnym brakiem reakcji Ministerstwa Floty wobec katastrofy. Pismo, bardzo krytycznie nastawione wobec monarchii Burbonów wykorzystało nadarzającą się sytuację i bezpardonowo zaatakowało władze Francji, nie oszczędzając przy tym nawet osoby samego monarchy. W efekcie tych prasowych enuncjacji sprawa stała się polityczną i monarchia nie mogła jej po prostu zignorować – zarówno Schmaltz, jak i Chaumereys zostali natychmiast wezwani do Francji i postawieni w stan oskarżenia. Podobny los spotkał zresztą Correarda i Savigny, w związku z decyzją o zabiciu najsłabszych pośród wciąż żywych na tratwie. Z uwagi na atmosferę towarzyszącą całej sprawie ani Correard, ani Savigny nie ucierpieli zbytnio z powodu podejmowanych podczas żeglugi na tratwie decyzji. Sąd zresztą nie był specjalnie wnikliwy i nie starał się nawet ustalić faktycznego przebiegu zdarzeń, uznając wersję Correarda a’priori. Konsekwencji uniknął także Gubernator Schmaltz – na jego wielki wpływ miały na równi postawa wykazana podczas katastrofy statku i rzecz jasna także znakomite koneksje. Kontynuował on bez przeszkód karierę w administracji i dyplomacji królestwa. Najostrzej sąd obszedł się z kapitanem Chaumereysem, choć sam proces i kara były i tak mocno pokazowymi. Początkowo kapitana oskarżono z pięciu zarzutów, z których przynajmniej trzy mogły zawieść go pod stryczek – mowa o doprowadzeniu do katastrofy okrętu Marynarki Królewskiej, porzucenia dowodzonej przez siebie eskadry i porzuceniu rozbitków na pastwę losu. Ostatecznie jednak, choć został uznany winnym Chaumareys skazany został na zaledwie trzy lata więzienia. Po odbyciu wyroku, osiadł jako zupełnie anonimowa osoba w posiadłości Chateau de Lachenaud – odziedziczonej po matce. Nigdy więcej nie wyszedł w morze, a liczne procesy sądowe i fatalne decyzje biznesowe doprowadziły go do kompletnej ruiny. Gdy Hugues Duroy de Chaumareys zmarł w dniu 23 listopada 1841 roku jego nieruchomości i inne aktywa natychmiast wystawiono na licytację, a jego syn przytłoczony rozmiarem odziedziczonego długu, w akcie rozpaczy odebrał sobie życie. Lepiej powiodło się i Savignemu i Correardowi – jeszcze w 1817 roku wspólnie napisali książkę dokumentującą przebieg katastrofy „Meduse” i tragicznego rejsu tratwą. Książkę wznowiono w 1821 roku i okazała się wielkim sukcesem wydawniczym – przetłumaczono ją już wówczas na większość języków europejskich. Cała sprawa zostałaby zapewne całkiem zapomniana, gdyby nie Theodore Gericoult – malarz wówczas młody, lecz już uznany. Od początku śledził on proces i poruszony do głębi tragedią statku i jego załogi postanowił upamiętnić to zdarzenie po wsze czasy. Spotkał się z Alexandre Correardem i zdołał go nakłonić do współpracy przy obrazie mającym upamiętnić rozbitków z „Meduse”, czego efektem było wspaniałe dzieło. Gericoult z wielką pasją oddał scenerię tratwy targanej morskimi falami z ciałami na wpół żywych rozbitków w chwili, w której dostrzeżony zostaje żagiel „Argusa”. Ciekawostką jest, że jednej z postaci Gericoult nadał twarz młodego Eugene Delacroix – swego mistrza. Jedno z najpiękniejszych dzieł francuskiego Romantyzmu w malarstwie - obraz „Tratwa z Meduse” podziwiać możemy wśród eksponatów Luwru, dokładnie tam, gdzie jego miejsce…

 

Ostatni rejs „Essex”

Nie zapomniano jeszcze tragicznych wypadków towarzyszących katastrofie francuskiej „Meduse”, gdy w zupełnie innej części świata doszło do morskiej katastrofy prowadzącej rozbitków raz jeszcze do stanu „Wyższej Konieczności”. Latem 1819 roku w porcie Nantucket sposobił się do wyjścia w morze statek wielorybniczy „Essex” – dość typowy przedstawiciel swojej klasy morskich jednostek. Długi na niemal 27 metrów i wypierający 238 ton był niewielkim w sumie żaglowcem, wymagającym niewielkiej załogi (na „Essex” zamustrowało się łącznie 21 ludzi) i o sporej dzielności morskiej. Był statkiem już poważnie spracowanym na wielorybniczych szlakach – zbudowano go w roku 1799 w Amesbury, Massachusetts i nosił imię hrabstwa w którym powstał. „Essex” we flocie około siedemdziesięciu statków wielorybniczych operujących z Nantucket miał opinię jednostki szczęśliwej i skutecznej, zarabiającej znakomicie dla swych kwakierskich armatorów. Rzecz jasna owa skuteczność w łowach na wielkie morskie ssaki była wypadkową zwykłego szczęścia i doświadczenia kapitanów kierujących pracą jednostki, ale zasłużona opinia sprawnej i skutecznej jednostki zapewniała brak problemów przy naborze załogi, co wówczas na Nantucket nie było sprawą prostą. Na wyspie żyła dość ograniczona liczebnie społeczność i wraz z dynamicznym rozwojem floty wielorybniczej coraz większą część załóg statków stanowili niezbyt mile widziani „obcy” – Amerykanie z kontynentu, Brytyjczycy i inni poszukiwacze szybkiego zarobku. Rejs statku wielorybniczego był przedsięwzięciem dość złożonym – i przede wszystkim, długotrwałym. Normą były rejsy trwające ponad dwa lata i w zasadzie statki najczęściej właśnie z takim interwałem czasowym zawijały do swego portu macierzystego celem dokonania napraw, wymiany części załogi i sprzedaży uzyskanego podczas łowów ładunku. Za bardzo udany rejs uważano taki, który pozwalał na napełnienie półtora tysiąca beczek olejem wytapianym na morzu z ciał wielorybów. Jak przekładało się to na ilość zabijanych zwierząt? Dorodny kaszalot zapewniał napełnienie około 50 beczek, zatem rzeź waleni trwająca już od lat przybierała zastraszające rozmiary – przecież wielorybnicy z Nantucket nie byli jedynymi łowcami wielorybów, swoje flotylle wystawiali także armatorzy brytyjscy, francuscy, hiszpańscy…


