„Nowe Austerie”

 





 

I.

Jest coś takiego w prozie Juliana Stryjkowskiego, co nie daje od siebie odpocząć, złapać tchu. Jest tam świat skazany na zagładę cokolwiek się nie stanie – nie on pierwszy dostrzega w swej własnej rzeczywistości przymus losu, bo robił to także w swej twórczości Bruno Schulz i pewnie wielu przed nim, ale akurat Autor Tetralogii Galicyjskiej szczególnie silnie zapadł mi w pamięć nie tylko z racji owej delikatnej natury mistrzostwa dostrzegania tego, co tak ulotne i czasem nieistotne, ale przede wszystkim z racji owego naturalnego nam wszystkim – ludziom – fatalizmu i niezbywalnego prawa do nieuchronności pewnych zdarzeń. Nie jestem rzecz jasna przedstawicielem ginącego gatunku – byli bowiem przede mną i po mnie nastaną niezliczoną liczbą młodzieniaszkowie duszący się w gorsecie swego późnego wieku, próbujący się desperacko wyrwać z umówionego świata konwencji i gestów. W teorii, ów późny, bo grubo po czterdziestce nowy wiek młodzieńczy będący – jakżeby inaczej – tylko ułudą, ucieczką od drapieżnego czasu poprzez barwne gesty, barwne spodnie i barwne szaleństwem pomysły na co dzień, jest całkiem do przyjęcia. W świecie Odpowiedzialności, Rodzinnych Zależności, Dawno Utraconych Bliskich Przyjaciół, Kryzysów i Wielkich Zwycięstw na przekór Słabościom, jest jak gwałtowny przypływ dumy z tego, że po prostu nadal potrafię coś jeszcze stworzyć, coś zrobić, cokolwiek…

Wracając do Stryjkowskiego – wszyscy gdzieś, w pewnym punkcie zaczynamy słyszeć owe „Głosy w Ciemności”, ten zew jednostajny i nie do odrzucenia, który każe nam patrzeć głęboko wstecz, aż do niepokojów dzieciństwa, aż do urojonych lub prawdziwych chwil nadzwyczajnego spokoju, szczęścia i małych dziecinnych tragedii, które to chwile, z reguły towarzyszą nam już zawsze, ukryte gdzieś głęboko pod powieką, lecz przez całe dorosłe i świadome życie. Tak pięknie jest pomalowany wspomnieniami ten nasz zagubiony czas z dzieciństwa, czy wczesnej młodości. Tak pięknie jest raz jeszcze odetchnąć mocno, pełną piersią i mieć plany i ambicje, albo po prostu raz jeszcze z cała ta młodzieńczą naiwnością być w małomiasteczkowym parku, gdzie pije się najtańsze wino i śpiewa głosem nastoletnim, czystym.

Ale jest też powrót to rzeczywistości – naturalnie nie w formie obumarłego Sztetla, którego duch i żywotność uleciały wraz z dymem z obozowych kominów. O nie – aż tak, nie cierpimy. Z drugiej strony jednak wielu z nas zastanawia się teraz, czy ów brak absolutnego heroizmu, lub brak prostej bezwolności wobec czekającej nas w wieku średnim zagłady emocji nie byłby czymś lepszym? Jest przecież tak, że kiedyś każdy z nas, gdyby mógł wybrać byłby z zawodu co najmniej rewolucjonistą, a tak? Jak by nie patrzeć, zamiast Che Guevar na miarę nowych, trudnych czasów mamy siebie samych – w moim lustrze odbija się roztyty i łysiejący gość rozpamiętujący własną nie do końca spełnioną miłość do Historii… O innych pisać nie będę – cóż, skąd miałbym wiedzieć, co widzą w swoich własnych odbiciach, przecież to ich zupełnie prywatna sprawa.

 

II.

Oto więc przyrzeczone „Nowe Austeria” – świat, który zapewne na pewno wkrótce przestanie istnieć, ale jednak mamy jakiś wewnętrzny przymus, by bez względu na nieodległy Armageddon nadal wychowywać dzieci, w niektórych - skrajnych przypadkach - finansować im studia, czuć potrzebę chwili, wzruszać się kiedy tylko się da, czekać aż lalki ponownie staną się łabędziami i nadal jeszcze nie siadać na wieczność w aksamitnej otulinie emeryckiego fotela. Jednym słowem – trwać na posterunku wytyczonym przez los…

Zagryzamy wirtualne wargi i cieszymy się każdą możliwą zapadnią i pułapką na naszej drodze. Łapiemy się na mówieniu własnym dzieciom – „nigdy więcej” i „ja bym tak nie zrobił wybierając szkołę”, uśmiechając się na myśl o tym, że przysięgaliśmy nigdy tak nie robić. Na dobre już spoglądamy na świat spoza mask i maseczek, uchylając je nieledwie i wyłącznie na własne partykularne potrzeby. W Świecie Odpowiedzialności…

