„Dien Bien Phu Requiem dla Starego Świata”, Opowieść o wzroście i upadku Francuskich Indochin - Część IV
"W krainie ślepców, jednoocy są królami"
"Nad horyzontem błyska się i słychać szczęk żelaza"
J.R.R. Tolkien
Jako się rzekło, generał de Lattre nie umierał sam. Gdy
przegrywał w dalekiej Francji swą ostatnia walkę, wraz z nim smugę cienia
przekraczały dziesiątki i setki żołnierzy obu stron uwikłanych w rozpoczętą 10 listopada
1951 roku kampanię w kraju Ludzi Muong, której celem było opanowanie stolicy
tej prowincji – Hoa Binh i dość dużego obszaru wyznaczanego barierą Rzeki
Czarnej i RC 6. Francuskie działania rozpoczęte Operacją „Tulipe” nie natrafiły
na poważniejszy opór – przełęcz Cho Ben została opanowana bardzo sprawnie. Wylądował
tutaj 1 Batalion Spadochroniarzy Cudzoziemskich majora Darmuzai. Jednostka ta,
która podczas katastrofalnej nie tylko dla siebie Bitwy na RC 4 straciła 21
oficerów, 46 podoficerów i 420 legionistów została w marcu 1951 roku odtworzona
właściwie od podstaw w oparciu o grupkę około 30 weteranów swej zagłady ze
stojącym na jej czele kapitanem Jeanpierre’em, przy użyciu rekrutów
wyszkolonych w ośrodku 3 BEP w Algierii, którzy utworzyli 1 i 2 kompanię, oraz
poprzez dodanie kompanii spadochroniarzy indochińskich. Bez względu na brak
doświadczenia wielu legionistów batalion sprawnie zajął wyznaczone mu cele i
natychmiast przygotował obronę okrężną oczekując na wsparcie poruszające się
drogami lądowymi, które wraz z kolejnymi jednostkami aeromobilnymi miały
osiągnąć cel ostateczny – stolicę Muongów.
Generał Raoul Salan
Do Cho Ben szybko dotarła drogą RP 21 grupa bojowa de Castries’a,
a do działań bojowych przystąpiły kolejne trzy grupy manewrowe – GM 2 płk
Clement’a (wzmocniona 1 Batalionem Spadochroniarzy Kolonialnych i grupą
Vanderberghe), GM 3 płk Vanuxem’a, oraz GM 7 płk Dodelier. Wraz z pozostającymi
na zapleczu Linii de Lattre’a siłami spadochronowymi łącznie do akcji
przystępowało niemal 20 000 żołnierzy CEFEO, przy czym po raz pierwszy w takiej
skali podczas operacji zaczepnej żołnierzy armii francuskiej wspierali
żołnierze sił zbrojnych Państwa Wietnamskiego. Już 13 listopada, zatem trzy dni
po osiągnięciu podstaw wyjściowych do dalszych działań startuje kolejna
operacja zaczepna – zakodowana pod kryptonimem „Lotus” – mająca na celu
opanowanie samego Hoa Binh. GM 1 de Castries’a rozpoczyna trudny marsz wzdłuż
brzegów Rzeki Czarnej na południe, obchodząc masyw Bavi i przy wsparciu „dinassauts”,
czyli flotylli rzecznych kanonierek i barek desantowych. W tym samym czasie
drugie ramię operacji, czyli GM 2 wsparta przez część sił Vanuxem’a wyrusza
drogą RC 6 z zamiarem otwarcia drogowego połączenia z Hoa Binh. 14 listopada
rozpoczyna się operacja desantowa silnego zgrupowania aeromobilnego w rejonie
samego Hoa Binh, gdzie francuscy spadochroniarze desantują się w trzech falach –
najpierw, o 12.30 ląduje 2 Batalion Spadochroniarzy Kolonialnych wsparty artylerią
i oddziałem inżynieryjnym, następnie o godzinie 14.30 rozpoczyna się zrzut 1 Batalionu
Spadochroniarzy Kolonialnych i wreszcie jako trzecia fala o godzinie 17.30 ląduje
także 7 Batalion Spadochroniarzy Kolonialnych. Atakujący nie napotykają poważniejszego
oporu, gdyż w rejonie akcji znajdują się jedynie nieduże siły regionalne Vietminhu.
Już wieczorem tego samego dnia do sił desantowych docierają stanowiące czoło
rzutu lądowego dwa batalionu złożone z Muong’ów. W chwili zakończenia fazy
ofensywnej i rozpoczęcia organizowania posterunków obronnych na zajętym
obszarze straty sił francuskich wyniosły 8 poległych, naliczono natomiast ciała
608 zabitych żołnierzy Giapa – „Chwyciłem ich za gardło”, mówi dziennikarzowi
de Lattre, który jak wiadomo, po krótkiej wizycie w rejonie działań bojowych
przekazał dowodzenie w ręce generała Raoula Salan i odleciał do Francji. Jak
się niebawem okazuje – dla sił francuskich zajęcie Hoa Binh to najłatwiejszy
element ofensywy.
Francuzi w marszu - Kampania Hoa Binh.
Giap zareagował dokładnie tak, jak oczekiwał tego
francuski sztab – natychmiast rozpoczął przegrupowanie swych sił w celu
przeprowadzenia zmasowanego przeciwuderzenia. To dość paradoksalna sytuacja, w
której obie strony są absolutnie przekonane, że warunki panujące na wybranym
polu bitwy absolutnie im sprzyjają i wraz z prezentowanymi przez własne wojska
walorami są gwarantem sukcesu. Giap, który szybko przekonuje się, że Francuzi
nie zamierzają ewakuować się za Linię de Lattre’a wierzy, że jeśli tylko zdoła skoncentrować
całość swoich sił może rozbić francuskie zgrupowanie, którego nie chroni już potężny
system umocnień. Z kolei dowództwo francuskie jest przekonane, że zdoła
utrzymać zajęty obszar posiadając nie tylko duże siły polowe, ale także silną
artylerię i lotnictwo, które przecież w niedawnych kampaniach odegrały bardzo
ważną rolę w odpieraniu ataków „Vietów”. Ponadto, zanim siły wietnamskie
zdołają ukończyć koncentrację, można przygotować system umocnionych punktów
oporu, które mogą stać się dla przeciwnika tak samo trudnym orzechem do
zgryzienia, jak fortyfikacje w Delcie. Ta logika ma oczywiście uzasadnienie,
ale dowództwo CEFEO umyka kilka z pozoru drobnych szczegółów, które zamiast potężnego
obronnego „jeża” mogą łatwo kraj Ludu Muong zamienić w pułapkę dla sił
francuskich i wspierających ich oddziałów Państwa Wietnamskiego.
Kampania Hoa Binh
Patrząc na mapę widać wyraźnie słabość francuskiego planu
stoczenia bitwy obronnej w rejonie Hoa Binh – jest nią logistyka. Istnieją
bowiem trzy drogi wiodące do Hoa Binh, którymi można dostarczać niezbędne
zaopatrzenie – lądem (przy użyciu opanowanej i oczyszczonej RC 6), wodą (poprzez
żeglowną Rzekę Czarną wyznaczającą zachodnią granicę francuskich pozycji), oraz
powietrzem (poprzez lotnisko w Hoa Binh, dzięki któremu można utrzymywać most
powietrzny z nieodległym Hanoi). Jeśli jednak przyjrzeć się bliżej, okazuje
się, że każda z tych dróg transportu zaopatrzenia może być stosunkowo łatwo
zagrożona, a nawet przecięta przez przeciwnika. Zarośnięty i wysoki brzeg
zachodni Rzeki Czarnej pozwalał na stałe ataki z zasadzki na okręty „dinassault”
zatrudnione do przewozu zapasów, droga RC 6 zabezpieczana była przez sieć
posterunków od południowej strony, które jednak nie mogły zagwarantować
penetracji przez niewielkie oddziałki przeciwnika zdolne do organizowania
zasadzek na konwoje ciężarówek, a lotnisko - pospiesznie teraz powiększane –
znajdowało się w zasięgu artylerii wietnamskiej. Choć wzniesiono także system
posterunków na zachodnim brzegu rzeki Czarnej i na przedpolach samego Hoa Binh,
bezpieczeństwo transportu lotniczego dość szybko okazało się wielce problematyczne.
Oddziały Vietminhu potrzebowały aż miesiąca na
zakończenie przygotowań do kolejnej wielkiej bitwy – nic dziwnego, gdyż tym
razem Giap widząc szansę na przełomowy sukces zaangażował niemal całość
rozporządzalnych sił, czyli aż pięć dywizji. 312 Dywizja dowodzona przez Le
Trong Tana rozlokowała swe siły w długim pasie przylegającym do Rzeki Czarnej.
Jej zadaniem było zdobycie francuskich posterunków zabezpieczających brzegi
rzeki i odcięcie Hoa Binh od północy. Wokół samego Hoa Binh rozlokowano siły
308 Dywizji pułkownika Vuong Thua Vu. Oddziały te otrzymały silne wsparcie
artyleryjskie oraz dużą ilość broni przeciwlotniczej i przygotowywały się do
akcji odbicia Hoa Binh. Od południa ze zgrupowaniem tym sąsiadowała 304
Dywizja, która otrzymała zadanie przecięcia drogi RC 6 i odizolowania załogi
Hoa Binh od wschodu. Pozostałe dwie dywizje otrzymały od głównodowodzącego
równie istotne zadania – 320 Dywizja, zwana „Dywizją Delty” miała wznowić
działania zaczepne przeciw posterunkom francuskim na Linii de Lattre’a wzdłuż
Rzeki Day, natomiast 316 Dywizja, czyli „Dywizja Srebrnej Trawy” miała dokonać podobnej
dywersji przeciw pozycjom francuskim zabezpieczającym RC 2, biegnącą wzdłuż
Rzeki Czerwonej.
Francuski oddział zmechanizowany podczas przeprawy przez strumień.
Wietnamskie działania rozpoczęły się 9 grudnia 1951 roku,
od uderzenia na broniony przez dwie kompanie marokańskie posterunek w Tu Vu, jeden
z licznych punktów umocnionych zbudowanych wzdłuż biegu Rzeki Czarnej. Mimo, że
w zasadzie siły obsadzające placówki były zbyt słabe, by prowadzić patrole
rozpoznawcze, ich załogi doskonale wiedziały, że coś się święci i trwały na
swych posterunkach w nieustannym pogotowiu. Uderzenie 88 Pułku wietnamskiego
nie zaskoczyło obrońców, ale jego rozmach był jak zwykle przytłaczający – nagle,
bez żadnej zapowiedzi puste przedpole fortu ożyło i setki wietnamskich
żołnierzy podniosło się z traw i ruszyło do natarcia. Ludzka fala niesiona
niesłychaną odwagą objęła linię francuskich okopów i wydawało się, że nic nie
jest w stanie jej zatrzymać, gdy nagle pod biegnącymi zagotowała się ziemia.
Wybuchy min przeciwpiechotnych zadały atakującym straty, ale nawet nie
spowolniły natarcia. Nie wyhamował impetu uderzenia także system zasieków z
drutu kolczastego – przed front atakujących wychynęły grupki ochotników, którzy
przygwoździli kłębiący się drut kolczasty do ziemi za pomocą desek, po których
pędem do ataku rzucili się pozostali żołnierze. Broniący fortu Marokańczycy
otwarli ogień z całej rozporządzalnej broni i natychmiast na przedpolach
umocnień wyrosły całe stosy poległych i rannych, ale w wielu punktach
nacierający z furią „Vieci” wdarli się do okopów, gdzie rozgorzała brutalna
walka wręcz. Przemieszanie się walczących uniemożliwiło skuteczne wsparcie
artyleryjskie, a zbyt słabe odwody nie były w stanie odzyskać straconych
pozycji. W tej sytuacji załogi wciąż broniących się bunkrów rozpoczęły powolny
odwrót nad brzeg rzeki pod osłoną kilku wspierających załogę czołgów, lecz
wielu „Goumiers” odciętych już przez wietnamską falę nie miało takiej możliwości
i teraz drogo sprzedawało swoje życie umożliwiając kolegom powolny odwrót.
Około połowy załogi Tu Vu przeprawiło się na niewielką wysepkę na Rzece Czarnej
porzucając czołgi, moździerze i resztę sprzętu, gdzie natychmiast na nowo zorganizowano
obronę, bezradnie wsłuchując się w ostatnie odgłosy walki. Wietnamczycy nie
próbowali zdobywać wyspy – zniszczyli wszystko, co przedstawiało jakąkolwiek
wartość i odeszli skąd przyszli unikając kontry ze strony francuskiego
lotnictwa, a na przedpolach Tu Ve i wśród plątaniny okopów pozostało około 400
ciał poległych żołnierzy wietnamskich. Wynik starcia pokazywał jasno, że Giap
przerzucił w rejon Hoa Binh bardzo poważne siły i dowództwo francuskie
zareagowało, przerzucając w rejon Tu Phap cały 1 Batalion Spadochroniarzy
Kolonialnych. To był jednak dopiero początek krwawych zmagań.
Pomiędzy 10, a 14 grudnia 1951 roku do akcji weszły
kolejne oddziały Vietminhu, ale nie próbowały już frontalnie atakować
umocnionych posterunków, lecz starały się obchodzić je i izolować,
wykorzystując do tego warunki terenowe. Szczególnie groźnym okazał się ruch 165
i 209 Pułków wietnamskich, które odcięły punkty oporu w Ba Tri i Ba Vi.
Dowództwo francuskie zaangażowało tutaj w walce właściwie całość 4 Grupy
Mobilnej, ale nie poprawiło to sytuacji. Do akcji rzucono więc 5 Batalion
Spadochroniarzy Kolonialnych majora Orsini, ściągnięty tutaj droga powietrzną z
dalekiej Kochinchiny. Batalion wsparty czołgami wierny swej dewizie – „Na
śmierć i życie” – ruszył odważnie do akcji i niemal natychmiast po wejściu na
szlak wpadł w zasadzkę zorganizowaną przez wietnamski 165 Pułk. Oddziały
francuskie poniosły poważne straty i nie zdołały przebić się do okrążonych
placówek. Sytuacja stawała się poważna.