Model statku "Essex"

W ostatnich dniach lipca i na początku sierpnia 1819 roku na pokładzie „Essexa” doszło do wielu zmian. Przede wszystkim z pokładu zszedł dotychczasowy, bardzo doświadczony kapitan Daniel Russell, który objął większy i nowocześniejszy statek „Aurora”. Jego naturalnym zastępcą był dotychczasowy Pierwszy Mat nazwiskiem George Pollard Jr., który zdaniem armatorów w wieku lat 29 zebrał dostatecznie dużo doświadczenia, by powierzyć mu samodzielne dowództwo. Zejście kapitana Russell’a na „Aurorę” spowodowało ciąg awansów i przesunięć wewnątrz struktury załogi, ale w sumie zmiany te nie budziły niepokoju, gdyż kapitan Pollard wcześniej już pracował zarówno z nowym Pierwszym Matem – Owenem Chase, jak i z Drugim Matem, Matthew Joy’em. Zmiany te spowodowały także wymianę sterników łodzi wielorybniczych, dwie z nich objęli dwudziestolatkowie z Nantucket – Obed Hendricks i Benjamin Lawrence – trzecią zaś doświadczony Anglik, Thomas Chappel. Reszta załogi stanowiła swoistą mieszankę, w której można wyróżnić trzy grupy – nastolatków z Nantucket, dla których miał to być pierwszy rejs w życiu, czarnoskórych marynarzy z kontynentu i starszych, doświadczonych żeglarzy spoza wyspy. O ile armatorzy byli zadowoleni z takiego ukompletowania załogi, w skuteczność przywództwa George’a Pollarda Jr nie wierzył ani Owen Chase, ani Matthew Joy – serdecznie ze sobą zaprzyjaźnieni mieszkańcy wyspy, z czysto ambicjonalnych powodów zazdroszczący Pollardowi promocji i szansy na znakomity zarobek. Ten ustalano w kontrakcie z reguły na zasadzie udziału w zyskach, przy czym kontrakt kapitański był oczywiście dużo wyższy, niż pozostałych żeglarzy. Najczęstszym źródłem konfliktów interpersonalnych było zawsze pochodzenie – faktycznie najbogatsze rody armatorskie z Nantucket zawsze w pierwszym rzędzie na stanowiska kapitańskie wysuwały członków swych rodów, co było tyle oczywiste, co drażliwe dla reprezentantów uboższych i gorzej ustosunkowanych reprezentantów tego fachu, nie mówiąc już o „obcych”, czyli urodzonych poza wyspą. Bez względu na to jednak o czym w kubryku mówiono głośno o stosunkach obsady oficerskiej w kubryku, świeżo upieczony kapitan Pollard miał wiele do udowodnienia i najwyraźniej, zdawał sobie z tego sprawę. Od tego jak sobie poradzi jako przywódca zależała cała jego kariera.


Port w Nantucket w czasach prosperity biznesu wielorybniczego.

