„W Poszukiwaniu, w Niechęci”
I.
Ja rozmawiałem ostatnio przy okazji cudzego protestu
wobec bezsensu egzystencji dzisiejszego kleru z jednym dobrym kolegą. Nigdy nie
widziałem go na oczy, ale jest niewątpliwie dobrym kolegą, bo przecież dzieli w
wielu sprawach moje poglądy i jest chyba tak samo rozgoryczony jak ja. Pojęcia
nie mam, czy wzrósł po prostu w katolickim kraju, pośród katolickiej rodziny,
czy może wierzy bezinteresownie i pomimo wszystko. Trudno orzec – w moim
świecie to zresztą i tak całkiem prywatna sprawa, o którą bardzo nie lubię
pytać. Jest jednak coś głębszego płynącego z emocji towarzyszących tej
prozaicznej wymianie zdań, silnie umotywowanej znanymi nam wszystkim doskonale
faktami, takimi jak pazerność i chciwość, intelektualny obskurantyzm o
konsystencji brudu pod paznokciami, czy wreszcie gniew na myśl o zamiatanych
pod dywan afer pedofilskich. Trudno właściwie wybrać co gorsze…
Powiedzieć, że jestem przeciwny – to niczego nie
powiedzieć. Nie jest mi po drodze ze współczesnym katolicyzmem od tak wielu
lat, że już chyba nawet sam zapomniałem o tym, co było początkiem, rozstajem
dróg. Mówię dziś uczciwie – do czego w polskich realiach potrzebny jest
konkordat? Dlaczego tylko jedna strona tak sformułowanej koegzystencji ma czerpać
z umowy realne korzyści? Nie chodzi mi właściwie o pieniądze, tytuły i złoto, do
którego tak uwielbiają tulić się hierarchowie, poszukałbym raczej prawdziwie
kluczowego powodu, dla którego moja niechęć niestrudzenie przeradza się w rewolucyjnych rozmiarów gorączkę. Mam na
myśli niestrudzone zabijanie wiary-w-człowieku, zabijanie wszystkiego tego, co
w marzeniu o Bogu ma jakikolwiek sens. Drzewiej, można było poznawać naturę
katolickiej metafizyki wprost, poprzez pragnienie nieuporządkowania – Kościół w
swej przedziwnej mądrości każe – nawet oczekuje – absolutnego podporządkowania,
posłuszeństwa swej wykładni. Nie zwykł tolerować jakichkolwiek innych form, które
przecież prześladował brutalnie tak
długo, że nawet teraz nie potrafi się wyzwolić z tej dawno przebrzmiałej
superpozycji do możliwej przecież, bo istniejącej na wyciągnięcie ręki
zdolności koncyliacji z realnym światem dzisiejszego człowieka. Oto zatem
przedziwny splot – kiedy Kościół oskarża mnie ustami swych kaznodziejów i wersetami
swych pism o „grzech pierworodny”, o bycie napiętnowanym czymś w gruncie rzeczy
niesprecyzowanym, czymś co każe mi być człowiekiem słabym i nieuchronnie
skazanym na znak litości płynący z rąk księdza ukryty w formie sakramentów, sam
jest naznaczony swym własnym grzechem pierwotnym – zawłaszczaniem percepcji i
notorycznym zawłaszczaniem cudzej tradycji. Kościół ma dziś twarz Witkacego w
pilotce na pamiętnym zdjęciu dokumentującym istnienie groteski.
Czy to, co teraz piszę ma głębszy sens? Ma ich wiele
(tych cholernych sensów), jeśli tylko zastanowię się nad tym co mi zabrano, a
co ofiarowano w zamian. Kurs wymiany jest zwodniczo prosty – my wam dajemy
katechetów, a wy nam dajecie kupę czasu na to, żeby kolejna generacja ludzi w
pewnym momencie swojego życia doszła do wniosku brzmiącego jak, „załatw u
księdza, ja muszę mieć ślub kościelny, bo
moja matka nam nie pomoże po ślubie”. I do tego sprowadza się dziś świat
„Sacrum”, co jest troszkę poniżające dla pokoleń przed nami, oddających życie w
różnych przykrych okolicznościach, ale ok – czepiam się natury „świętości”. Nie
ma śladu po ognistej i wiodącej przez mękę drodze dochodzenia do tego, co właściwie
powiedział Bóg – „Pytanie jest forma dociekania, którego przedmiotem jest
Zakaz; jest to pytanie, które wchłania Zakaz i przemienia go w okazję do
upadku.” Tak w każdym razie Granicę Kuszenia definiuje Paul Ricoeur.