Lotnisko w Hoa Binh po ostrzale wietnamskiej artylerii.
„Gdzie jest Bernard?” – gdy Jean de Lattre de Tassigny
wypowiadał swe ostatnie słowa, setki francuskich żołnierzy wokół Hoa Binh
zastanawiało się zapewne głośno – „Gdzie jest wsparcie?”. Tysiące wietnamskich
żołnierzy z aż trzech dywizji Wietminhu głęboko wniknęło w obszar zajęty przez CEFEO
i w zasadzie sparaliżowało jakikolwiek ruch pomiędzy łańcuchem placówek i
fortów. Zaopatrzenie płynące Rzeką Czarną było niedostateczne i załogi „dinassault”
ponosiły bolesne straty w licznych zasadzkach – tylko w dniu 12 stycznia 1952
roku stracono aż sześć rzecznych barek. Odpowiedzią było uruchomienie mostu
powietrznego do Hoa Binh, ale ku zdumieniu Francuzów siły wietnamskie
zorganizowały na podejściach do bazy silny rygiel z artylerii przeciwlotniczej
i po utracie w krótkim czasie aż sześciu bezcennych samolotów transportowych
jasnym stało się, że na dłuższą metę nie da się utrzymywać bazy w ten sposób.
Sytuacja była o tyle groźna, że konieczność zorganizowania dostaw drogą
lotniczą w zasadzie uniemożliwiała użycie sił aeromobilnych w kontrakcji
przeciw oblegającym. Ponad dwadzieścia tysięcy żołnierzy Korpusu Ekspedycyjnego
z elitarnych, mobilnych jednostek uderzeniowych znalazło się w matni.
W ciągu kilku dni w połowie stycznia siły wietnamskie
rozpoczęły serię uderzeń mających na celu faktyczną eliminację okrążonych
posterunków rozsianych wzdłuż Route Coloniale 6, a ponieważ utrzymanie szlaku było
dla Francuzów sprawą życia lub śmierci doszło do szeregu brutalnych starć
angażujących bardzo poważne siły obu stron. Pod Xom Pheo 88 Pułk wietnamski
uderzył w nocy na broniący tej pozycji batalion francuski. Walka miała podobny
przebieg do ataku na posterunek w Tu Ve. Szturmujący zanim podnieśli się do
ataku znaleźli się na tyle blisko francuskich pozycji, że nie zatrzymały ich
ani pola minowe, ani zasieki, ani ściana ognia broni maszynowej. I tym razem oddziały
francuskie utrzymały placówkę, ale w starciu obie strony dosłownie wymordowały
się – jedna z kompanii francuskich właściwie przestała istnieć, a dwie
pozostałe zanotowały ponad trzydziestoprocentowe straty. W tej sytuacji bardzo wątpliwym
pocieszeniem był widok ponad siedmiuset ciał wietnamskich żołnierzy, którymi
usiane były francuskie pozycje. Żołnierze Vietminhu uderzali i znikali w
dżungli – nie byli w stanie na dłuższą metę sprostać francuskiej sile ognia i w
walce na najbliższe dystanse na nic zdawała się odwaga „Vietów” – mimo coraz
lepszego uzbrojenia nadal ulegali francuskiemu wyszkoleniu i dyscyplinie. Bardzo kosztowne ataki wymagały ściągania
nad Rzekę Czarną coraz większej ilości uzupełnień i setki młodych członków
lokalnej partyzantki i Sił Regionalnych kierowano na pole walki, gdzie otrzymywali
broń po poległych we wcześniejszych walkach kolegach i nie mając właściwie
żadnego wyszkolenia sami natychmiast ginęli w kolejnych szturmach
organizowanych metodą „ludzkiej fali”. Bitwa pod Hoa Binh stawała się bitwą
materiałową w klasycznym wydaniu, tyle, że francuskie dowództwo stało w tej
walce na przegranej pozycji – nie będąc w stanie zabezpieczyć swych linii
zaopatrzeniowych i nieustannie rozdrabniając swoje i tak niezbyt liczne rezerwy
wobec konieczności stałego odtwarzania załóg kolejnych szturmowanych pozycji
umocnionych, bo przecież każdy odparty atak Vietminhu powodował bardzo duży
upust krwi obrońców. Sytuacja sił CEFEO stała się krytyczna od 15 stycznia 1952
roku, kiedy to wykorzystując luki w systemie obronnym siły wietnamskie
całkowicie zablokowały RC 6 na odcinku od Xuan Mai, do samego Hoa Binh. Tym
samym miasto zostało ostatecznie odcięte od dostaw zaopatrzenia, a grozy
położenia jego obrońców dodawał fakt codziennego ostrzału artylerii
wietnamskiej, który definitywnie uniemożliwił korzystanie z lotniska. Generał Raoul
Salan nie chciał mimo wszystko zrezygnować. Wprawdzie koncepcja stoczenia bitwy
pod Hoa Binh nie do końca odpowiadała jego wizji zniszczenia sił wietnamskich,
ale mając uwiązane w rejonie walk w zasadzie wszystkie dostępne siły manewrowe
nie miał wyjścia – próba ewakuacji w takich warunkach musiała zakończyć się powtórką
z RC 4, tylko na znacznie większą skalę. Nie mógł też po prostu czekać na
rozwój wypadków i dalej rozdrabniać swych rezerw, gdyż nieprzyjaciel naciskał
także i szarpał na innych odcinkach frontu w Tonkinie. Trzeba było uwolnić
oblegane oddziały, ale by tego dokonać, należało odzyskać kontrolę nad RC 6.
Salan przygotował potężną kontrakcję i jak sądzę – już wówczas wiedział, że
przeciwuderzenie jest pierwszym elementem planu ewakuacji zajętego obszaru.
Potrzebował jednostek krwawiących pod Hoa Binh do walki z infiltrującymi Deltę
siłami wietnamskimi, których obecności wewnątrz struktur obronnych „Linii de
Lattre’a” po prostu tolerować nie mógł, jako oczywistego śmiertelnego zagrożenia
do podstaw operacyjnych jakichkolwiek działań na terenie Północnego Wietnamu.
Wyczerpanie marszem.
Zgrupowanie generała Gonzalesa de Linares rozpoczęło żmudny
proces oczyszczania drogi niezmiernie powoli posuwając się naprzód. Pochód sił
francuskich wyznaczały kolejne krwawe starcia i liczne zasadzki. Oddziały
wietnamskie wprawdzie nie były w stanie zatrzymać pochodu sił francuskich, ale
bardzo go spowolniały i czyniły niezwykle kosztownym. Tym razem Francuzi nie
atakowali wyłącznie wzdłuż szlaku, ale część jednostek skierowali do
oczyszczenia porośniętego dżunglą obszaru po obu stronach drogi. Tam, bez wsparcia
czołgów i samochodów pancernych zadanie było jeszcze trudniejsze. Przedzierając
się przez mroczny las i tocząc nieustanną walkę oddziały francuskie
wyczerpywały swe siły jeszcze szybciej, niż zgrupowanie manewrowe na samej
drodze. Mimo wszystko, do 29 stycznia 1951 roku Francuzi znowu byli panami RC
6, ale wyparte oddziały Vietminhu niemal natychmiast ponownie rozpoczynały
infiltrację terenu. Już nazajutrz po zakończeniu operacji odzyskiwania kontroli
nad drogą RC 6 pod Suc Sich „Vieci” uderzyli na posterunki trzymane przez
oddziały 8 Batalionu Spadochroniarzy Kolonialnych. Francuzi odparli uderzenie,
ale jasnym stało się, że jeśli należy coś zrobić, to ewakuować siły rozlokowane
dookoła Hoa Binh. I należy to zrobić jak najszybciej.
Żołnierze "dinassault" spychający z mielizny na wodę swoją łódź patrolową.
Operacja ewakuacji występu w rejonie Hoa Binh opatrzona
została kryptonimem „Amarante”, ale już na etapie planowania i organizacji sił
napotkała na olbrzymie trudności. Aby odtworzyć rezerwy operacyjne niezbędne do
szybkiego reagowania w przypadku sytuacji kryzysowych trzeba było ściągnąć dodatkowe
siły aż z Południa, co wymagało czasu. Ponadto, wzmocniono utrzymywane wzdłuż
drogi RC 6 posterunki, przede wszystkim artylerią, by na każdym etapie
planowanego odwrotu móc udzielić natychmiastowego wsparcia ogniowego każdej
jednostce. Plan odwrotu był dość prosty – każde kolejne wycofujące się
zgrupowanie począwszy od załogi Hoa Binh miało do pokonania konkretny dystans
do ustanowionej zawczasu bariery mającej osłonić je przed wietnamskim
pościgiem. Mając w pamięci doświadczenia z katastrofy odwrotu wzdłuż RC 4
marszrutę oddziałów zorganizowano w taki sposób, by uniknąć odepchnięcia od
drogi i by móc realnie wspierać się wzajemnie podczas akcji. Sam odwrót w
obliczu wroga z założenia będący piekielnie trudnym manewrem, zapowiadał się na
trudną przeprawę, a sytuacje dodatkowo komplikował fakt, że przygotowania do ewakuacji
nie mogły zostać ukryte przed przeciwnikiem. Zasadniczo morale wielu jednostek
było bardzo złe – po tygodniach ponoszenia ciągłych strat w zasadzkach i
szturmach wroga trzeba było porzucić z takim trudem utrzymywane obszary. I to
także nie napawało dowództwo optymizmem. Ruch francuskich jednostek rozpoczął
się od opuszczenia Hoa Binh przy akompaniamencie ciężkich eksplozji niszczących
wzniesione instalacje wojskowe punktualnie o godzinie 19.00 22 lutego 1952
roku. I choć trudno w to uwierzyć, mimo licznych znaków świadczących o mającym
wkrótce nastąpić wycofaniu sił francuskich oddziały wietnamskie zostały tym
faktem całkowicie zaskoczone. Nikt nie stawiał oporu, gdy długa kolumna
francuskich czołgów, transporterów i ciężarówek obarczona dodatkowo balastem w
postaci mniej więcej 1000 członków społeczności Muongów opuszczała miasto. Jak
się wydaje – zawiodła łączność i lokalni dowódcy Vietminhu na próżno czekali na
rozkazy do ataku z naczelnego dowództwa i ani jeden pocisk nie zakłócił
trudnego manewru przeprawy przez Rzekę Czarną, a długi stalowy wąż francuskiego
zgrupowania bez przeszkód wydostał się na szlak i wyruszył ku Xom Pheo,
będącego pierwszym „przystankiem” na „rozkładzie jazdy” francuskiego odwrotu.
Nazajutrz niemal na całej długości RC 6 rozgorzały zacięte
walki. Oddziały wietnamskie rozpoczęły wściekłe ataki na system posterunków
francuskich usiłując wykorzystać nadarzającą się okazję, ale przygotowania do
odwrotu przyniosły pierwsze owoce – w ogromnej większości starć górą byli
obrońcy krwawo odpierający ataki przeciwnika. Tak było i pod Xom Pheo, gdzie
Legioniści przez cały dzień utrzymywali swe pozycje mimo ponawianych ataków.
Tutaj kolumna francuska przejechała przez szlak bezpiecznie i po dołączeniu doń
batalionu piechoty Legii tworzącego teraz ariergardę wyruszyła ku kolejnemu
punktowi etapowemu – Przełęczy Kem, położonej kilkanaście kilometrów od Xuan Mai.
Także tutaj rozgorzał zacięty bój, ale kolejny raz staranne przygotowania
przyniosły swoje owoce – huraganowy ogień francuskiej artylerii i intensywnie
działające lotnictwo załamały ostanie próby przerwania drogi odwrotu. W ciągu
dwóch dni operacji zgromadzona w pasie działań francuska artyleria wystrzeliła
ponad 30 000 pocisków tworząc zaporę nie do przebycia. 24 lutego ostatni
francuski żołnierz przekroczył „Linię de Lattre’a” w Xuan Mai – Kampania Hoa
Binh była zakończona.
Wycofanych żołnierzy CEFEO nie czekał wypoczynek – niemal
natychmiast większość jednostek uwięzionych dotychczas nad Rzeką Czarną
skierowano do operacji oczyszczających na tyłach Linii i na tych działaniach
upłynął cały marzec 1952 roku. Działania w dużym stylu zamarły zupełnie – trzeba
było czasu na przegrupowania i wchłonięcie uzupełnień, gdyż obie strony
poniosły w walkach bardzo poważne straty. Oddziały francuskie straciły 436
zabitych, 458 zaginionych i niemal 2000 rannych. Podobne, nieco tylko mniejsze
straty odnotowały wspierające je oddziały Państwa Wietnamskiego i lokalne
oddziały pomocnicze złożone z przedstawicieli mniejszości narodowych. W sumie
zatem straty wyniosły około 5000 ludzi, czyli niemal 25 % użytych w operacji
sił. Oczywiście straty sił wietnamskich są nie do obliczenia – liczba ta waha
się od 5000 tysięcy poległych i rannych (dane wietnamskie), po aż 12 000 ofiar
(meldunki i sprawozdania francuskie). Choć pewne jest, że oddziały Vietminhu
straty odnotowały większe, to przelicznik nawet dwa do jednego na korzyść
francuską był zupełnie nieakceptowalny i stanowił wymowne świadectwo
operacyjnego i strategicznego niepowodzenia CEFEO. Z jednej strony pewną
pociechą dla generała Salan był fakt dobrego zaprezentowania się w walce
jednostek Państwa Wietnamskiego, z drugiej jednak strony budowane przez długi
czas sporym nakładem środków - których Francuzi nie mieli przecież w nadmiarze –
oddziały nieregularne Muongów w zasadzie w ciągu godzin od rozpoczęcia
ewakuacji rozpadły się i wprost wyparowały. Ludzie ci odważnie stawający do
walki w obronie swej ziemi i swych rodzin nawet przeciw regularnym siłom Vietminhu
nie zamierzali opuszczać ojczystych stron i rezygnowali z walki dosłownie
rozpływając się w dżungli.
Francuski patrol w marszu.