„Essex” wyszedł w morze dobrze przygotowany do czekającej go żeglugi 12 sierpnia 1819 roku. Szacowano, że rejs w rejon łowisk położonych na Pacyfiku i z powrotem potrwa około dwa i pół roku. Sama podróż wokół przylądka Horn musiała zabrać jednostce wiele dni, ale liczono na duże zyski – w końcu stary „Essex” zawsze wracał z pełnymi ładowniami. Już na początku wyprawy doszło do wydarzeń, które położyły się cieniem na atmosferze na statku – spieszący na południe statek wszedł w szkwał. Oczywiście, nie były to warunki mogące zagrozić jednostce o takiej dzielności morskiej jak „Essex”, ale wyraźnie spieszący się ku łowiskom Pollard wbrew ocenie Joy’a i Chase’a postanowił nie redukować żagli. Ryzyko nie opłaciło się i statek o mało się nie wywrócił. Dzięki postawie załogi udało się go wprawdzie uratować, ale straty były bardzo poważne – poszły precz górne żagle i uszkodzone zostały wszystkie łodzie wielorybnicze. Pollard wstrząśnięty stratami był skłonny zawrócić na Nantucket w celu dokonania napraw, ale stanowczo sprzeciwiła  się temu  reszta kadry – odwrót rzecz jasna nie tylko opóźniał wyjście na łowiska, ale przynosił jeszcze jedną konsekwencję, mianowicie gwarantował konieczność wydatkowania sporych sum kosztem oczywiście angażu załogi. Takie straty były nie do pomyślenia, więc załoganci „Essexa” raźno wzięli się do pracy i w znacznej mierze własnymi siłami usunęli uszkodzenia zmieniając kurs na wschodni, wiodący ku Azorom. Tam udało się uzupełnić zapasy świeżych warzyw, ale nie udało się nabyć łodzi wielorybniczej, której potrzebowano jak powietrza, gdyż z posiadanych udało się naprawić samodzielnie zaledwie dwie. W związku z tym, po opuszczeniu Azorów w dniu 5 września 1819 roku „Essex” wyruszył ku Wyspom Zielonego Przylądka, które osiągnął po dwutygodniowej żegludze. Tam do załogi uśmiechnęło się wreszcie szczęście i znaleziono dobrą łódź wielorybniczą. Transakcję przeprowadzono z urzędnikiem konsularnym USA, który nabył wrak statku wielorybniczego „Archimedes” z Nowego Jorku, który niedawno wchodząc do portu Boavista wszedł na skały. Jednostkę grożącą zatonięciem wyrzucono na piaszczysty brzeg ratując tym samym przed ostateczną katastrofą. W porcie „Essex” stanał burta w burtę z zaprzyjaźnioną załogą innego wielorybnika z Nantucket, którym był „Atlantic” pod kapitanem Barzillai Coffinem, wracającym już na macierzystą wyspę z ładunkiem około 300 beczek oleju. Słaby w sumie wynik siostrzanej jednostki bardzo zmartwił Pollarda i innych – dotychczas nawet nie widzieli żadnego wieloryba, a słabe wyniki doświadczonej przecież załogi Coffina gwarantowały kłopoty – trzeba było zapewne żeglować dalej niż zwykle w poszukiwaniu wydajnych łowisk. Na razie jednak „Essex” ruszył na południe, żeglując ku Przylądkowi Horn wzdłuż brzegów Ameryki Południowej. Wtedy, w październiku 1819 roku, w połowie drogi pomiędzy Rio de Janeiro, a Buenos Aires monotonię rejsu przerwał okrzyk marynarza w bocianim gnieździe – „Dmucha!!!”.

Tak w żargonie wielorybników wołano na widok gejzera wody wydmuchiwanego przez wieloryba. Natychmiast zmieniono kurs i obsadzono łodzie. Doświadczone załogi potrafiły spuścić łódź na wodę w ciągu minuty i tak było i tym razem – wkrótce wszystkie trzy łodzie obsadzone załogami ścigały wielkiego wieloryba, a na czoło pościgu wysunęła się załoga Owena Chase. Gdy Lawrence już miał rzucać harpunem, łódź nagle uniosła się w powietrza i cała jej załoga w okamgnieniu znalazła się w morzu – wywrócił ją inny wieloryb, który niezauważenie podpłynął od tyłu do ścigających. Stado odpłynęło nie niepokojone, gdyż zarówno Joy, jak i Pollard zatrzymali swe łodzie, by pomóc załodze Chase’a. Pierwsze łowy były zatem kompletnie nieudane, szczęściem nikt nie utonął. Kilka dni później napotkano kolejnego kaszalota – tym razem już nie zmarnowano okazji i po udanych łowach załoga po raz pierwszy rozpaliła paleniska do wytopu oleju, którym napełniono aż 47 beczek. Trudno wyobrazić sobie jak wyglądał pokład wielorybnika po zakończeniu sukcesem łowów – pomijając niewiarygodny smród powstający podczas wytopu oleju, cały pokład zalany był posoką z ciętego pracowicie na kawałki monstra. Pracy towarzyszył ogromny pośpiech, bo martwe ciało utrzymywane przy burcie statku niemal natychmiast przyciągało wszelkie znane drapieżniki, które bezustannie rozrywały zębami nieruchoma masę mięsa. Nie dawało się ich w żaden sposób odgonić i krwawa uczta trwała tak długo, aż załoga nie ukończyła swej pracy. Mimo olbrzymiego wysiłku atmosfera na pokładzie wyraźnie się poprawiła i załoga „Essexa” ufnie ruszyła w dalszą drogę.


Polowanie na kaszalota.