II.
Kiedyś słowo „wiara” oznaczało dla mnie bardzo wiele – oznaczało
coś innego niż tylko ową melancholijną lub entuzjastyczną sztukę egzaltacji
charakterystyczną dla uszlachetnionego ideą człowieka nauki – jak każe nam widzieć
to Kierkegaard. Słowo „wiara” ma dla mnie twarz Jacques’a Fesch – tak, tego od „Za
pięć godzin zobaczą Jezusa” – który w ostatniej godzinie swego marnego życia zwraca
się ku poszukiwaniu w metafizyce, we własnych zasobach nie-bytu poszukując
rozgrzeszenia, by czystym przystąpić do sakramentu śmierci. Słowo „wiara” ma
dla mnie ciało wersów Reinholda Niebuhra, które krzyczą – „Jeżeli
komplikacje i nieuczciwość dorosłego życia są wrodzonym defektem, może wydawać
się daremnym żądanie, aby człowiek odmienił się i stał się jako dziecko” – stawiającymi
mnie do pionu i przypominającymi nawet w sytuacji skrajnego upojenia
alkoholowego, że jednak jestem dorosły i musze żyć. Słowo „wiara” w dzisiejszym
wydaniu każe mi iść natomiast drogą Levi-Straussa i uznać, że nie istnieje już
odpowiedniość pomiędzy zwyczajami i
mitami, których pełno w naszym świecie. W naszym świecie trudno jest wskazać
jednoznacznie, kto jest bardziej święty – aleksandryjscy cenobici, święty
Franciszek co śpiewał ptakom, czy może rosyjscy Narodnicy? Nic nie jest przecież
jasno określone poza pozą i poglądami Arcybiskupa Marka Jędraszewskiego, który
z ambony wskazuje z siłą profety i niemal boską mocą gdzie stawiać krzyżyk
podczas głosowania i dlaczego geje to nie ludzie, lecz bestie. To nawet nie
klasyczne dla scholastyków średniowiecznych wyznanie dualizmu zła i dobra o
jasno określonych granicach, lecz po prostu zwyczajny efekt płonącej gałęzi. Lecz
ów Jędraszewski broniąc swej pozy i faktu posiadania znaczenia niszczy śladem
pierwszych chrześcijańskich atletów nienawiści wszystko to, co w wierze ma
jakiekolwiek znaczenie. Owa zamiana Dobra i Miłosierdzia na rzecz Tradycji
Borgii i prymitywizmu przekazu jasno wypiera moją wątłą postać poza nawias markowego
świata, a zatem poza granice katolicyzmu w którym zostałem wychowany, w którym
wzrastałem.
Ów Marek Jędraszewski jest istotnym politykiem, lecz w
zamian za to utracił – o ile kiedykolwiek posiadał – łączność z ludzką naturą
typowego reprezentanta społeczności europejskiej początków XXI Wieku. Nie tyle
podciął, co bezpowrotnie spopielił ową złotą gałąź na której siedział, otoczony
zausznikami i hierarchami. Dowiódł czegoś, co nie mieści się w głowie
najtęższym religioznawcom – dowiódł faktu, że Religia może istnieć bez Boga. Swoją
głupotą odziedziczoną po Prymasie Glempie i Papieżu Polaku, którzy obaj na raz
niczego nie widzieli i o niczym nie słyszeli dowiódł dziś sensu stwierdzenia
głoszącego, że katolicyzm naszych czasów jest niczym innym, jak tylko
trywialnym (choć kosztownym) podatkiem na rzecz spokojnej egzystencji wśród
ziomków, którzy wcześniej już opłacili ów podatek i teraz jest im głupio, więc
wymagają owego myta od każdego innego członka swego mikroświata. Pocieszające
jest tylko to, że coraz więcej Polaków gardzi tym pustym gestem i w ogóle się nim
nie przejmuje. Wystarczy im ów cierpki smak życia doczesnego podobny do
doświadczeń wcześniejszych pokoleń, a związany z codzienną pracą, trudem i
wyrzeczeniami.