Także Giap musiał przemyśleć sporo spraw – wprawdzie jego
reakcja na francuskie posunięcia była bardzo dobra i przemyślana, ale w
końcowej fazie walk kolejny raz rzeczywistość pola walki uwypukliła wszystkie
słabości jego armii. Żołnierze Vietminhu po staremu walczyli z niezwykłą
determinacją i niesłabnąca odwagą, ale mimo stałego poprawiania się sytuacji
pod względem uzbrojenia wciąż nie byli w stanie sprostać francuskim siłom pod
względem wyszkolenia indywidualnego i nadal także dowodzenie na poziomie taktycznym
pozostawiało sporo do życzenia. Nie mogło być inaczej biorąc pod uwagę upust
krwi, który spotkał siły wietnamskie na przestrzeni roku. Wybrana raz i
konsekwentnie utrzymywana metoda działań ofensywnych okazywała się częstokroć
skuteczna wobec małych i odizolowanych jednostek francuskich, była jednak
niesłychanie kosztowna i w zasadzie po każdej z dużych bitew stoczonych w ciągu
poprzednich dwunastu miesięcy wiele pododdziałów trzeba było odtwarzać
właściwie od podstaw. Ten układ zamknięty przypominał jako żywo problemy
radzieckie z czasów II Wojny Światowej (zresztą doradztwo sowieckie i chińskie
miało swój wkład w taką a nie inną taktykę działań), kiedy to dowództwo
sowieckie kierowało do walki pospiesznie uzbrojone i słabo wyszkolone oddziały,
które ponosiły olbrzymie straty, a które trzeba było zastępować kolejną falą
nieprzygotowanych do walki jednostek – i tak w kółko. Na dłuższą metę
kontynuowanie działań w takim stylu przeciw dysponujących niezmiennie olbrzymią
siłą ognia siłom francuskim musiało prędzej czy później doprowadzić do
katastrofy – Vietminh nie miał w odróżnieniu od ZSRR i Chin Ludowych niemal
niewyczerpalnych zasobów ludzkich, którymi można było szafować bez końca.
Podczas walk pod Hoa Binh odniósł zwycięstwo nie tyle dzięki poświęceniu
własnych ludzi, co przede wszystkim dzięki błędom popełnionym przez francuskie
dowództwo. Nawet dla laika jasnym było, że w każdej kolejnej kampanii
najistotniejsze znaczenie mieć będzie zdolność do utrzymania stałego dopływu
zaopatrzenia. To logistyka miała kluczowe znaczenie i jeśli Giap chciał rzucić
CEFEO na kolana, musiał doprowadzić do konfrontacji w warunkach zbliżonych do
starć stoczonych nad Rzeką Czarną, czyli unieruchomić siły francuskie na jakimś
obszarze o niewielkiej dostępności i zmusić wroga do rozdrobnienia swych sił w
trosce o zabezpieczenie szlaków z zaopatrzeniem. Miał do tego celu stale
rozbudowywane siły regularne, które liczyły około 100 000 żołnierzy i był je w
stanie na pewien okres czasu skomasować na jednym odcinku działań, co automatycznie
zapewniało mu przewagę nad przeciwnikiem, który mógł na tym etapie wojny przy
maksymalnym wykorzystaniu dostępnych rezerw skupić do walki mniej więcej jedną
piątą tej liczby. Przy czym istotne było to, że im dalej od podstawy
operacyjnej (czyli Delty) przyjdzie działać Francuzom, tym bardziej liczba
żołnierzy zdolnych do podjęcia operacji bojowych spadała. Spadała zatem
efektywność całego CEFEO, bo malał także zasób zdolnych do akcji dział, tak jak
z każdym kilometrem odległości od baz lotniczych malał wpływ na wynik bitwy
francuskiego lotnictwa. Świadome tej zależności było tez dowództwo francuskie –
Raoul Salan miał świadomość ograniczeń francuskich sił i najzupełniej w świecie
nie palił się do prowadzenia dużych operacji ofensywnych. Najnowsze
doświadczenia wskazywały na stale rosnący potencjał sił wietnamskich, a przy
tym od dłuższego czasu prezentował pogląd o konieczności wymierzania w
pierwszym rzędzie ciosów w system logistyczny przeciwnika. Armia Giapa im
bardziej stawała się wojskiem regularnym, tym bardziej stawała się podatna na
ciosy wymierzone w swoje zaplecze – tutaj akurat Francuzi dysponowali atutem w
postaci zdolności wyprowadzania szybkich ciosów poprzez operacje aeromobilne przy
pomocy posiadających olbrzymie doświadczenie i wartość bojową oddziałów
spadochronowych. W ocenie „Mandaryna” – jak w sztabie nazywano Salan’a z uwagi
na jego wieloletnie związki z Dalekim Wschodem i autentyczną fascynacją kulturą
Orientu – należało poczekać na pierwszy krok w wykonaniu Giapa, by móc uderzyć
z całą mocą w odsłonięte „miękkie podbrzusze”, czyli szlaki zaopatrzeniowe sił
regularnych przeciwnika. Myślenie to nie było pozbawione sensu – ograniczone zasoby
i możliwości warunkowały strategię działań bardziej niż kiedykolwiek, a słabo
uzbrojeni członkowie sił regionalnych i bezbronni tragarze byli dla
zaprawionych w bojach francuskich „Paras” celem znacznie łatwiejszym niż silnie
uzbrojeni i zdeterminowani żołnierze sił regularnych. Oczywistym było, że
zablokowanie w kilku punktach strumienia tysięcy pieszych tragarzy niosących w
ślad za regularnym wojskiem wszystko to, co do walki było potrzebne musi zerwać
każda poważniejszą próbę ofensywną. Tak można było wytrwać do lepszych czasów,
czyli do pełnej rozbudowy sił zbrojnych Państwa Wietnamskiego, albo i lepiej –
do skłonienia USA do militarnego zaangażowania się w konflikt.
Schwytani członkowie Vietminhu.
Po zakończeniu kampanii nad Rzeką Czarną także siły Giapa
czekały na sezon monsunowy, dający bezpieczeństwo i wytchnienie. Suma strat z
ostatnich miesięcy osiągnęła przerażające rezultaty i choć uzupełniono szeregi
poprzez przymusowy pobór nawet z reguły tradycyjnie wrogich Wietnamczykom mniejszości
(z takiego rekruta złożona była niemal w całości 316 Dywizja), ale także z
ochotniczego zaciągu z terytoriów teoretycznie okupowanych przez siły
francuskie, do kolejnych planów operacyjnych należało podchodzić z dużą
ostrożnością. Przez kolejne osiem miesięcy Giap starannie przygotowywał się do
kolejnej rundy zmagań nadal wierząc, że jest w stanie pokonać Francuzów i
szukając potencjalnego pola bitwy, na którym przewaga techniczna tych ostatnich
zostanie zmarginalizowana. Otrzymał także mnóstwo broni – w tym ciężkiej – co pozwoliło
mu dokonać reorganizacji podległych sobie sił. Latem 1952 roku w strukturach
Vietminhu pojawiły się dwie nowe dywizje – 325 Dywizja sformowana z jednostek dotychczas
samodzielnie operujących w Annamie, oraz jednostka opatrzona numerem 351, o
strukturze zupełnie innej niż wszystkie wcześniejsze dywizje. 351 Dywizja była
dywizją „ciężką”, składającą się z dwóch pułków artylerii, pułku inżynieryjnego
i licznych mniejszych pododdziałów artylerii przeciwlotniczej. Na wyposażeniu
jej pododdziałów znalazły się ciężkie moździerze i haubice 105 mm, oraz
automatyczne działka 20 i 40 mm. Warto odnotować, że mimo aktywowania dwóch
nowych dywizji stan liczebny Sił Regularnych Vietminhu w zasadzie się nie
zmienił i nadal wynosił od 110 do 120 000 żołnierzy – mamy zatem do czynienia z
poziomym rozwojem struktur, który odbywał się kosztem rezygnacji z
samodzielnych jednostek poziomu pułku. Sens tych działań jest oczywisty –
większa kontrola nad lokalnymi dowództwami i rosnąca supremacja centrum
politycznego, będącego po czystkach i wewnętrznych walkach jedynym dysponentem
władzy politycznej. Jednocześnie na podobnej liczebności pozostawały pozostałe
dwie struktury – Siły Regionalne liczące około 60 do 70 tysięcy ludzi i
obliczane często na od 100 do 200 tysięcy ludzi struktury lokalnej partyzantki,
która z uwagi na błyskawiczną fluktuację zasobów ludzkich i w zasadzie
całkowitą autonomię działań w Kochinchinie jest w zasadzie nie do oszacowana
pod względem liczebności. Jak zauważyłem stały transfer broni z Chin Ludowych
bardzo podniósł poziom uzbrojenia Sił Regularnych, co jednak wciąż nie czyniło
z nich równorzędnego przeciwnika dla oddziałów CEFEO. Względna równowaga siły
bojowej niezmiennie osiągana była poprzez komasację na krótki okres czasu
niemal całości dostępnych sił na jednym, konkretnym kierunku działań i
uzyskanie w ten sposób olbrzymiej przewagi liczebnej. Nawet jednak tak
przytłaczająca przewaga liczebna jak ta osiągnięta podczas szturmu Tu Ve nie
była gwarantem zwycięstwa z uwagi na zdolność sił francuskich do błyskawicznej
reakcji i oczywiście olbrzymiej siły ognia. Mimo wycofania u schyłku epoki
generała Carpentiera wielkiej ilości niewielkich i niezdolnych do stawienia
oporu Siłom Regularnym posterunków w większej odległości od Delty, spora ich
liczba pozostała obsadzona w miejscach szczególnie z różnych powodów dla
Francuzów ważnych. Uderzenie na taki rejon mogło sprowokować siły francuskie do
reakcji i tym samym doprowadzić do walnej bitwy w większej odległości od francuskich
baz w Delcie i w oparciu o taką właśnie koncepcję Giap przygotowywał kolejną
wielką ofensywę tuż po zakończeniu pory deszczowej 1952 roku. Głównodowodzący
sił wietnamskich wybrał także pole nadchodzącej bitwy – wojna miała ponownie
zawitać do Kraju Tajów.
Ho w otoczeniu swych żołnierzy.
Po drugiej stronie barykady stały siły CEFEO liczące
latem 1952 roku mniej więcej 90 000 żołnierzy, przy czym sporą część tej masy
żołnierzy stanowiły oddziały inżynieryjne, kwatermistrzowskie, personel sił
powietrznych armii i marynarki i oddziały rzeczne. Nieco ponad połowę, bo około
50 000 ludzi liczył kontyngent stricte francuski, resztę zaś oddziały Legii
Cudzoziemskiej, formacje złożone z mieszkańców pozostających w orbicie wpływów
francuskich obszarów Afryki Północnej, ale także Afryki Zachodniej i Środkowej.
Stale rósł odsetek żołnierzy pochodzenia miejscowego, indochińskiego i to
pomimo szybkiego formowania sił zbrojnych Państwa Wietnamskiego, które
osiągnęły liczebność nieco ponad 100 000 żołnierzy. Oddziały te tworzone przy
udziale amerykańskiego zaplecza materiałowego i francuskiego systemu
szkoleniowego stanowiły w pewnym sensie kopię CEFEO, ale w oczach francuskiego
dowództwa nadal nie były postrzegane jako autonomiczna siła bojowa.
Dramatycznie brakowało wyszkolonych oficerów sztabowych i liniowych, a wraz z
rozwojem liczebnym tych formacji dowództwo francuskie zderzyło się z problemem
typowym dla sił sojuszniczych rekrutowanych z tubylców – ze zjawiskiem dezercji.