Rejs stawał się bardzo trudnym przeżyciem – zwłaszcza dla najmłodszych, takich jak zaledwie 14 letni Thomas Nickerson. Na wysokości Falklandów temperatura dramatycznie spadła, a zamglenia i opady deszczu skutecznie uniemożliwiały obserwację. Załoga zmuszona do ubrania wszystkich zapasowych części garderoby z trudem poruszała się po chybotliwym pokładzie. Większym problemem od niskich temperatur była kapryśna natura wiatrów w rejonie Przylądka Horn – najpierw statek stanął w dryfie wskutek kompletnej flauty, a potem zmierzyć się musiał z potężnymi wiatrami zachodnimi, skutecznie blokującymi mu dostęp na wody Pacyfiku. Znowu pojawiły się powody do lamentu i zmartwień – powolne sztormowanie wymagało olbrzymiego wysiłku załogi, który mógł być rekompensowany tylko dostatecznie kaloryczną strawą. Szacuje się, że dziennie żeglarze ze statków wielorybniczych spożywali około 3800 kalorii, co świadczy wyraźnie o tym, jak wielkiego wysiłku wymagało prowadzenie statku. Teraz zapasy z wolna wyczerpywały się i nie istniała możliwość ich uzupełnienia, aż do wyjścia na szeroki przestwór Oceanu Spokojnego. Doprowadziło to załogę do ostateczności – Pollard musiał zmierzyć się z otwartym buntem związanym z monotonnym menu stojącym w ostrej sprzeczności z tym, co wędrowało na stół oficerskiej mesy. Ośmieleni marynarze rzucili kapitanowi otwarte wyzwanie, ale ten świetnie sobie poradził z problemem i przywrócił dyscyplinę grożąc najsurowszymi konsekwencjami z jednej strony, z drugiej zaś odwołując się do poczucia marynarskiego obowiązku i poczucia lojalności. Zdawszy wzorowo ten trudny egzamin zdobył sobie autentyczny autorytet wśród załogi. Dopiero w styczniu 1820 roku „Essex” przedarł się na zachód i stanął na kotwicy u brzegów Wyspy Świętej Marii, wśród innych jednostek wielorybniczych różnych bander.

„Essex” po uzupełnieniu prowiantu i dokonaniu typowych napraw po długotrwałym rejsie w tak trudnych warunkach był wreszcie na wyciągnięcie ręki od wielkich łowisk Pacyfiku, choć wieści z pokładów innych statków nie napawały optymizmem – trwała wojna o wolność hiszpańskich kolonii w Ameryce Południowej, co mogło uniemożliwić uzupełnianie zapasów w tamtejszych portach. Jeszcze większym zmartwieniem były jednak kiepskie wyniki załóg od miesięcy przebywających na tutejszych wodach. Doświadczony kapitan George Swain z „Independance” powiedział wprost – „żaden ze statków na łowiskach południowych nie powróci z pełnym ładunkiem”. Wtórował mu Obed Macy mówiąc o potrzebie znalezienia nowych łowisk. Mimo wszystko, Pollard zdecydowany był wyruszyć na łowiska południowe, położone u brzegów Chile, gdyż czas naglił – wciąż dawało sobie znać opóźnienie związane z konsekwencjami jego nierozważnych decyzji podczas przejścia przez szkwał na początku rejsu. Tak jak mówili starsi i bardzo doświadczeni kapitanowie – wody te były puste. Całe miesiące krążenia po oceanie nie przyniosło sukcesów. Nie mając wyjścia, Pollard zdecydował się zawinąć do portu w Talcahuano, gdzie pobrano świeży prowiant, a następnie wyruszył bardziej na północ, ku łowiskom położonym na wysokości Peru. Tam wreszcie napotkano na dość obfitą zdobycz – w ciągu dwóch miesięcy, ładownie wypełniło 450 pełnych beczek z olejem. Tyle wytopiono z jedenastu  upolowanych waleni. Mimo, że wynik ten i tak przewyższał rezultaty innych statków Pollard i jego oficerowie nie byli usatysfakcjonowani. Szukali innego rozwiązania, bo zdawali sobie sprawę, że zły sezon podniesie cenę oleju, więc każda dodatkowa beczka gwarantuje olbrzymi zarobek. W maju „Essex” napotkał znajomą sylwetkę – na horyzoncie pojawiły się żagle „Aurory” kapitana Russella, której armatorem był spółka „Gideon Folger i Synowie”. Od Russella Pollard dowiedział się, że faktycznie cena oleju osiągnęła nienotowane poziomy. Dowiedział się też, że coraz trudniej o nową zdobycz na tradycyjnych łowiskach. Wreszcie Russell wielkiej konfidencji zdradził młodemu Pollardowi - swemu byłemu podkomendnemu – sekret, który mógł mieć wartość bezcenną w tej sytuacji. Opowiedział mu o kapitanie statku „Globe”, nazwiskiem George Washington Gardner. Tenże poprowadził swój statek dalej niż ktokolwiek przed nim, bo ponad tysiąc mil na zachód i tam znalazł łowiska bogatsze, niż jakiekolwiek inne. W maju 1820 roku, zatem bardzo niedawno, powrócił z rekordowym ładunkiem 2000 beczek oleju. Pollard, Chase i Joy szybko podjęli decyzję – „Essex” miał rzucić kotwicę w Atacames, a następnie wyruszyć wprost na zachód, ku swemu przeznaczeniu.