Jesteśmy zaiste więźniami czasu i własnych nawyków – o czas nikt z nas nie może mieć żalu, przecież on po prostu płynie i bylibyśmy skłonni go nie zauważać, gdyby nie obcy, jakby młodsi ludzie, którzy nagle i bez ostrzeżenia zaczęli się do nas zwracać per Pan/Pani, a co gorsza z wolna ustępować miejsca w tramwajach. Nie lubimy tego i raczej stronimy – uraża to naszą młodzieńczą godność zaklętą w pomarszczonej i bruzdowatej skórze o cerze zielonego ogórka. Trudno – musimy sobie z tym jakoś radzić, tak jak robimy to od lat. Samotność w domu pełnym bliskich sobie ludzi, frustracja w pracy pełnej groteskowych pomyłek szefów, którzy nawet połowy naszych szkół nie skończyli, ale są „młodzi i świetnie zapowiadający się”, bolesne niepowodzenia szkolne naszych dzieci, i te pierdolone, nigdy nie udane święta…

 

III.

„Nowe Austeria” nie muszą być ostateczne, ani nawet dotkliwe – starzejemy się, to fakt. Jesteśmy w punkcie, w którym nadal świat wszechogarniający nie wymaga od nas dramatycznych wyborów godnych Pokolenia Kolumbów – nawet jeśli jesteśmy mocno, mocno zaangażowani politycznie i czujemy, że nasza misja w tej szerokości i długości życia społecznego jest naprawdę bardzo, bardzo ważna. „Nowe Austeria” nawet w rozumieniu naszego własnego kresu – jakby mniej odległego niż w czasach, w których w ogóle się nad nim nie zastanawialiśmy, nie oznaczają przepadku naszych imion i nazwisk – wiemy dobrze, że będą wspominane z łezką rozrzewnienia przez wielu takich samych jak my, ale także innych, jakby młodszych pokoleniowo i generacyjnie. Nie jest to kres poprzedzony dekadencją, bo jesteśmy pełni pomysłów, na które jest nas wreszcie stać, a przede wszystkim – bez wstydu i różyczki na policzkach potrafimy wreszcie realizować na co dzień wszystkie nawet najgłębiej skrywane fantazje – nawet jeśli ma to oznaczać bandę grubasów w klapkach na włoskich wakacjach niekoniecznie „all inclusive”. Nasza rzeczywistość „Nowych Austeriów” jest całkiem znośna i pełna zupełnie świadomych uzależnień, które z sentymentu uwielbiamy mieć. Na zdrowie…

Jest w moim życiu teraz coś z Realizmu Magicznego, coś z tych niestworzonych opowieści snutych na kolanie przez Marqueza, przez Isabel Allende, pełnych moich własnych „Czasów Apokalipsy”, gdzie zawsze paść musi sakramentalne – „Groza, Groza…”, w których – jak w „Źródle”, pragnę ucieczki w fantazmaty byleby tylko nie cierpieć i nie patrzeć na cierpienie. Coś, co każe mi uśmiechać się na myśl o tym, że dobrze jest mieć wieledziesiąt lat, a mimo to być wrażliwym i cieszyć się i płakać na zmianę pod byle bodźcem, byle impulsem. Wahać się pomiędzy rzucaniem się ze skały do przedwiecznego oceanu, a lokalnym uszczypnięciem szczęścia, spowodowanym szczególnym dobrym nastrojem dziecka. Jestem bardziej seksowny niż wtedy, kiedy jeszcze miałem włosy nad skroniami, bo niczemu już nie ulegam i niczego się nie boją, a jakby nie patrzeć - na sprawianiu przyjemności innym ludziom zjadłem zęby i mówię to bez żadnej emfazy, bo wiem, że przecież w mojej kategorii wiekowej są tysiące mężczyzn takich jak jak ja - szpakowatych, łysiejących, z brzuszkiem, marzących o kobietach o tysiącach pomysłów, o odwadze i wyrobionym przez nieuchwytny czas zmyśle robienia doskonałego makijażu, czyniących je obiektem naszego pożądania ponad wszystko inne.

I nagle wtedy wyobrażam sobie, że to moje życie nie jest tylko snem, nie jest niczym innym poza tym, czym jest – kocham moje własne „Nowe Austeria”, kocham moje trudne i krzykliwe przemijanie i kłopoty z zaakceptowaniem tego, że czas – jak wszystko – płynie i nic nie jest już takie samo. Choć bez nas – o zgrozo – świat być może będzie jeszcze barwniejszy? Jeszcze lepszy?

 

„Wynurzały się postacie, tony słów, melodia powiedzeń, sceny z życia domu, placu, ulic, sacrum i profanum małego miasteczka.”

Julian Stryjowski, „Głosy w Ciemności”

Komentarze

Popularne posty