Nigdy nie przybrała ona aż tak dramatycznych rozmiarów jak się zwykło o tym
mówić – w rzeczywistości niechęć do służby Państwu Wietnamskiemu, czy brania
udziału w prawdziwej walce tak mocno akcentowana przy okazji omawiania historii
wojny w Wietnamie jest sumą różnych czynników propagandowych. Mowa tutaj
oczywiście o historiografii tematu opierającej się o punkt widzenia bloku
komunistycznego, ale także czynników takich jak wciąż rasistowskie postrzeganie
przez wielu autorów pochodzących ze strefy tak zwanego „Wolnego Świata”, w czym
zresztą celować będą przede wszystkim dwie dekady później autorzy amerykańscy,
przede wszystkim piszący w ramach nie tyle prac stricte naukowych, ale raczej
popularnonaukowych, opierających się o własny, często niebywale subiektywny
punkt widzenia. Ucieka nam wiele aspektów, które rzucają pełne światło na zagadnienie
związane z postawą żołnierzy z Indochin, przede wszystkim olbrzymie zagubienie
w kwestii światopoglądowej, na co zresztą już w 1951 i 1952 roku w swych
raportach zwracali uwagę amerykańscy specjaliści od wywiadu. Nie może to dziwić
– nadal bardzo dużą część społeczności żyjących w Indochinach stanowili
analfabeci, lub ludzie o bardzo niskim poziomie edukacji. Mamy zatem w sposób
oczywisty do czynienia ze sprzęgnięciem się dwóch ważnych czynników
charakterystycznych zresztą przez wiele lat na wszystkich chyba terytoriach na
których budowano nowy, postkolonialny ład – mowa oczywiście o bardzo łatwo
trafiającej do wyobraźni propagandzie komunistycznej, budującej wizję
społeczeństwa równości, sprawiedliwości i powszechnego dobrobytu, a przede
wszystkim gwarantującej redystrybucję tego, co w wyobraźni typowych mieszkańców
dalekowschodniej wsi miało autentycznie realną wartość – ziemi rolnej. Idee
wielkiej rewolucji własnościowej szczególnie podkreślane w propagandzie
komunistycznej robiły szczególnie wielkie wrażenie w konfrontacji z codziennymi
bolączkami mieszkańców Państwa Wietnamskiego – korupcją, sztywnym
podtrzymywaniem stworzonego w czasach dominacji francuskiej niebywale
niesprawiedliwego systemu własności ziemskiej i rent ziemskich i w oczywisty sposób
niesprawiedliwego dostępu do dóbr z uwagi na rażące dysproporcje w poziomie
dochodowości z pracy ludzkiej. Z drugiej strony rzadko wspomina się o drugiej
stronie medalu – wielu rekrutów (zarówno z poboru, jak i ochotników) poddanych
silnej indoktrynacji politycznej szybko dochodziło do fałszywości pięknych idei
lansowanych przez partię Cho widząc na własne oczy terror i przymus będący codziennością
na „obszarach wyzwolonych”, lub po prostu okrutną rzeczywistość pola bitwy z
atakami „ludzką fala” na czele. Zatem problem „migracji” zasobów ludzkich,
czyli mówiąc wprost dezercji osłabiał tak naprawdę obie strony – do czego
zresztą nigdy Vietminh się nie przyznawał, budując przez dekady obraz swych sił
zbrojnych jako jednolitego frontu anonimowych z reguły bohaterów walki
narodowowyzwoleńczej, co zresztą symbolizowało zwartość szeregów. O tym, że
problem dezercji polegających przede wszystkim na zmianie stron w Vietminhie
istniał, świadczy ogromna ilość zaginionych po stronie komunistycznej,
dorównującej liczebnością liczbie zaginionych deklarowanych w statystykach po
stronie Państwa Wietnamskiego. Kolejnym ważnym czynnikiem wpływającym na
zwartość i gotowość do walki przez żołnierzy tworzących siły zbrojne Państwa
Wietnamskiego była niesłychana przepaść dzieląca kadrę oficerską od szerokich
mas powołanych do służby żołnierzy pod względem uposażenia finansowego i
statusu społecznego. Z jednej strony wynikało to z wielowiekowej tradycji
podtrzymywania stosunków quasi feudalnych w społeczeństwach indochińskich –
przy czym dawna arystokracja w dość szybkim tempie zmieniała się w rodzaj burżuazji - ale także ze świadomej polityki ścisłego
wiązania ze sobą systemem finansowych korzyści tworzonych dopiero kadr Państwa
Wietnamskiego z jego najwyższymi władzami. To ostatnie działanie było akurat
dość oczywistym pomysłem na stworzenie sobie realnego i mocnego filaru władzy
przez Bao Daia i jego najbliższych współpracowników, spośród których przede
wszystkim Nguyen Tam zdawał sobie sprawę z konieczności zbudowania nowych i
trwałych więzów jednoczących kadry państwowe z władzą z uwagi na totalną
ideologiczną miazgę. Przecież gros kadr Państwa Wietnamskiego wywodziło się z
resztek partii nacjonalistycznej – VNQDD – powstałej na bazie ideologii
wygnania kolonizatorów, a teraz utrzymujących się na powierzchni w ramach powołanego
przez tychże kolonizatorów państwa, utrzymywanego przy pomocy tychże
kolonizatorów sił zbrojnych.
Parada oddziałów Państwa Wietnamskiego w Sajgonie.
Kończąc wywody na temat problematyki wartości sił
zbrojnych Państwa Wietnamskiego stanowiących latem 1952 roku już ponad połowę
armii stawiającej czoła wojskom Vietminhu wypada zwrócić uwagę na jeszcze dwie
istotne sprawy. Pierwszą z nich jest autentyczne oddanie sprawie przeważającej
ogromnie części grupy oficerów niższych. Ludzie ci byli autentycznie zdeterminowani
do walki o swój kraj, zwłaszcza dlatego, że jako dość dobrze wykształceni i
często prezentujący szerokie horyzonty myślowe zdawali sobie sprawę z tego, że
triumf Vietminhu oznacza fizyczną zagładę ich własnej klasy społecznej. Ochoczo
zatem stawali do walki w obronie swojej przyszłości i utworzonego przez bieg
zdarzeń porządku społecznopolitycznego. Ogromną wartość dodaną dla francuskich
sprzymierzeńców stanowiła tutaj zdolność do adaptacji wojsk tubylczych do
skrajnie trudnych dla większości francuskiego kontyngentu terenu i klimatu,
oraz doskonała znajomość mentalności i pryncypiów przeciwnika. To właśnie
tłumaczy ogromny nacisk odpowiedzialnych francuskich kręgów wojskowych i
politycznych na jak największe zaangażowanie się USA w proces formowania sił
wietnamskich. Oczywiście dawało to po pierwsze możliwość wyplątania się z
twarzą z wojny, o której coraz szersze kręgi władz sądziły, że jest nie do
wygrania, ale także dawały poważny profit tu i teraz – znacznego wzmocnienia siły
bojowej toczącej walkę z Vietminhem. Wojna musiała przecież trwać aż do
absolutnego i totalnego zwycięstwa jednej ze stron, ponieważ obie strony nie
miały absolutnie żadnej zdolności koncyliacyjnej z uwagi na podłoże
ideologiczne. Zasada „Albo My, albo Oni” była zasadą obowiązującą i wszyscy
uczestnicy konfliktu byli tego faktu doskonale świadomi.
Wraz z końcem lata Giap rozpoczął proces przegrupowania
swych sił do kolejnej ofensywy, której celem ponownie były francuskie bazy w
Kraju Tajów nad Rzeką Czarną z centralną rolą Nghia Lo. Wymagało to czasu, ale zakończyło
się dość pomyślnie bez poważniejszej francuskiej kontrakcji, co nie powinno
dziwić, biorąc pod uwagę ograniczone możliwości działań francuskich sił
powietrznych, z wpływem czynnika pogodowego podczas monsunu włącznie. Zatem
oddziały tworzące jądro Sił Regularnych opuściły Viet Bac i skierowały się powoli
ku rozległemu obszarowi pasma górskiego Fan Si Pang rozciągającemu się pomiędzy
szerokimi dolinami rzek Czerwonej i Czarnej. Tylko w południowej części tego
rozległego teatru działań CEFEO dysponowało większymi bazami zdolnymi do
odparcia poważniejszego ataku przeciwnika. Sieć baz rozciągała się od Lai Chau,
poprzez Na San, po Moc Chau. Dalej na północ po staremu jądro sił ekspedycyjnych
stanowiły bazy wypadowe lokalnych milicji mających wciąż w przytłaczającej większości
charakter wojsk nieregularnych, wspieranych przez siły francuskie jedynie
poprzez doradztwo szkoleniowe i wywiad. Wybór celu kampanii nadchodzącego
sezonu operacyjnego został zatem wybrany przez Giapa i jego doradców dość
roztropnie, uwzględniając wszystkie w zasadzie wnioski płynące z
dotychczasowych zmagań. Tymczasem generał Salan zdawał się faktycznie czekać na
ruch przeciwnika – czuł się na tyle silny, by podjąć szereg operacji przeciw partyzanckich
na terenie całego kraju (w każdym razie kraju „kontrolowanego” przez siły
francuskie) i to by było na tyle. Takie „operacje” nie przynosiły ani armii
francuskiej, ani armii Państwa Wietnamskiego splendoru – wyznaczone do działań
oddziały jałowo przemierzały kolejne kilometry kierując się wskazówkami
uzyskanymi od kontrwywiadu, który na danym obszarze działał lepiej, lub gorzej.
Przetrząsano wsie, przy czym oczywiście pełni frustracji żołnierze szukali
każdej sposobności, by wyżyć się na „wrogu” – czyli ludności cywilnej. Nawet jeśli
dochodziło do kontaktu bojowego, lada jak uzbrojone oddziały wietnamskiej
guerilli natychmiast rozpierzchały się na wszystkie strony i w zasadzie nie
dało się odróżnić martwych wieśniaków, od martwych powstańców. Broni też
znajdowano bardzo niewiele, ale za to często palono zgromadzone nadwyżki ryżu,
co popychało kolejne grupy rozgoryczonych wieśniaków w szeregi powstańcze. Nie
może zatem dziwić, że obie strony w takiej rzeczywistości potrafiły posuwać się
do skrajnego okrucieństwa wobec siebie.
Od czasu ubiegłorocznego zwycięstwa w walkach wokół Nghia
Lo potencjał obronny Tajów znacząco nie wzrósł, choć francuskie dowództwo
operacji specjalnych przykładało coraz większą wagę do wspierania milicji
tubylczych – dość powiedzieć, że wybierani do roli instruktorów francuscy
podoficerowie i oficerowie często nawet żenili się z dziewczętami z wysoko
postawionych rodów, byleby tylko zyskać akceptację i wpływy w lokalnych
społecznościach. Powiedzieć, że niezwykła była to służba, to niczego nie
powiedzieć, tym bardziej, że w głębi Indochin, wśród najbardziej niedostępnych
obszarów zaludnionych przez mniejszości i inne grupy ludnościowe widzące we
Francji sojusznika tacy żołnierze pełnili służbę całymi latami w niemal
całkowitym oderwaniu od europejskiej cywilizacji. Ci współcześni naśladowcy
Rogera z Flor, ci zawołani kondotierzy bywali świadkami zdarzeń i obyczajów
wymykających się wyobraźni Europejczyków. Samotni wśród obcych musieli posiadać
charyzmę by twardo narzucać swą wolę niedawnym myśliwym, lub handlarzom opium.
Musieli nieustannie przy ogniskach biwaków i podczas wielotygodniowych przemarszów
przez deszczowy las, ale także na skąpanych w opiumowych oparach dworach
lokalnych kacykach prowadzić ową dziwaczną dyplomację balansując na krawędzi
bytu i niebytu. „Vieci”, klanowe uwikłania, czasem zazdrość przy podziale łupów,
a czasem malaria – wszystko to, co jest śmiertelnym zagrożeniem staje się
chlebem powszednim. Oto prawdziwe „Jądro Ciemności”, do którego wnętrza nigdy
nie brakowało ochotników…
Legionista z 1 BEP podczas forsowania strumienia.
11 października 1952 roku siły Giapa ukończyły
koncentrację i zajęły pozycje wyjściowe do ofensywy. Tym razem do ataku znad
Rzeki Czerwonej wyruszała nie jedna, lecz aż trzy dywizje Vietminhu – w pasie
od Lao Cai do Yen Bai sformowano cztery kolumny uderzeniowe. Skrajnie północne
skrzydło stanowił samodzielny 148 Pułk Piechoty, który miał za zadanie
przedostać się przez górski łańcuch w międzyrzeczu i dotrzeć do dolin przy
granicy z Laosem w rejonie doliny Dien Bien Phu. Kolejną kolumnę stanowiła
całość sił 312 Dywizji, która otrzymała zadanie zdobycia Tu Le i po
przekroczeniu Rzeki Czarnej kontynuowanie uderzenia aż do Son La. Z rejonu
położonego na północ od Yen Bai wyruszały dwie kolejne kolumny – obie tworzone
przez gros sił 308 i 316 Dywizji. Ich zadaniem było opanowanie Nghia Lo,
przekroczenie Rzeki Czarnej i osiągnięcie pasa Na San – Moc Chau przy granicy z
Laosem. Ponieważ trzeba było zabezpieczyć przeprawy przez Rzekę Czerwoną
niezbędne dla zabezpieczenia logistycznego marszu aż ku granicy z Laosem Giap
pozostawiał z 308 i 316 Dywizji po jednym pułku, ale jak widać zgrupowanie
operacyjne Vietminhu było dostatecznie potężne, by zgnieść obronę Tajów, a
następnie słabą w sumie sieć francuskich posterunków na podejściach do Laosu.
Tak jak w wielu wcześniejszych starciach pierwotne ruchy sił wietnamskich
szybko zostały wykryte przez aktywnie działający francuski wywiad, który jednak
nie był w stanie dokładnie wskazać celu przyszłej operacji, ani dokładnie
określić sił biorących w niej udział. Przez kilka dni generał Salan i jego sztabowcy
zachodzili w głowę nad zamiarami Giapa, aż 14 października kolejne oddziały
wietnamskie rozpoczęły likwidację niewielkich posterunków zewnętrznych w
rejonie Nghia Lo. Następnego dnia siły 312 Dywizji Vietminhu podeszły pod punkt
oporu w Gia Hoi. Mimo braku wiedzy na temat siły przeciwnika sztab CEFEO
zareagował natychmiast – dosłownie kilka minut po otrzymaniu meldunku z Gia Hoi
podjęto decyzje o wysłania w rejon walk wsparcia i rozpoczęto przygotowania do
operacji desantowej.
W strefie zrzutu - pierwszy meldunek radio.
16 października o poranku płyta bazy lotniczej w Hanoi
zaroiła się od pospiesznie sprawdzających swe oporządzenie i wyposażenie „Paras”
z 6 Batalionu Spadochroniarzy Kolonialnych, wśród których jak zawsze wyróżniała
się postać szczupłego oficera o wyraźnie zarysowanych rysach twarzy i
przenikliwym, zimnym spojrzeniu, który mówiąc do swych ludzi bardzo starannie i
powoli dobiera słowa, pomagając swojej narracji żywą gestykulacją. Jak zawsze „Bruno”
– bo tak go w zasadzie od początku przygody z Indochinami, która trwała już
wiele lat nazywano – nie zostawiał niczego przypadkowi, a jego ludzie musieli
być przygotowani do walki dokładnie tak samo, jak ich dowódca, zresztą świeżo
upieczony major. Marcel Bigeard nie został wybrany przypadkiem – zna doskonale Kraj
Tajów, przecież służył tutaj w roli instruktora dla tworzonych tutaj od lipca
1946 roku kompanii pomocniczych. Mając wówczas zaledwie cztery grupy liczące po
dwudziestu pięciu żołnierzy z 23 Pułku Piechoty Kolonialnej w krótkim czasie
stworzył siły, które przed rokiem tak skutecznie broniły swej ojcowizny przed
uderzeniem Vietminhu. W 1949 roku Bigeard tworzył na podobnych zasadach siły Tajów
w rejonie Son La, gdzie zebrał w krótkim czasie ponad 2500 ochotników budząc
swą postawą szacunek wśród tubylców. Jeśli coś może budzić wątpliwości, to nie
dowódca, a dowodzony przezeń oddział – 6 Batalion Spadochroniarzy Kolonialnych
dowodzony przybył do Haiphongu dopiero
28 lipca 1952 roku, a powstał oficjalnie zaledwie dwa tygodnie wcześniej.