Trasa podróży "Essex" z książki "W Sercu Morza" N. Philbricka 

Zły omen czekał załogę przed oczekującymi ją kolejnymi tygodniami na morzu - Atacamie z pokładu „Essexa” zbiegł człowiek. Marynarz nazwiskiem Henry Dewitt - czarnoskóry z kontynentu – przez nikogo nie zauważony opuścił statek i zniknął na lądzie. Trudno orzec, co skłoniło go do takiego czynu – może miał dość wyczerpującej pracy, może skłócił się z innymi członkami załogi, może bał się dalszej żeglugi, a może policzył jak niewiele w istocie zarobi? W rzeczy samej – dla armatora przypadało aż 90 procent potencjalnych dochodów z rejsu, więc Dewitt mógł uznać, że bardziej mu się opłaci zamustrować się na jakikolwiek inny statek, albo przyjąć jakąkolwiek inną pracę na lądzie. Cokolwiek się nie stało, na statku pozostało już tylko dwudziestu ludzi, co stanowiło dość poważny problem. Podczas łowów pełna obsada łodzi to osiemnastu ludzi, zatem na pokładzie „Essexa” pozostawało już tylko dwóch. Gdyby w statek uderzył w tym czasie silny wiatr, dwójka marynarzy nie miała szans skrócić żagli, co samo w sobie było sytuacją bardzo niebezpieczną. Mniejsza załoga oznaczała tez konieczność rozdzielenia obowiązków Dewitta pomiędzy pozostałych marynarzy, co jednak przyjęto spokojnie – mniejsza załoga oznaczała też większy zysk pozostałych. 2 października 1820 roku „Essex” wziął kurs na Galapagos, skąd miał wyruszyć ku nowym, dalej położonym łowiskom. Jakby na przekór trudnościom, podczas trwającej sześć dni żeglugi ku Galapagos załoga „Essexa” złowiła jeszcze dwa kaszaloty, co podniosło liczbę beczkę z olejem do siedmiuset. Sukcesy te stały się dla kapitana widomym znakiem na możliwość całkowitego wypełnienia ładowni na dalekich wodach. Na wyspach, w rejonie Wyspy Hooda „Essex” został poddany dokładnej kontroli szczelności i stanu dna statku. Przez balastowanie doprowadzono do przechyłów odsłaniających duże połacie normalnie zanurzonego poszycia, ale nie znaleziono większych przecieków. Załoga  zrobiła wiele, by rejs przez środek Pacyfiku był bezpieczny. Załoga zabrała się także za uzupełnianie zapasów – polowano na ogromne żółwie morskie. U brzegów Wyspy Charles doszło do incydentu. Thomas Chappel podłożył ogień pod stertę drewna, co przyniosło opłakane skutki, jako że zrobił to w środku pory suchej – wkrótce wiatr rozniósł iskry po całej wyspie, która stanęła w płomieniach. Marynarze przebywający na lądzie nagle znaleźli się w samym sercu gigantycznych rozmiarów pożaru i z trudem utorowali sobie drogę do szalup. Pożar był tak wielki, że gdy „Essex” odbił od brzegu jeszcze następnego dnia załoga widziała łunę za horyzontem.

16 listopada 1820 roku „Essex” znajdował się ponad tysiąc mil na zachód od Galapagos, w jednym z najbardziej odizolowanych punktów na kuli ziemskiej, pośród przytłaczającego bezkresu wód oceanicznych. Po dostrzeżeniu kaszalota załoga przystąpiła do akcji, ale tak jak przy pierwszej próbie, zwierzę okazało się sprytniejsze i załoga łodzi Chase’a znowu wylądowała w morzu. Tym razem Chase obarczył odpowiedzialnością za niepowodzenie młodego Lawrence’a, który został zdegradowany z roli harpunnika. 20 listopada statek osiągnął punkt oddalony od Galapagos już o 1500 mil morskich, około 40 mil na południe od Równika, gdy ponownie dostrzeżono wielkiego walenia. Był olbrzymi – na oko ważył przynajmniej 80 ton i podnieceni wielorybnicy natychmiast przystąpili do pościgu, ale i tym razem nic nie ułożyło się po ich myśli. Znowu łódź Chase’a ucierpiała, ale bliskość burty „Essexa” spowodowała, że pozostałe łodzie nie zrezygnowały z polowania, podczas gdy niefortunni myśliwi skierowali swój poharatany morski rydwan ku jednostce macierzystej. Gdy Chase i jego ludzie weszli na pokład „Essexa” statkiem kierował najmłodszy z żeglarzy – Nickerson. Nikt nie przeczuwał niebezpieczeństwa, choć zaatakowane zwierzę zachowywało się inaczej niż zwykle – nie uciekało, lecz zaczęło zataczać kręgi wokół łodzi kilkukrotnie zanurzając się. W pewnym momencie olbrzym zanurzył się na dłużej i zniknął łowcom z pola widzenia. Gdy wynurzył się, był dokładnie pomiędzy łodziami, a statkiem. Nieoczekiwanie przyspieszył, kierując się wprost na statek. Chase zdołał jeszcze krzyknąć do Nickersona, by ten zrobił zwrot, ale na unik było już za późno – wielki kaszalot uderzył w dziób statku, dokładnie pod kluzą kotwiczną. „Essex” zadygotał, jakby wpadł na skały i natychmiast pochylił się na zranioną burtę, a ludzie na jego pokładzie poczuli jak tracą równowagę pod wpływem potężnej siły – wszyscy jak jeden mąż zalegli na deskach śródokręcia. Od razu zdano sobie sprawę z powagi sytuacji – raz jeden, statek „Union” w 1807 roku zderzył się z kaszalotem i po wielu godzinach daremnej walki o uratowanie statku, zatonął. Tym razem rozmiar zniszczeń spowodowany atakiem był jeszcze większy i od razu jasnym stało się, że „Essex” jest nie do uratowania. Kaszalot, którego potężna głowa stanowi mniej więcej jedną trzecią długości ciała, niczym potężny taran rozłupał poszycie statku jak orzech i do wnętrza zranionej jednostki natychmiast zaczęła napływać woda. Jej przybór był bardzo gwałtowny, więc gdy do burt „Essexa” dobiły także łodzie Joy’a i Pollarda nie pozostało już nic innego, jak tylko zabrać z pokładu co się da i porzucić statek. Wielkim bohaterstwem wykazał się steward William Bond, który kilkukrotnie wszedł do na wpół zalanych pomieszczeń na rufie, skąd wyniósł zapasy wody, jedzenia, nieco broni palnej i przede wszystkim – instrumenty nawigacyjne. Przez dwie doby załoga pracowała gorączkowo przygotowując swe łodzie do samodzielnego rejsu, ale nadal nie udało się marynarzom zebrać dostatecznie dużych zapasów wody i prowiantu. Na domiar złego, okaleczony statek uderzony został przez szkwał, który zdemolował ożaglowanie. Na pochylonym pokładzie nie dało się już bezpiecznie poruszać w plątaninie lin i żagli, a co gorsza, sporo szczątków spadło na ocalałe łodzie wielorybników. Nie mogąc już pozostać przy tonącym statku, rozbitkowie musieli odbić od wraku, jeśli nie chcieli podzielić jego losu. Gdy trzy łodzie pozostały na oceanie same do wszystkich dotarła groza ich położenia. Posiadano tylko dwa komplety instrumentów nawigacyjnych, które przejęli Pollard i Chase. Łódź Joy’a nie mając ani map, ani instrumentów musiała trzymać się w zasięgu wzroku dwóch pozostałych. Naprędce wzniesione maszty z dość przypadkowych ożaglowaniem nie gwarantowały szybkiej żeglugi, a od brzegów Ameryki Południowej, dzieliło ich ni mniej i więcej, tylko 3700 kilometrów…

Szkic ataku kaszalota na statek autorstwa Owena Chase'a.

Rozbitkowie stanęli przed wyborem kursu, co też nie było sprawą prostą. Najbliższym lądem były Markizy, położone o około 1200 mil na południowy zachód. Pollard obawiał się jednak kanibali zamieszkujących ten archipelag i zaproponował kurs na odległe o 2000 mil Wyspy Towarzystwa. Na to jednak nie zgodzili się Chase i Joy obawiając się kanibali mających zamieszkiwać i te zagubione na oceanie wyspy. Ostatecznie, wbrew warunkom na oceanie postanowiono skierować łodzie Chile, co oznaczało wielotygodniową powolna wędrówkę przez największy z oceanów.

Miejsce katastrofy "Essex" i najbliższy ląd.

Załogi wszystkich trzech łodzi od początku racjonowały prowiant, ale jeszcze większym problemem okazała się woda. Stało się tak dlatego, że chleb ocalony przez Bonda był mocno nasiąknięty morska wodą, co znacznie pobudzało pragnienie. Utrzymanie łodzi na powierzchni wymagało wielkiego wysiłku, gdyż łodzie przy każdej większej fali zalewała woda, którą bezustannie trzeba było usuwać w trosce o stan zapasów przechowywanych na dnie łodzi. Te ostatnie nie były typowymi szalupami – zaprojektowano je przecież tak, by rozwijały jak największą prędkość, co uzyskano kosztem dzielności morskiej. Teraz załogi musiały bezustannie balansować, by unikać niekontrolowanego przyboru wody, co zawsze groziło wywrotką, lub zatonięciem. Po dziesięciu dniach żeglugi przez otwarty ocean zarżnięto żółwia, którego zabrano z pokładu „Essexa”. Na kilka dni poprawiło to kondycję rozbitków, ale wkrótce niedobór jedzenia i picia znowu dał o sobie znać i ludzie szybko tracili siły. 20 grudnia 1820 roku, w stanie kompletnego wyczerpania, rozbitkowie dostrzegli ląd.

W związku ze swym opłakanym położeniem nie byli w stanie prowadzić dokładnej nawigacji, a żeglugi nie ułatwiały prądy morskie. Łodzie zeszły sporo z kursu i Pollard był przekonany, że wyspa, na której wylądowali to Ducie, choć w rzeczywistości znaleźli się na odległej od Ducie o 350 kilometrów na wschód Wyspie Hendersona. Ląd, na którym postawili swe stopy był niezamieszkały, więc ich opłakane położenie nie zmieniło się wiele. Plusem było to, że zdołali nieco podreperować stan swej spiżarni dzięki licznym koloniom lęgowym ptaków. Już po tygodniu pobytu na wyspie w znacznej mierze opróżnili gniazda z jaj i oficerowie zdali sobie sprawę z tego, że dłuższy pobyt na niegościnnej ziemi może przynieść im tylko głód i samotną śmierć. Trzeba było postanowić co dalej. Ostatecznie uradzono, że najlepszym wyjściem będzie dalsza żegluga na wschód, ku brzegom Wyspy Wielkanocnej. Najwyraźniej żaden z rozbitków nie wiedział, że w odległości kilkuset kilometrów znajduje się zamieszkała wyspa – Pitcairn, na której żyła niewielka kolonia potomków buntowników z H.M.S. „Bounty” przed ponad trzydziestu laty. 27 grudnia trzy łodzie opuściły wyspę, ale na ich pokładach było już tylko siedemnastu ludzi. Trzech marynarzy – Thomas Chappel, Seth Weeks i William Wright przerażeni wizją dalszej żeglugi w palącym słońcu postanowili zostać na wyspie. Pollard zgodził się na to, przysiągł także, że w przypadku znalezienia ratunku pośle po nich statek.