Faktycznie jednostkę tę tworzono na bazie wcześniej walczącego z sukcesami 6 GCCP
(Zgrupowanie Spadochroniarzy-Komandosów Kolonialnych), ale większość żołnierzy
stanowili nowi rekruci, więc jedyną rękojmią przyszłej postawy żołnierzy w boju była postać tego, kto ich do
wojny przygotował, czyli właśnie Bigearda. Teraz jednak, wśród ryku
rozgrzewanych silników lotniczych na jak zawsze pełnych kałuż pasach startowych
Hanoi wielu „Paras” przyjmowało komunię, wielu obejmowało się i poklepywało
krzepiąco po plecach, inni jeszcze nerwowo śmiali się - usiłując żartować -
podczas gdy oficerowie i podoficerowie pragnąc przekrzyczeć cały ten zgiełk
wydawali rozkazy. Drużyna za drużyną ludzie znikali w pękatych kadłubach
wysłużonych „Dakot”, które natychmiast po zakończeniu załadunku rozpoczynały
rozbieg, rozpoczynając podróż będącą dla jednych drogą do chwały, dla innych
zaś – drogą ostatnią.
Marcel Bigeard - "Bruno"
Z uwagi na szczupłość miejsca strefy zrzutu położonej w północnej
części doliny potoku Muong Leum w basenie Tu Le zrzut 665 „Paras” Bigearda
odbył się w dwóch turach i przebiegł bez zakłóceń, choć ze stratami
spowodowanymi „twardymi lądowaniami”. Będąc już na ziemi „Bruno” podzielił swój
batalion na cztery kompanijne grupy bojowe, przy czym trzy z nich otrzymały
zadanie zablokowania dogodnych przejść do doliny, a czwarta pozostać miała przy
punkcie dowodzenia Bigearda ulokowanym na północno-wschodnim skraju strefy
zrzutu, przy starym posterunku. Pozycja ta obsadzona ludźmi 26 Kompanii
porucznika de Wilde’a opatrzona została kryptonimem „Francis”. Gdy ludzie de
Wilde’a rozpoczynali kopanie umocnień i przygotowywali łączność mijały ich trzy
długie kolumny idących gęsiego, objuczonych bronią i amunicją kolegów. Wzdłuż
biegu strumienia Muong Leum posuwała się 6 Kompania porucznika Magnillat.
Początkowo żołnierze musieli brnąć w lodowatych wodach górskiego bystrza, gdzie
wśród śliskich kamieni łatwo było o kontuzję. Szybko jednak znaleźli wyjście na
szlak biegnący wzdłuż lewego brzegu spokojniejszej już teraz rzeczki szlak
wiodący do Gia Hoi - tam założyli punkt oporu „Bernard”. Na położone w
odległości około półtora kilometra od punktu „Francis” Wzgórze 840 wspięła się
11 Kompania kapitana Leroy i założyła tam punkt oporu „Polo”, natomiast na
bardziej na północ położone, dominujące nad szlakiem wiodącym do Ban Phay
Wzgórze 876 wspięła się 12 Kompania porucznika Trappa natychmiast po
osiągnięciu szczytu przystępując do zakładania pozycji zakodowanej pod nazwą „Herve”.
Bigeard nie rozsyłał patroli – wiedział, że wróg nadchodzi i to nadchodzi w
wielkiej sile, więc nie tracił czasu. „Paras” po krótkim odpoczynku natychmiast
podjęli pracę nad kopaniem pozycji strzeleckich, do czego nie trzeba było ich
specjalnie zachęcać. Wielu spadochroniarzy wpatrywało się w ciemny las z
którego lada chwila miał wypaść nieprzyjaciel, ale nic nie zakłóciło ostatnich
przygotowań. Ponieważ ku francuskim posterunkom zmierzały setki i tysiące
wietnamskich żołnierzy walka miała być bardzo nierówna, choć niewielu zdawało
sobie sprawę z tego, jak bardzo nierówna…
Posterunek "Paras" z 6 BPC.
O poranku, na niewielkim poletku wylądował łącznikowy Morane,
który zabrał kontuzjowanych w czasie desantu, a krótko po nim nadleciała „Dakota”,
która zrzuciła ładunek w postaci min i drutu kolczastego. Materiały te
pozwoliły lepiej przygotować pozycje obronne, ale popołudnie minęło spokojnie.
Atmosfera robiła się jednak coraz gęstsza, gdyż z prowadzonego nasłuchu
wiedziano już, że nieprzyjaciel rozpoczął atak na Nghia Lo, stanowiące jakby centralny
sworzeń w stworzonym na drodze „Vietów” obronnym ryglu. Transmisje radiowe
wskazywały, że z każdą minutą walki przybierają na zaciętości, a szanse na
utrzymanie Nghia Lo maleją. Faktycznie – Wietnamczycy rzucili do walki wielkie
siły, wielokrotnie liczniejsze, niż stanowiące obsadę dwóch broniących samej
miejscowości punktów oporu. Obie kompanie Tajów i wspierająca ich kompania z 5
Tabor Marokańczyków posterunek „górny” utrzymały tylko kilka godzin. Dłużej, bo
do rana bronił się posterunek dolny, ale i on padł i jasnym stało się, że załodze
Nghia Lo nie można już pomóc. Generał Salan podjął wówczas decyzję o ewakuacji
wszystkich posterunków za Rzekę Czarną, w rejon bazy w Na San, która jako
jedyna posiadał dostatecznie dobrze rozbudowane lotnisko. W stronę pozycji
utworzonej przez 6 Batalion Spadochroniarzy Kolonialnych wyruszyły teraz załogi
posterunków w Than Uyen i Gia Hoi. Sytuacja liczącej około 200 Tajów załogi Gia
Hoi była o tyle trudna, że zanim jeszcze podjęto decyzję o ewakuacji jej
obrońcy zdążyli już stwierdzić ruch wietnamskich oddziałów zmierzający do całkowitego
odcięcia bazy. Dowodzący sektorem pułkownik Lajoix w związku z rozwojem
sytuacji przekazał dowództwo nad całością sił w rejonie basenu Tu Le majorowi
Bigeard nakazując odwrót w stronę Na San po zebraniu się całości. Ponieważ „Vieci”
nadal się nie pokazali francuscy spadochroniarze nadal utrzymują nakazane
pozycje oczekując na odwrót swych tajskich sprzymierzeńców, następny dzień nie
będzie już jednak taki spokojny. Rano na szlaku z Gia Lo pojawiły się wreszcie
grupki uciekinierów z atakowanych posterunków, które stopniały w całonocnym
marszu do niewielkich rozmiarów. Wśród wyczerpanych żołnierzy znaleźli się także
ocaleni z Nghia Lo, ale ogólnie rzecz biorąc z oddziałów trzymających
posterunki pozostały resztki, zajadle ścigane przez czołowe kompanie Vietminhu.
Teraz, pewni zwycięstwa Wietnamczycy nie zachowują ostrożności i w pościgu
wchodzą w pułapkę zastawioną przez ludzi porucznika Magnillat. W morderczym
ogniu pistoletów maszynowych i karabinków „Paras” biorą brutalny odwet za rzeź
swoich kolegów i roznoszą dwie kompanie wietnamskie, które wysforowały się najbardziej
do przodu. Nieprzyjaciel szybko załamuje się i stara wydostać z matni, ale
nawet po wyjściu ze strefy rażenia broni automatycznej ściga ich celny ogień
moździerzy porucznika Corbineau. Pierwszy sukces na pewno podniósł Francuzów na
duchu, ale walka dopiero się rozpoczyna, a przeciwnik nie powiedział jeszcze
ostatniego słowa. Wietnamczycy zaskoczeni obecnością francuskich
spadochroniarzy szybko przegrupowują się i ponownie ruszają do ataku, tym razem
ostrożniej i z wykorzystaniem swej liczebności. W tej sytuacji pozycja „Bernard”
zostaje ewakuowana – kompania porucznika Magnillat’a odchodzi w górę strumienia
zakładając nowy punkt oporu niemal dokładnie na południe od stanowiska „Bruno”,
przy czym sam „Bruno” powiadomił „Bernarda” (nazwy stanowisk obronnych stały
się teraz kryptonimami kompanii), że musi utrzymać stanowisko, gdyż
zabezpieczając górny bieg strumienia osłania jednocześnie odległą o zaledwie
sześć i pół kilometrów przełęcz Kao Pha – ich jedyną drogę odwrotu.
Gdy wzeszło słońce oczom „Paras” na pozycji „Polo” ukazał
się widok stanowiący jasny dowód ich wartości bojowej – wszędzie dookoła wzgórza leżeli martwi, opleceni
drutami ludzie. Życia nie zachowali także ci najodważniejsi, którzy mimo chaosu
próbowali mimo wszystko wedrzeć się w głąb francuskich pozycji. Jedyną różnicą było
to, czy ginęli samotnie, czy w skłębionej grupie kolegów – w sumie „Paras”
naliczyli dziewięćdziesięciu sześciu poległych „Vietów”. Trudno ocenić ilu
rannych kosztowały dwie fale wietnamskiego ataku, bo choć dla strzelców w
jamach każda sekunda walki brzmiała tak samo z jakichś powodów „Bruno” ocenił,
że nieprzyjaciel dwukrotnie poderwał się tej nocy do szturmu.
Oddział Vietminhu w marszu.
Wkrótce jasnym stało się, że nieprzyjaciel
obchodzi stanowiska punktu „Herve”. Przez krótki czas można było liczyć na
efekt ostrzału moździerzy porucznika Corbineau, ale to dla doświadczonych
weteranów starć z Francuzami błaha przeszkoda – kompanie rozpadają się na
plutony i drużyny i mimo strat prą naprzód – wprost, ku sercu doliny. Pozycji 6
Batalionu nie da się już dłużej utrzymać, gdy przeciwnik opływa ją jak ocean obejmuje
skałę, więc major Bigeard nie może czekać – wydaje rozkaz odwrotu. Trudno
wyczuć jak wielu żołnierzy przeciwnika „przeciekło” w ten sposób szlakiem
dookoła Wzgórza 876, a co gorsza okazuje się, że Vietminh obchodzi także
pozycję „Bernard”, więc nie ma czasu do stracenia, zatem „Bruno” wydaje rozkaz:
natychmiastowa ewakuacja, zniszczyć ciężką broń, zostawić rannych, punkt zborny
na zachód od Khao Pha, odwrót ubezpiecza „Polo”. Gros batalionu odchodzi przez
przełęcz w ostatniej chwili, ale tuż za nimi pojawiają się pierwsi żołnierze
przeciwnika – zanim jeszcze ludzie kapitana Leroy’a zdołali zorganizować obronę
przełęczy. Dochodzi do krótkiej, lecz brutalnej walki z minimalnego dystansu.
Padają przekleństwa, klątwy i błagania o łaskę, której nikt upadły na tej
przełęczy nie otrzyma. Do wieczora 6 Batalion Spadochroniarzy Kolonialnych
wycofuje się w całości poza basen Tu Le. Do punktu zbornego w Na San zostało mu
tym samym 130 kilometrów w skrajnie trudnym terenie, przy czym przy
najprostszej drodze, gdzieś w rejonie Ban Na Tong należało jeszcze przekroczyć Rzekę
Czarną, do czego batalion nie miał żadnych instrumentów.
Na razie jednak to wszystko nie ma wielkiego znaczenia –
dzięki postawie „Polo” batalion zyskuje kilka godzin na odpoczynek. Teraz
jednak, kto nie idzie, ten umiera – batalion zostawia za sobą wszystkich
niezdolnych do marszu na rozkaz dowódcy. „Pamiętaj! Moja siostra ma na imię
Eliane!” – każdy słysząc te słowa jednocześnie wyrywając na rozkaz dłoń z rąk
przyjaciela musi o tym śnić po kres swoich dni, ale taka jest ta wojna, bo gdy
nie możesz już iść, to wtedy umierasz. Wieczorem 21 października 6 Batalion
uprzedzając pościg dociera do posterunku Muong Chen trzymanego przez Tajów.
Widok wyczerpanych „Paras” musiał zrobić na obsadzie posterunku straszne
wrażenie, ale dowodzący tutaj plutonem czterdziestu lada jak uzbrojonych ludzi
chorąży Peyrol zasalutował przechodzącym doliną spadochroniarzom i milcząco
przyjął polecenie stanowienia odtąd straży tylnej zgrupowania. Nie trzeba było
wiele czasu, by tuż za ściganymi rozległy się strzały – teraz przyszedł czas na
Peyrol’a i jego ludzi. Ku zdumieniu spadochroniarzy Tajowie Peyrol’a nie tylko
umiejętnie powstrzymali pierwszy szturm Vietminhu, ale jeszcze zdołali wycofać się
i dołączyć do 6 Batalionu. Mając wolną drogę oddział ponownie wyruszył naprzód,
przy czym nazajutrz, 22 października stwierdzono pierwszy zgon z wyczerpania,
ale następnego dnia, po kolejnym wyczerpującym dniu marszu oddział Bigearda
osiągnął osadę It Hong, gdzie przygotował się do obrony. W ślad zanim
natychmiast pojawiły się pierwsze drużyny Vietminhu. Walka była krótka – „Paras”
natychmiast po pierwszej wymianie ognia odchodzili, a Wietnamczycy obawiając
się zasadzki nie napierali. Ta gra w indochińską formę pokera skończyła się,
gdy po północy 24 października pierwsi spadochroniarze pojawili się nad
brzegiem Rzeki Czarnej, gdzie czekały już na nich łodzie do przeprawy zorganizowane
przez piechurów Legii Cudzoziemskiej wysłanej im na pomoc. Do rana całość
zgrupowania przeprawiło się przez rzekę i podjęło marsz w stronę Na San, a
major Bigeard będąc już na drugim brzegu rzeki wydał otwartym kanałem komunikat
radiowy o treści „ Heroiczny odwrót z Tu Le jest symbolem niepokonanej armii
francuskiej!”. CEFEO poznało już przez lata Marcela Bigearda jako świetnego
instruktora, innowacyjnego lecz wymagającego dowódcę i wielkiego charyzmatyka
wojny. Teraz, gdy horyzont był całkiem wolny od innych legend jego gwiazda
rozbłysła feerią tysiąca świateł inie tylko członkowie CEFEO, ale także znaczna
część mieszkańców Indochin dowiedziała się kto taki wyprowadził z matni 6 BPC
przy stracie zaledwie 91 zabitych i zaginionych. Armia francuska zyskiwała
nowego bohatera, ale Giap kontynuował swoją kampanię i bez względu na różne
romantyczne odyseje generał Raoul Salan musiał wreszcie położyć tej ofensywie
tamę.
Parada żołnierzy 6 BPC w listopadzie 1952 roku, krótko po zakończeniu swego epickiego odwrotu.
Dowództwo CEFEO podjęło znacznie poważniejsze działania niż
zrzucenie na drodze wietnamskiego walca pojedynczego batalionu. Trwał jeszcze
odwrót ludzi Bigearda, gdy nad Rzekę Czarną popłynął obfity strumień posiłków –
do 30 listopada 1953 roku dowództwo przerzuciło do baz przy granicy z Laosem 15
000 żołnierzy, sześć baterii artylerii polowej i 2 500 ton zaopatrzenia. Do utworzenia
mostu powietrznego na trasie Hanoi – Na San użyto aż 655 transportowych „Dakot”
sił powietrznych, które wsparło 116 samolotów transportowych Bristol 170 „Freighter”
i aż 702 kolejne „Dakoty” pochodzące z różnych przedsiębiorstw komercyjnych.
Samo zabezpieczenie pasa przygranicznego przed kolejnym etap ofensywy Giapa
było jednak rozwiązaniem połowicznym, dlatego błyskawicznie – niemalże „na
kolanie” stworzono plan operacji zaczepnej będącej idealnym wręcz ucieleśnieniem
idei generała Salana uderzania w „miękkie podbrzusze” Vietminhu. Wykorzystując
zaangażowanie głównych sił wroga daleko od własnej podstawy operacyjnej
przygotowano kombinowaną operację sił powietrznodesantowych, zmechanizowanych i
rzecznych przeciw rejonowi tradycyjnej koncentracji baz zaopatrzeniowych sił
wietnamskich wprost na północ od Viet
Tri, stanowiącego wierzchołek „Linii de Lattre’a”. Nawet pomimo odpływu poważnych
sił i zasobów do baz w pasie granicznym z Laosem do Operacji „Lorraine” – bo taki
plan operacji zaczepnej otrzymał kryptonim – przewidziano ogromne wręcz, jak na
warunki CEFEO siły. W sumie w przedsięwzięciu udział miało wziąć 30 000
żołnierzy Korpusu Ekspedycyjnego operujących w ramach czterech grup mobilnych,
grupy aeromobilnej, dwóch samodzielnych batalionów piechoty, czterech
szwadronów rozpoznawczych i niszczycieli czołgów, silnej artylerii i oddziałów
wsparcia, w tym „dinassault”. Ta potężna siła otrzymała zadanie wtargnięcia na
obszar basenu Phu Tho i zniszczenia tam całego zastanego wyposażenia i
uzbrojenia przeciwnika, co z założenia miało w zasadzie zakończyć akcję Giapa w
pasie granicznym z Laosem i zmusić go do odwrotu w rejon Viet Bac. „Lorraine”
ruszyła 29 października 1952 roku.
Spadochroniarze Kolonialni.
Francuskie jednostki inżynieryjne nadal jeszcze pracowały
nad trasami przemarszów lądowego komponentu, w tym rzecz jasna tych najbardziej
kluczowych – czyli mostów na Rzece Czerwonej, gdy rozpoczęły się aktywne
działania jednostek bojowych, które wyruszyły na północ. Walki nie były zbyt
intensywne, choć jak pamiętamy, Giap pozostawił nad Rzeką Czerwoną dwa pułki
piechoty, które miały zabezpieczyć komunikację atakujących Kraj Tajów sił
głównych Vietminhu. Utworzenie przyczółków na rzece i zabezpieczenie ich przeciągnęło
się aż do 4 listopada i w znacznie większym stopniu spowodowała to zła pogoda i
intensywne opady deszczu, ponieważ zarówno 36, jak i 176 Pułki wietnamskie
starały się w tym czasie jak najszybciej przegrupować do osłony zagrożonych
obszarów położonych dookoła Thai Nguyen i Yen Bai. Tego dnia ruszył kolejny
etap operacji polegający na rozpoczęciu natarcia na Phu Tho dwoma kolumnami sił
zmechanizowanych. Cel został opanowany następnego dnia i oddziały francuskie
ruszyły dalej na północ, ale nadal posuwały się bardzo powoli cierpiąc z powodu
zniszczeń i zapór na drogach, ale przede wszystkim zmagając się z zerwaniem
przez siły Vietminhu wszystkich możliwych przepraw. Trudności w marszu były
deprymujące, ale nie mogły powstrzymać Francuzów, którzy z Phu Tho wyruszyli
dalej na północ, konsekwentnie realizując założenia planu – w ocenie generała
Salan, sam fakt zagrożenia baz Vietminhu powinien był skłonić przeciwnika do
reakcji i odwrotu. Tak się jednak nie stało.
Francuska kanonierka rzeczna podczas Operacji "Lorraine"
Bez względu na ruchy francuskich wojsk Giap nie
zrezygnował z okupacji Kraju Tajów, zostawiając dowódców obu pułków działających
na skraju Viet Bac samym sobie. Głównodowodzący Vietminhu zorientował się, że
Francuzi nie będą atakować ani Thai Nguyen, ani Yen Bai, więc uznał potencjalne
szkody za akceptowalne, ale kontynuując działania zagrażające francuskiej
osłonie Laosu utrzymywał w swych rękach inicjatywę operacyjną. Biorac pod uwagę
skalę francuskiej operacji nad Rzeką Czerwoną i Rzeką Chay uznał też, że
przeciwnik nie mógł w tych okolicznościach w znaczący sposób wzmocnić swojego
pasa obrony za Rzeką Czarną, więc tym bardziej tamtejsze bazy powinny stanowić
łatwy łup dla jego głównych sił. 9 listopada główne siły francuskie rozpoczęły
kolejny etap działań wyruszając z Phu Doan na północ. Tego dnia do akcji wszedł
też komponent powietrznodesantowy w postaci 1 Grupy Aeromobilnej pułkownika Ducuornau,
składającej się z 1 Batalionu Spadochroniarzy Cudzoziemskich majora Brothier, 2
Batalionu Spadochroniarzy Cudzoziemskich majora Bloch i 3 Batalionu
Spadochroniarzy Kolonialnych kapitana Bonnigal. Operacja desantowa rozpoczęła
się o 10.30 rano i na strefach zrzutu nie odnotowano żadnego oporu. Także
kolejne przybywające na miejsce falami kompanie spadochronowe bez problemów
rozwijały swoje działania. Desant trwał aż do godziny 15.00 i do tego momentu
zabito pewną ilość ludzi, choć oczywiście dość trudno było zdefiniować, czy
chodziło o żołnierzy Sił Regionalnych Vietminhu, czy po prostu o lokalnych
mieszkańców wsi, którzy mieli pecha znaleźć się w niewłaściwym miejscu, niewłaściwej
porze. Już dwie godziny po zakończeniu operacji desantowej do spadochroniarzy
dołączył pierwszy czołg rzutu naziemnego Zabezpieczywszy rejon akcji siły
francuskie przystąpiły do metodycznego przeszukania okolicy i faktycznie
wkrótce znaleziono broń, amunicję i inne zapasy przeciwnika. W sumie nazbierało
się tego łupu 1400 karabinów, 22 pistolety maszynowe, 100 ręcznych karabinów
maszynowych, 80 moździerzy różnych kalibrów i około 200 ton amunicji. Ponieważ
żaden znak na niebie i ziemi nie wskazywał na jakąkolwiek reakcję przeciwnika,
Salan postanowił wznowić aktywne działania i przygotował dwie grupy manewrowe,
które miały poszerzyć pas działania sił zaangażowanych w Operację „Lorraine”.
13 listopada wyruszyły one do kolejnej misji – jedna drogą nr 157, druga zaś
drogą nr 2. Późnym popołudniem kolumna poruszająca się drogą 157 dotarła do
skrzyżowania z droga nr 13 A, tym samym zajęła stanowiska wyjściowe do ataku na
Yen Bai, które stanowiło bardzo ważne ogniwo w systemie logistycznym Vietminhu,
a obecnie bronione było przez jeden samotny pułk piechoty. Francuzi jednak nie
zaatakowali, zadawalając się zbudowaniem nieco na południe pozycji obronnej
blokującej drogę 13 A i kierując pozostałe siły zgrupowania na północny zachód,
w stronę Yen Binh. Jasnym stało się, że Francuzi nie zamierzają szturmować Yen
Bai, a cała ich operacja jest po prostu dywersją. Jeśli Giap zorientował się we
francuskich zamiarach i nie zareagował przez kolejne pięć dni można było
spokojnie „spakować manatki” i rozpocząć odwrót – Operacja „Lorraine”
zakończyła się w wymiarze operacyjnym totalnym fiaskiem. Co gorsza CEFEO
rezygnując ze zdobywania Yen Bai postawiło się w dość kłopotliwej sytuacji –
manewr odwrotu tak wielkich sił musiał zająć sporo czasu, a tym samym nie można
było zgromadzonych na północ od „Linii de Lattre’a” oddziałów wykorzystać w
innych działaniach. Brak jakichkolwiek rezultatów nie wpływał zbyt dobrze na
żołnierzy, których większość nie zobaczyła na oczy nawet jednego zabitego
Wietnamczyka, naoglądała się natomiast ofiar zasadzek strzelców wyborowych i
min. Zdobycz osiągnięta w basenie Phu Doan nie była mała, ale też nie mogła
wpłynąć na stopień gotowości bojowej Sił regularnych Giapa. Fiasko było zatem
wielopoziomowe. Co warto przy okazji odnotować, francuscy żołnierze zdobyli i
zabezpieczyli w rejonie desantu 1 Grupy Aeromobilnej także dwie ciężarówki produkcji
radzieckiej, które odstawiono do Hanoi. Fakt ten użyto do hałaśliwej propagandy
na rzecz sowieckiego zaangażowania w pomoc Vietminhowi, ale świadomość odkrycia
początku procesu mechanizacji transportu zaopatrzenia przeciwnika była dość
przygnębiającym doświadczeniem. Oczywistym było, że zastąpienie ludzkich mięśni
i rowerów na górskich szlakach wiodących do Chin Ludowych samochodami ciężarowymi
będzie miało bardzo duży wpływ na ilość zaopatrzenia tą drogą przez Vietminh
pozyskiwanego. W dużym stopniu odkrycie to podważało sens wizji osłabiani
potencjału Vietminhu przez atakowanie jego linii zaopatrzeniowych – generowane w
ten sposób straty mogły zostać znacznie szybciej niż dotąd zakładano
uzupełnione. Musiało to wszystko prowadzić do niewesołych konkluzji.
Przejęta broń Vietminhu. Operacja "Lorraine"
Ruchy kolumn detaszowanych z rejonu Phu Doan wstrzymano
14 listopada, a następnego dnia rozpoczęto operację odwrotu na południe. Ruch
odbywał się dość sprawnie, aż do osiągnięcia rejonu Chan Muong, czyli osady
położonej w długim na cztery kilometry głębokim wąwozie otoczonym wzgórzami.
Jak należało się spodziewać, w tym miejscu Vietminh przygotował zasadzkę. Siły
główne 36 Pułku Piechoty zajęły dogodne pozycje wspierane przez moździerze i
działa artylerii polowej rozlokowane na wzgórzach otaczających kotlinę, co
uczyniło z pola walki śmiertelną pułapkę dla nadciagających z północy
Francuzów. Jest rzeczą dość dziwną, że sztab kierujący Operacją „Lorraine” wiedząc
o układzie terenu w tym miejscu nie próbował nawet użyć jednego z trzech
użytych do desantu batalionów „Paras” do uchwycenia i zabezpieczenia wzgórz
dominujących nad drogą, będącą jedyną dostępną trasa odwrotu na południe. Czoło
kolumny francuskiej osiągnęło kotlinę Chan Muong bez oporu i powoli poruszało
się naprzód osiągając właściwie już południowy wylot, gdy las pokrywający stoki
wzgórz ponad kolumną zaroił się od wietnamskich żołnierzy. Atakującym udało się
zniszczyć prowadzący kolumnę czołg i kilka innych pojazdów, oraz wywołać
olbrzymie zamieszanie. Wprawdzie opuszczenie ciężarówek i ukrycie się za
zatrzymanymi czołgami i halftrackami chroniło od ognia pistoletów maszynowych i
kaemów, ale pomiędzy wozami Francuzów zaczęły wybuchać pociski artylerii
wypełniając przestrzeń zabójczymi odłamkami. Straty sił francuskich zaczęły rosnąc
w przerażającym tempie i tylko jedna rzecz ocaliła czoło kolumny przed
kompletnym rozbiciem – decyzja dowódcy wietnamskiego o szturmie piechoty. Gdy
żołnierze Vietminhu zaczęli ześlizgiwać się ze swych dominujących wysokością
pozycji strzeleckich niemal natychmiast wdarli się pomiędzy poszczególne człony
rozciągniętej i zablokowanej kolumny. Natychmiast doszło do przerażająco
brutalnej walki na najbliższym możliwym dystansie przy użyciu automatów, granatów
i pięści. Francuzi z najwyższym trudem powstrzymali szarżę wietnamskich
piechurów, ale przede wszystkim – by nie razić swoich ogień wstrzymała rozlokowana
na wzgórzach artyleria. Co gorsza dla żołnierzy Vietminhu, o ile łatwo było zejść
ze wzgórz w dół na drogę i wedrzeć się w żywe ciało francuskich kompanii, to
teraz niepodobnym było się od przeciwnika oderwać i wrócić na poprzednie,
dogodne pozycje. Obie strony znalazły się w niewesołym położeniu.
Pod ogniem Vietminhu.
Klincz skończył się około południa, gdy na pole walki
napływać zaczęły kolejne francuskie jednostki. Pozwoliło to podjąć próbę
wyrwania się z kotliny i otwarcia drogi do dalszego marszu na południe.