Wybrzeże Wyspy Ducie - stan obecny.

4 stycznia 1821 roku dokonano pomiarów i okazało się, że trzy łodzie zdryfowały tak bardzo na południe, że nie ma szans na osiągnięcie Wyspy Wielkanocnej. Postanowiono żeglować ku brzegom Chile, ale duch wśród rozbitków mocno podupadł – tego samego dnia zjedzono bowiem ostatnie zapasy zabrane z wyspy. Ponownie trzeba było sięgnąć po namoczone suchary i chleb, co fatalnie odbiło się na kondycji fizycznej rozbitków. Sześć dni później zmarł pierwszy z rozbitków – schorowany i wycieńczony Matthew Joy. Po krótkiej modlitwie jego ciało oddano morzu, a dowództwo nad łodzią przejął dotychczasowy sternik łodzi Pollarda – Obed Hendricks. Następnego dnia w łodzie uderzył silny szkwał, a gdy ustał, okazało się, że na oceanie zostały już tylko dwie łodzie – Pollarda i Hendricksa. Nie znano losu łodzi Chase’a, przypuszczano najgorsze, lecz kontynuowano powolny rejs ku Ameryce Południowej. Łódź Chase’a nie zatonęła – wiatr odseparował ja od pozostałych i Pierwszy Mat „Essexa” wraz ze swoja załogą kontynuował rejs samotnie. Sytuacja na wszystkich trzech łodziach pogarszała się gwałtownie i wkrótce rozbitkowie stanęli w obliczu wyborów ostatecznych.

Pollard i Hendricks trzymając się kurczowo razem kontynuowali rejs. Wkrótce sytuacja łodzi Hendricksa stała się rozpaczliwa – zmarł Lawson Thomas i utrzymanie łodzi na kursie wymagało teraz jeszcze większego wysiłku od wciąż żyjących na jej pokładzie ludzi. Nie mając wyboru rozbitkowie z obu łodzi zjedli ciało Thomasa. Stało się to 20 stycznia, a już dwa dni później los Thomasa podzielił Charles Shorter, a kolejne dni przyniosły także śmierć Isaiah Shepperda i Samuela Reeda. I ich ciała zostają zjedzone. Na łodzi Hendricksa pozostało już tylko trzech żywych ludzi i w nocy 29 stycznia Pollard i jego załoga tracą drugą łódź z oczu – na zawsze. Obed Hendricks, William Bond i Joseph West nie mają ani map, ani przyrządów nawigacyjnych, więc ich los zostaje przesądzony. Wiele miesięcy później ocean wyrzuca na brzeg łódź wielorybniczą z czterema ludzkimi szkieletami na pokładzie – przyjęło się uważać ową łódź za szalupę Hendricksa. Na pokładzie łodzi Pollarda zapasy kończą się 6 lutego 1821 roku. W obliczu ostatecznego widma głodu załoga postanawia losować wśród siebie osobę, która zostanie zabita i zjedzona. Zły los wyciąga Owen Coffin – zostaje zastrzelony i zjedzony. 11 lutego umiera także Barzilai Ray. Ostatni żyjący na łodzi ludzie, czyli George Pollard i Charles Ramsdell zjadają i to ciało. 23 lutego 1821 roku, dziewięćdziesiąt trzy dni po zatonięciu „Essexa”, u wybrzeży Wyspy Świętej Marii ocalałych dwóch żeglarzy podejmuje z morza statek wielorybniczy „Dauphin” kończąc ich gehennę. Wkrótce przekazani zostają na pokład statku wielorybniczego „Two Brothers”, który zmierza w stronę Valparaiso.


Kapitan Pollard u schyłku życia.

Na łodzi Chase’a także dochodzi do dantejskich scen – jeszcze 20 stycznia zmarł Richard Peterson, którego ciało oddano morzu. Dwadzieścia dni później, po śmierci Isaaca Cole’a pozostali nie widząc wyjścia zjedli jego ciało. 18 lutego na łódź Chase’a natknął się brytyjski statek „Indian”, który ocalił trzech wielorybników – Chase’a, Lawrence’a i Nickersona. Co ciekawe, następnego dnia po podjęciu na pokład „Indiana”, idący w stronę Valparaiso statek minął wyspę mas Afuera i brzegów Chile, do której zmierzał Chase. Obliczenia wykazały, że znakomicie nawigował i jego szalupa dotarła by idąc swoim kursem do miejsca przeznaczenia. 17 marca do Valparaiso wszedł „Two Brothers” i piątka rozbitków nieoczekiwanie spotkała się na pokładzie stojącej w tym porcie amerykańskiej fregaty USS „Constellation”, gdzie pod fachowa opieka okrętowego chirurga cała piątka dość szybko odzyskała siły. Zgodnie z przyrzeczeniem Pollard wystarał się o pomoc dla pozostałych na wyspie rozbitków – ku Wyspie Hendersona wyruszył australijski statek „Surry”. Jego kapitan po dotarciu do wyspy nie krył zaskoczenia, gdy wysłana na brzeg grupa nie tylko nie odkryła żadnych rozbitków, ale nawet żadnych śladów ludzkiej egzystencji. Wiedziony przeczuciem żeglarz postanowił zejść z kursu i podejść także do brzegów Wyspy Ducie, sądząc, że Pollard pomylił wyspy. Faktycznie – na Ducie znaleziono cała trójkę – żywą – i zabrano do Australii. Stało się to 9 kwietnia 1821 roku.