Kolejnym czynnikiem odwracającym sytuację na polu bitwy na korzyść sił
francuskich było pojawienie się lotnictwa, które zaczęło zasypywać wzgórza
bombami i napalmem. Pod osłoną samolotów rozpoczęło się przegrupowanie –
nadchodzące kolejne kompanie Legii Cudzoziemskiej skierowano do natarcia na
wzgórze po zachodniej stronie drogi, wzgórza po stronie wschodniej miały stać
się celem ataku batalionu BMI, czyli „Batallion de Marche Indochinois”. Tak
zwane „bataliony marszowe” znajdowały się okresowo w Indochinach w zasadzie od
początku konfliktu i stanowiły rodzaj remedium na największa bolączkę CEFEO,
czyli na niedostatek związków taktycznych zdolnych do prowadzenia regularnych
działań. Tworzono zatem bataliony marszowe na etapie procesu formowania
kolejnych pułków zarówno w Metropolii, jak i w Koloniach, jako że armia
francuska w znacznej mierze odtwarzana była po II Wojnie Światowej od podstaw.
Nie czekano zatem na ukończenie procesu aktywacji poszczególnych elementów danego
regimentu, lecz zbierano oddziały już zorganizowane i po połączeniu ich w „batalion
marszowy” kierowano do Orientu. Teraz, na wzgórzach pod Chan Muong ratować francuskie
zgrupowanie miał w boju Batalion Indochiński, złożony z Francuzów, Khmerów i
Wietnamczyków. Nie był to jego bojowy debiut, gdyż znaczna część batalionu
jeszcze w styczniu 1952 roku zdobyła reputację twardej i bojowej jednostki, gdy
stojący na czele dwóch kompanii porucznik Ha Van Dai i chorąży Vu Hoc stoczyli
zaciekły, całodzienny bój z przeważającymi siłami Vietminhu utrzymując
powierzone pozycje i zadając przeciwnikowi ogromne straty. Przemarsz na pozycje
wyjściowe zajął oddziałom wyznaczonym do natarcia na wzgórza sporo czasu i
natarcie rozpoczęło się dopiero o 15.30. Legioniści z 2 batalionu 2 Pułku
Piechoty Cudzoziemskiej napotkali na bardzo słaby opór pojedynczych drużyn i
notowali szybkie postępy limitowane jedynie skrajnie trudnym terenem, przez
który należało się przedrzeć. Gorzej sprawy układały się na wschodnim paśmie,
gdzie rozlokowane było gros wietnamskiego pułku w osłonie stanowisk artylerii.
Żołnierze BMI odważnie zagłębili się w dżungli przedzierając się metr po
metrze. Kilkukrotnie natarcie zamierało pod huraganowym ogniem obrońców, ale za
każdym razem podoficerowie i oficerowie podrywali swych ludzi do kolejnych
ataków. Po godzinnej szamotaninie na oczach zalegających dno kotliny
zablokowanych żołnierzy przypatrujących się ich zmaganiom nagle zapadła cisza.
Wydawało się, że chłopcy z BMI doszli do ściany swoich możliwości, a ich
powolne natarcie zostało definitywnie zatrzymane. Wtedy nagle dowodzący
batalionem major Lagarrigue oceniając sytuację wyprostował się i doniosłym
głosem zakomenderował – „bagnet na broń!”, a posłuszni jego woli podwładni
nasunęli na lufy swych karabinków bagnety. Po chwili rozwinięty w jedną linie
batalion ruszył do szaleńczego ataku przy dźwięku trąbki sygnałowej i pod
rozwiniętymi proporczykami kompanijnymi. Widok wyprostowanych dumnie i prących
naprzód żołnierzy był niesamowity i stanowił jakby przeniesienie się w czasie
do zupełnie innej epoki. Jak w dawnych czasach opiewanych legendami i
opowieściami wprost wziętymi z gablot pułkowych izb pamięci męska odwaga
zderzyła się ze sobą i decydującym czynnikiem stała się wola zwycięstwa – ta zaprezentowana
przez żołnierzy BMI, okazała się po prostu odrobine większa. Nie wytrzymując
furii ataku żołnierze Vietminhu zaczęli wycofywać się ze wzgórza znikając w dżungli.
Zostawili za sobą ciała poległych i rannych, oraz nieco sprzętu, ale
najważniejsze było to, że zanim zapadł zmrok rozerwano stalowy pierścień
duszący zgrupowanie w kotlinie i otwarto drogę do dalszego marszu ku „Linii de
Lattre’a”. Starcie pod Chan Muong okazało się bardzo kosztowne – straty w
ludziach wyniosły 56 zabitych, 133 zaginionych i 125 rannych, a do ogólnego
rachunku trzeba było dopisać jeszcze stracony czołg, sześć halftracków i
kilkanaście ciężarówek. W sumie cała Operacja „Lorraine” kosztowała CEFEO około
1200 zabitych i rannych, co było bardzo wygórowaną ceną za zdobyte i zniszczone
uzbrojenie i zaopatrzenie Vietminhu. Przede wszystkim jednak Giap nadal tkwił
ze swymi głównymi siłami w Kraju Tajów, skąd zagrażał francuskim bazom nad
Rzeką Czarną, ale także w zasadzie bezbronnemu wobec takiej skali inwazji Laosowi.
Żołnierze BMI podczas patrolu.
Giap, który w zasadzie podjął bardzo rozsądna decyzję
zdając się nad Rzeką Czerwoną na siłę pozostawionych tam zawczasu jednostek
mimo wszystko zatrzymał swe siły główne na osiągniętej w końcu października
rubieży. Dopiero po dwóch tygodniach siły Vietminhu wznowiły operacje zaczepne
powoli posuwając się za Rzekę Czarną. Pierwszym zwiastunem nadchodzącej burzy
było zajecie przez oddziały 316 Dywizji Vietminhu posterunku w Moc Chau. Nie
był on zbyt wymagającym celem, gdyż dowództwo francuskie znakomitą większość
uwagi poświęcało pozycji w Na San, słusznie zakładając, że jest to miejsce
najbardziej sposobne do odparcia sił Giapa nie tylko z uwagi na naturalne
walory bastionu z uwagi na rzeźbę terenu, ale przede wszystkim z uwagi na fakt,
że z baz w Hanoi do Na San „Dakota” miała zaledwie 45 minut lotu, co w znacznym
stopniu zabezpieczało potrzeby logistyczne opierającego się o tę bazę większego
zgrupowania sił CEFEO. Czas podarowany przez Giapa obrońcom Na San, których
liczba – jak wiemy – rosła z dnia na dzień, został bardzo dobrze wykorzystany,
zwłaszcza, że sam generał Raoul Salan dostrzegł olbrzymi potencjał niewielkiej
dotychczas bazy. Dookoła lotniska, które było kluczem do panowania nad cała
prowincją Francuzi w krótkim czasie wznieśli bardzo poważny kompleks umocnień
polowych, ułożonych w rozległy, podwójny pierścień. Przebiegiem prac kierowali
specjaliści, a najbardziej wymagające zadania inżynieryjne wykonywali
członkowie dwóch obecnych na miejscu kompanii inżynieryjnych zgrupowania majora
Casso. Jego ludzie sprawili się znakomicie budując system kompanijnych punktów
oporu, dobrze rozlokowanych i zdolnych do wzajemnego wspierania się ogniem.
Przygotowano tez dobrze funkcjonujący system łączności, jak również
przygotowano szereg szlaków (na odsłoniętych odcinkach biegnących pod ziemią)
pozwalających na skryte manewrowanie siłami wewnątrz obwodu obronnego i szybkie
uzupełnianie amunicji. Gdzie tylko było to możliwe układano setki metrów zapór
z drutu kolczastego, który przybywał do Na San dosłownie tonami. Dowodzący na
miejscu całością zgrupowania francuskiego pułkownik Jean Gilles miał duże
doświadczenie wyniesione ze swojego pierwszego pobytu w Indochinach, kiedy to
dowodząc 23 Pułkiem Piechoty Kolonialnej działał w Tonkinie już w 1946 roku.
Gilles porzucił potem służbę w piechocie na rzecz spadochronowych „skrzydełek”
i stał się gorącym orędownikiem tworzenia jak największej ilości tego rodzaju
batalionów. Znał także osobiście i walczył ramie w ramię z wieloma dowódcami
jednostek spadochronowych – był między innymi przez długi czas bezpośrednim
przełożonym Marcela Bigeard’a. Jak wspominał później sam generał Salan, cały
jego sztab i wszyscy współpracownicy dowodzącego w Tonkinie generała Gonzales
de Linaresa pracowali w tym okresie wyłącznie realizując kolejne postulaty i
żądania Gilles’a. Ten zaś znakomicie wykorzystał położenie bazy i posiadane
zasoby, w ciągu dosłownie dni budując system imponujących umocnień zapewniający
świetną osłonę francuskim żołnierzom, ale także z uwagi na swoje położenie,
zapewniający całkowite bezpieczeństwo krytycznie ważnej bazy lotniczej. I wtedy
nadszedł Giap.
Plan obozu umocnionego w basenie Na San
W bezpośredniej bliskości Na San znajdowało się łącznie aż
29 batalionów Vietminhu, ale ponieważ Giap w zasadzie nie manewrował swymi
siłami, część z nich – jak na przykład 148 samodzielny Pułk Piechoty –
musiałaby wykonać kilka całodziennych i uciążliwych przemarszów przez bardzo
trudny teren, by móc podejść na pole przyszłej bitwy. Wyraźnie szwankowało
rozpoznanie, gdyż Giap w żaden sposób nie usiłował przeciwdziałać energicznej
rozbudowie bazy, a gdy już postanowił ją zaatakować, zrobił to właściwie „z marszu”,
czyli oddziałami, które miał pod ręką na miejscu. Gdy pierwsze drużyny 308 Dywizji
pułkownika Vuong Thua Tu zajmowały pozycje wyjściowe do szturmu proces
rozbudowy francuskich umocnień był już właściwie zakończony i w basenie Na San
atakujących oczekiwało już osiem francuskich batalionów tworzących dwa
zgrupowania mobilne. Zgrupowanie Lansade tworzyły 2 batalion 1 Algierskiego
Pułku Strzelców, 3 batalion 3 Pułku Piechoty Cudzoziemskiej i 2 batalion 6
Pułku Strzelców Marokańskich. Drugim komponentem sił Gilles’a była tak zwana
Wietnamska Grupa Mobilna, złożona z 2 i 3 Bataljonu Tajów, pozostałości 1 Batalionu
Tajów wzmocnionego Batalionem Marszowym, 55 Batalionu Armii Państwa
Wietnamskiego (55 BVN) i 3 batalionu 5 Pułku Piechoty Cudzoziemskiej. Siły te
wspierał ciężkie i lekkie moździerze, ale przede wszystkim cztery baterie 105
mm haubic z wietnamskiego i afrykańskiego pułku artylerii. Giap kierując
wieczorem 23 listopada do szturmu czołowy pułk 308 Dywizji wyraźnie nie docenił
skali francuskich przygotowań i siły załogi, kości jednak zostały rzucone i
żołnierze Vietminhu powoli przesuwali się w stronę pasma wzgórz położonego tuż
przy południowym brzegu Rzeki Czarnej omijając położony na obwodzie zewnętrznym
punkt oporu nr 23, a szykując się do szturmu na otoczony zasiekami punkt oporu
nr 8. Widok licznych stanowisk ogniowych i całych zwałów drutu kolczastego
broniącego dostępu do wzmocnionych drewnianymi deskami transzei widziany
wyraźnie w ostatnich promieniach słońca z pewnością nie napawał optymizmem
żołnierzy 308 Dywizji, ale rozkazy zostały wydane i punktualnie o godzinie ósmej
żołnierze Vietminhu podnieśli się do szturmu. Słabe wsparcie ogniowe
nielicznych dostępnych moździerzy właściwie nie naruszyło struktur obrony i
ludzka fala popędziła pod górę wprost w huraganowy ogień broni maszynowej
obsady punktu oporu nr 8, do którego natychmiast przyłączyły się karabiny
maszynowe z sąsiednich posterunków. 88 Pułk Vietminhu – bo ten regiment dźwigał
na swych barkach ciężar natarcia – wezbrał niczym gniewna fala, dobrnął do
linii zasieków i odpłynął zostawiając na szlaku uderzenia dziesiątki ciał
poległych i rannych. Dowództwo wietnamskie nie okazało swym podwładnym cienia
litości i po krótkiej chwili – całkowicie wbrew zasadom organizowania natarcia –
te same, skrwawione już i zmieszane oddziały ponowiły próbę – z dokładnie takim
samym efektem. Krótkie lecz mordercze starcie zakończyło się i do rana już nikt
nie niepokoił francuskich stanowisk.
Lotnisko w Na San podczas bitwy.
Wynik walki wywołał w dowództwie Giapa ogromną konsternację.
Choć już z pierwszych raportów wynikało jasno, że przeciw2nik jest solidnie
okopany i znacznie liczniejszy niż sądzono, postanowiono kontynuować kampanię, jednocześnie
podciągając w rejon Na San posiłki w postaci batalionów pozostałych dwóch
dywizji Sił Regularnych. 28 listopada 1952 roku generał Raoul Salan spotkał się
z zaniepokojonym biegiem wypadków Bao Daiem i przedstawił mu podczas konferencji
ogólna sytuację i potencjalne możliwości płynące ze stoczenia walnej bitwy w
rejonie Na San, co wpłynęło na nastrój Bao Daia do tego stopnia, iż ten w
pewnym momencie pod koniec spotkania rzekł do Salana – „Jeśli tak, wznieśmy
modlitwy o to, by Giap popełnił tak wielki błąd, by pójść tam i toczyć bitwę”.
Modlitwy Bao Daia i członków sztabu CEFEO zostały wysłuchane, bo już następnego
dnia po nieudanym szturmie odnotowano ruch kolumn wietnamskich w stronę Na Sam,
a siły już znajdujące się w basenie rozpoczęły intensywne patrole szukając
słabych punktów obrony. Giap połknął przynętę.
Kopanie transzei przed bitwą.
Przez nadchodzący tydzień basen Na San stał się obiektem
licznych starć drobnych oddziałów, gdyż stopniowo napływające w rejon walki
jednostki Vietminhu od razu podjęły próbę odcięcia wszystkich lądowych połączeń
drogowych bazy ze światem zewnętrznym, a pułkownik Gilles choć zdawał sobie
sprawę, że na dłuższą metę stan oblężenia jest nieunikniony mimo wszystko wysyłał
liczne i silne patrole, które korzystając ze wsparcia artylerii twierdzy
starały się te przygotowania do oblężenia Wietnamczykom jak najbardziej opóźnić.
Nie czekając na rozwój sytuacji rozpoczęto też proces przerzutu do Na San
kolejnych sił kierując tam aż cztery bataliony spadochronowe, dzięki czemu w
ręku pułkownika Gilles’a powstał bardzo silny odwód zdolny do natychmiastowej
reakcji na wypadek utraty któregokolwiek z punktów umocnionych. Mimo, że Giap
nadal nie dysponował całością sił po tygodniu postanowił spróbować jeszcze raz.
Tym razem plan ataku przygotowano znacznie staranniej, angażując do natarcia aż
dziewięć batalionów. Znacznie wzmocniono także komponent artyleryjski.
W okopach Na San.
Uderzenie zaplanowane na dzień 30 listopada miało zacząć
się tak jak poprzednio – o ósmej wieczór, ale dla rozproszenia francuskich
rezerw podjęto je na dwóch kierunkach. Celami wybranymi jako obiekty ataku były
położony skrajnie na północ punkt oporu nr 24 i znajdujący się w zachodniej
części obwodu punkt oporu nr 22 bis. Nie było elementu zaskoczenia, gdyż
wzmagający się ogień wietnamskich dział i moździerzy jasno wskazał cele
przeciwnika. Natychmiast zresztą na ogień wroga odpowiedziała artyleria twierdzy,
która szybko zaczęła zdobywać sobie przewagę w tym artyleryjskim pojedynku.
Mimo słabości własnej artylerii siły Vietminhu konsekwentnie podchodziły na
odległość szturmu od stanowisk francuskich. Skomasowanie naprawdę dużych sił na
stosunkowo wąskich odcinkach przełamania przyniosło jednak skutek – po trzygodzinnej
zaciekłej walce załoga punktu 24 złożyła broń przed triumfującymi żołnierzami
102 Pułku Vietminhu należącego do 308 Dywizji, który zapłacił za swój wielki
sukces bardzo obfitą daninę krwi. Gdy ostatni ocaleli obrońcy punktu 24
schodzili po stroku wzgórza w głąb wietnamskich pozycji jako jeńcy, w punkcie
22 bis rozgrywały się dantejskie sceny. Nieprzerwany szturm sił wietnamskich
trwał tutaj już od trzech godzin i pole walki pokryte było dziesiątkami ciał
poległych żołnierzy zalegającymi przedpole i wypełniającymi transzeje. Obrońcy
utrzymywali swe pozycje do ostatka woląc raczej zginąć niż się poddać. Nie
mniejszą determinację w tym bratobójczym starciu (obsadzał punkt oporu 2 Batalion
Tajów) wykazał szturmujący pozycję 165 Pułk Piechoty z 312 Dywizji Vietminhu –
ochotnicy własnymi ciałami obalali rzędy zasieków otwierając drogę ku zionących
ogniem wylotom otworów strzeleckich bunkrów i transzej, ochotnicy rzucali się opleceni
wiązkami granatów i wysadzali się wraz z obrońcami kolejnych stanowisk
strzeleckich. Kilkukrotnie dowodzący poszczególnymi odcinkami obrony wzywali
ogień artylerii na swoje własne stanowiska i wykorzystując chwilową pustkę
prowadzili lokalne kontrataki by odzyskać i ponownie obsadzić utracone wcześniej
stanowiska. Obie strony dosłownie wymordowały się w tym strasznym starciu – po trwającej
dziewięć godzin walce z 225 obrońców pozostało już tylko kilkunastu zdolnych
jeszcze do prowadzenia walki. Ich oczom światło budzącego się dnia ukazało
przerażający widok – wszystkie stanowiska strzeleckie zostały rozbite, a ziemię
pokrywał dywan z ludzkich ciał, przy czym dostatecznie duża część ofiar starcia
żyła jeszcze i szukając ratunku poprzez doczołganie się do swoich nadawała
wzgórzu niezwykły, pełzający obraz. Na okalających pozycję zwojach drutu
kolczastego wisiały dziesiątki potwornie okaleczonych ciał. Przerażająca cisza
jaka otoczyła szczątki umocnień odebrała ocalałym resztki woli walki i
kilkudziesięciu wciąż żywych Tajów rozpoczęło odwrót w dół zbocza, ku centrum
bazy. Pułkownik Gilles nie zamierzał tolerować obecności wroga w żadnym punkcie
swej twierdzy, ale mimo coraz bardziej rozpaczliwych wołań o posiłki zachował
spokój i zdecydowany był przeprowadzić silne kontrataki dopiero w świetle dnia,
by móc maksymalnie wykorzystać siłę swej artylerii i lotnictwa, przede
wszystkim zaś – uniknąć niespodzianki w postaci zasadzki, szczególnie groźnej w
nocnych ciemnościach. Nie bacząc na tragiczny los obrońców upadających punktów
oporu spadochroniarze stanowiący mobilny odwód dowódcy twierdzy przygotowali
się do akcji i zajęli stanowiska wyjściowe do kontrataku, ale nie rozpoczął się
on aż do poranka.
"Paras" z 3 BPC podczas kontrataku na punkt 24.
Jako pierwsze wyruszyły do walki o 22 bis dwie kompanie 2
Batalionu Spadochroniarzy Cudzoziemskich majora Bloch. Artyleria twierdzy
położywszy ogień zaporowy uniemożliwiła wzmocnienie obsady zdobytej tak wielkim
kosztem pozycji, wkrótce zresztą niebo zaroiło się od samolotów, które solidnie
obłożyły bombami nie tylko wierzchołek wzgórza i ale i podejścia do punktu
oporu, a także rozpoznane stanowiska artylerii Vietminhu. Legioniści powoli,
ubezpieczając się wzajemnie stopniowo brali teren i sprawnie – niemal jak na
ćwiczeniach – rozprawili się z wciąż żywymi żołnierzami wroga starającymi
stawiać jeszcze opór. Wkrótce obie kompanie zawładnąwszy pozycją wśród ofiar
walki natychmiast przystąpili do odbudowy rozbitych stanowisk obsadzając
pozycję. Pozostał jeszcze punkt 24, nad którym nadal dumnie powiewała czerwona
flaga ze złotą gwiazdą, ale u stóp wzgórza już gromadziły się główne siły 3 Batalionu
Spadochroniarzy Cudzoziemskich wysłanego do odzyskania tej pozycji. Kontratak
oddziałów kapitana Bonnigal od początku rozwijał się z dużym trudem – znacznie lepiej
zamaskowane stanowiska artylerii wietnamskiej udzieliły załodze fortu dużo
silniejszego wsparcia niż obsadzie punktu 22 bis. Ponadto dowództwo wietnamskie
miało znacznie więcej czasu na wysłanie posiłków na wzgórze i przygotowanie się
na nieuchronny francuski kontratak. Teraz mając przeciw sobie znacznie
liczniejszego przeciwnika obsadzającego umocnienia pozostające w znacznie
lepszym stanie niż na 22 bis „Paras” z 3 Batalionu toczyli zaciekły i krwawy
bój metr po metrze wgryzając się w obronę przeciwnika. Bezpardonowa walka trwa aż
siedem godzin i dopiero rzuciwszy do walki wszystkich żołnierzy 3 batalion
odbija pozycję 24. Także tutaj widok wzgórza po walce odbiera jakąkolwiek
ochotę do dalszego zabijania się. Francuscy spadochroniarze pospiesznie
uzupełniają amunicję i rozmieszczają swe karabiny maszynowe, a kilkunastu
noszowych usiłuje jakoś pomóc dziesiątkom rannych. To jednak nie koniec – mimo dotychczasowych
niepowodzeń rozdrażniony Giap wydaje rozkaz do ataku na całym obwodzie twierdzy
i o godzinie 21.00 wieczorem 1 grudnia setki żołnierzy Vietminhu ruszają do
straceńczego ataku w kilkudziesięciu punktach jednocześnie.
Jeden z wziętych do niewoli żołnierzy Vietminhu. Na twarzy malują się wszystkie przeżycia związane ze stoczoną w nocy bitwą.
W panujących ciemnościach nie może interweniować
lotnictwo, ale piloci „Dakot” krążą nad basenem Na San i zrzucają setki flar,
które zamieniają noc w dzień. Pole bitwy jest w ruchu, wraz z opadaniem
kolejnych girland świecących mocnym światłem rakiet obrońcy potrafią wyraźnie
dostrzec przemykające wśród zapór i zasieków cienie pochylonych ludzi
natychmiast otwierając ogień. Ogromne usługi obrońcom atakowanych punktów oporu
oddaje także bez ustanku strzelająca artyleria, która zadaje atakującym zwartym
kolumnom ogromne straty. Mimo, że w wielu miejscach atak kończy się w ciągu zaledwie
kilkunastu minut od rozpoczęcia, w innych Wietnamczycy atakują fala za falą, z
ogromnym uporem i nie bacząc na straty. Przesilenie chaotycznej walki następuje
około 2 w nocy, gdy z przedpola zaczynają spływać coraz liczniejsze grupki
kompletnie oszołomionych rozmiarami strat żołnierzy wietnamskich – nawet tak
odważni i pełni poświęcenia ludzie mają swoje granice odporności i tej nocy
granice te zostały definitywnie przekroczone. Walki dogasają rano, w świetle
dnia, gdy wraca na arenę lotnictwo, którego uderzenia pozbawiają Giapa animuszu
ostatecznie. Zaledwie dwa dni później rezygnuje on ze zdobywania Na San i
główne siły Vietminhu rozpoczynają odwrót na północ. Francuzi nie ścigają
pokonanego przeciwnika zadawalając się utrzymaniem kontroli nad regionem swej niezwyciężonej
bazy. Krótka kampania pod Na San jest niebywale krwawym starciem – siły francuskie
utraciły w walkach około 1200 zabitych i rannych, ale straty Vietminhu były
znacznie, znacznie wyższe. Historycy wietnamscy określają je na 1400 zabitych i
zaginionych, oraz 2525 rannych, ale jest to liczba z całą pewnością zaniżona, a
przede wszystkim nie obejmująca jeńców – tych pozostało w rękach francuskich łącznie
z dezerterami 1932, co stanowi dostatecznie ponure świadectwo ukrycia
prawdziwych rozmiarów porażki przez wietnamską historiografię oficjalną. Tylko
w rejonie najzacieklej toczonych walk, w obrębie bazy znaleziono nieco ponad tysiąc
ciał poległych przeciwników. Doliczając tych, których szczątki na zawsze
pozostały w dżungli poza zasięgiem francuskich patroli liczba zabitych sięga
prawdopodobnie półtora tysiąca, choć oczywiście nie sposób dziś wskazać jej
precyzyjnie. Podobnie jest z liczbą rannych, których Vietminh także stracił
znacznie więcej – być może nawet cztery do pięciu tysięcy. Pamiętać należy także
o stratach wśród będących praktycznie bez wyjątku cywilami tragarzy, na których
plecach na pole bitwy docierało całe zaopatrzenie sił Giapa. Na trasach ich
marszu przez cały okres szturmów polowały na karawany obładowanych workami z
ładunkiem amunicji, lub ryżu francuskie samoloty, których ataki także zbierały
zwoje żniwo, o czym jednak historiografia wietnamska nie wspomina praktycznie w
ogóle.
„W krainie ślepców, jednoocy są królami”. Słowa te chyba
najlepiej obrazują zmagania toczone na przestrzeni opisywanych miesięcy. Kolejna
kampania kończyła się bez decydujących rozstrzygnięć, mimo wszystkich
poniesionych przez walczące straty ofiar i olbrzymiego poświęcenia. Patrząc na
wyniki zmagań trudno nie oprzeć się wrażeniu, że właściwie obie strony w
znacznym stopniu same zmarnowały naprawdę dobre okazje do zadania przeciwnikowi
potężnych ciosów. Tak naprawdę za sukcesami odnoszonymi przez obie strony najczęściej
stało dostrzeżenie w porę błędów popełnianych przez stronę przeciwną i umiejętne
wykorzystanie tego właśnie czynnika. Fakt odparcia sił Giapa spod Na San nie
jest tutaj w żadnym razie czynnikiem przeważającym szale wojny na stronę
francuską. Sztab CEFEO wiedział zresztą doskonale, że kolejny raz nie udało mu
się zniszczyć żadnych większych oddziałów Vietminhu, a fakt wykrwawienia wielu
batalionów i pułków miał tylko doraźny efekt – przecież nawet najbardziej wyniszczone
oddziały można było stosunkowo szybko odtworzyć wykorzystując ocalałe, doświadczone
kadry. Z drugiej strony pewnym pozytywem kampanii była postawa oddziałów
tubylczych, indochińskich stojących po stronie Francji – w wielu przypadkach
stawali ludzie ci do walki z odwagą i oddaniem wręcz zawstydzającym najbardziej
elitarne pododdziały sił francuskich. Z pewnością stanowiło to dobry prognostyk
na przyszłość, choć nadal proces tworzenia kolejnych oddziałów sił zbrojnych Państwa
Wietnamskiego nie przebiegał w takim tempie, w jakim oczekiwał tego sztab
CEFEO. Z drugiej strony jednak doświadczenia z przeprowadzonych w tym okresie
operacji ofensywnych musiał kłaść się głębokim cieniem na artykułowanie
zamiarów przez francuskich dowódców – mimo wyraźnego wzrostu angażowanych sił
nie udało się w żaden sposób doprowadzić do przełomu, a kolejny raz największym
osiągnięciem była bitwa stoczona w obronie statycznej, pod osłoną starannie
przygotowanych umocnień, w warunkach dla wroga bardzo niedogodnych. Trudno było
oczekiwać jednak, że Giap wciąż będzie popełniał te same błędy.
Komentarze
Prześlij komentarz