Owen Chase jako szanowany kapitan i armator.

Piątka ocalonych z łodzi powróciła do Nantucket jako pierwsza, dużo później dołączyli do niej trzech marynarze ocaleni z Wyspy Hendersona. Oczywiście doszło do rozprawy przed sądem morskim dotyczącej okoliczności utraty statku, ale nie dopatrzono się winy marynarzy. Nikt nigdy nie sadził ich także w związku z kanibalizmem którego się dopuścili – konkretnie okoliczności śmierci Owena Coffina. Wszystkie te przerażające zdarzenia uzasadniono „Stanem Wyższej Konieczności” i nikt nigdy nie próbował czynić ocalonym jakichkolwiek zarzutów na tym tle. Różnie ułożyły się losy rozbitków. Kapitan Pollard wrócił na morze już w 1822 roku, ale dowodzony przez niego „Two Brothers” rozbił się na French Frigate Shoals. Załoga statku – w tym Nickerson i Ramsdell, którzy zamustrowali się ponownie pod Pollardem – ponownie szukać musiała ratunku w łodziach wielorybniczych. Tym razem jednak niemal natychmiast po katastrofie z morza ocalałych podjął statek wielorybniczy „Martha”, żeglujący razem z „Two Brothers”. Ta katastrofa oznaczała jednak koniec kariery pechowego kapitana, który po jednym tylko rejsie statkiem handlowym ostatecznie zszedł na ląd i już do śmierci nie szukał zatrudnienia na statkach. Został nocnym strażnikiem na Nantucket, gdzie zmarł 7 stycznia 1870 roku w wieku 78 lat. Znacznie lepiej powiodło się Owenowi Chase – z powodzeniem kontynuował on karierę wielorybnika zostając kapitanem statku, a później nawet armatorem statków z New Bedford i Nantucket. Po śmierci swej żony ożenił się z wdową po Matthew Joy. Zyskał wielką sławę publikując swe wspomnienia w książce „Narrative of the Most Extraordinary and Distressing Shipwreck of the Whale-Ship Essex”, wydanej jesienią 1821 roku. Na jej podstawie Herman Melville napisze później swego „Moby Dicka”. Chase zmarł w 1869 roku, w wieku 73 lat. Lawrence – tak krytykowany przez Chase’a – dowodził później statkami wielorybniczymi „Huron” i „Dromo”. Zmarł w 1879 roku jako osiemdziesięcioletni starzec. Ramsdell także doczekał się kapitańskiego patentu – dowodził po latach  statkiem wielorybniczym „General Jackson” i zmarł w 1866 roku mając sześćdziesiąt dwa lata. Nickerson również kontynuował swą marynarską karierę, ale związał się z Nowym Jorkiem, skąd pływał na statkach handlowych. I on po latach awansował na kapitana, ale u schyłku życia powrócił na Nantucket, gdzie prowadził dom wczasowy – niezwykle popularny z uwagi na osobę właściciela, który długimi wieczorami raczył swych gości niekończącymi się opowieściami o swym długim i pełnym przygód życiu. Także on wydał książkę o katastrofie i dramatycznej walce o życie, ale jego „The Loss of the Ship "Essex" Sunk by a Whale and the Ordeal of the Crew in Open Boats” spisana wiele lat po wydarzeniach o których traktuje nie okazał się być takim sukcesem, jak dzieło Chase’a. Wright powrócił na morze, gdzie znalazł śmierć w sztormie na Karaibach. Chappel pod wpływem przeżytych doświadczeń porzucił dotychczasowe życie i odnalazł Boga, służbie któremu poświęcił się jako misjonarz. Zmarł na Timorze jako ofiara epidemii. Weeks u schyłku pracowitego żywota osiadł na Cape Cod, gdzie zmarł w dniu 12 września 1887 roku, jako ostatni z rozbitków z „Essexa”.

 

Każdego roku morze zabierało wiele statków wraz z załogami. Tak dzieje się po nasze dni i zapewne działo się będzie długo po nas. Jak ocenić postawę Ludzi Morza wobec tak ekstremalnych sytuacji, w jakich czasem się znajdują? Czy da się zrozumieć ich wybory i czy rozumiemy co to „Stan Wyższej Konieczności? Pytania te pozostawiam Czytelnikom mając nadzieję, że przywołując te dwa zaledwie przypadki niezwykłej woli życia i zdolności poświęcenia absolutnie wszystkiego na rzecz uniknięcia śmierci ułatwię nieco to zadanie. Przede wszystkim jednak godzę się z jednym – ani mnie, ani nikomu nie uda się nigdy przemówić zwyczajną narracją o morskim życiu w taki sposób, aby wywołać zrozumienie dla decyzji wyjścia w morze setek i tysięcy marynarzy całe oceany czasu temu. Wiedzieli jaki los może ich spotkać. Wiedzieli jakie reguły gry czekają ich na wypadek katastrofy ich pływającego domu. A jednak aprobowali ten stan rzeczy i przyjmowali go. To musi być coś więcej niż tylko potrzeba pracy, prozaicznego zapewnienia sobie dachu nad głową i zwyczajnego zarobku. To musiała być miłość – do błękitu, przestrzeni i wiatru. Tylko tak mogę to sobie wytłumaczyć.

Komentarze

Popularne posty