Jest kościół dziś mało zainteresowany zbawieniem – żadne to
odkrycie. Żeby jednak chciał zainteresować się własnymi dokonaniami. A to przecież
wywodząca się z szeregów francuskiej chrześcijańskiej demokracji Simone Veil
doprowadziła do ustanowienia w V Republice prawa kobiet do aborcji na żądanie.
I potrafiła to uzasadnić nie tylko na drodze prawnych niuansów, lecz także w
drodze dyskusji o tym, co jest Jędraszewskiemu zupełnie obce –
chrześcijańskiemu miłosierdziu. Tutaj dochodzimy do ściany.
III.
Jest moim największym marzeniem, abym jako konserwatysta –
klasyczny chrześcijański demokrata – mógł głośno powiedzieć co tli się we mnie
od wielu lat. Treść owego tlenia jest bardzo prosta, a brzmi – zostawcie to, odejdźcie
z godnością i pozwólcie ludziom sądzić i myśleć tak jak oni pragną! Służcie tym
samym ludziom, nad którymi wydaje się wam – drodzy księża – sprawować Rząd Dusz,
zamiast usiłować nimi władać. Ta epoka definitywnie się skończyła i nie wam o
tym decydować, czy ktoś jest godny i sprawiedliwy tylko na podstawie zawartości
koperty pokolędowej. Nie decydujcie i nie nakazujcie! „Jest w nas chaos. Tacy
się rodzimy. Uporządkować w nas ten chaos to zniszczyć w nas stworzenie” –
żaden z was, drodzy hierarchowie nie ma pojęcia co właściwie miała na myśli
Simone Veil mówiąc te słowa, ale ja wiem i inni też. Za to, co zrobiliście,
odwracamy się od was skazując was na niebyt mimo waszych napomnień i krzyków.
Czeka was los Mab z legend Arturiańskich – istniejącej wyłącznie tak długo, jak
funkcjonowała w ludzkiej pamięci. Na
razie świetnie wam idzie drodzy hierarchowie – rzygać się chce na myśl o waszej
roli życiu politycznym i społecznym Polski w ostatnich wiekach, a jeszcze
bardziej na myśl o tym z jaką mocą wypychaliście na ołtarze tych prostych ludzi
z gminu opatrzonych koloratką, którzy ginęli na czele kosynierów, albo pod
Radzyminem.
Usuńcie się
wy, którzy gdy tylko dano wam ośmioletnią szansę ponownie wmawialiście ludziom,
że wiedza jest czymś co naznacza i jest grzeszne, niedobre. Cofnęliście nas do
czasów średniowiecza, z całym asortymentem zabobonu i okrucieństwa w zamian za
czas antenowy i nadzieję na to, że ściskając nam gardła, osiągniecie coś więcej
niż papieże z czasów pornokracji. Jesteście wprawdzie obrzydliwi w tej waszej
dysproporcji pomiędzy waszym ulubionym ludowym katolicyzmem naznaczonym tak
pielęgnowanym brakiem pędu do wiedzy i jednoczesnym masowym korzystaniem z
nowoczesnych kanałów komunikacji. Kiedyś, w gronie owych Cenobitów starczyła
siła wiary, dziś musi wam wystarczać zasięg internetu. Zostawcie tych ludzi,
tych właśnie na tej ziemi – w Polsce – bo żadni z was pasterze. Odebraliście mi
wszystko – od wyrafinowanej dyskusji o znaczeniu demona, jako komunikatora
pomiędzy biegunami Dobra i Zła, po wiarę w to, że za waszymi tłustymi paluchami zbrojnymi w religijnych znaczeń złote sygnety
nie czai się już Dobre Słowo, lecz cos na kształt „spierdalaj, bo nie mam czasu”.
Dokonaliście tego – wielkie gratulacje!
Doprowadziliście
do sytuacji w której „Polski Papież” zamiast hańby związanej z notorycznym utrudnianiem wyjaśnienia afer pedofilskich
kojarzy mi się z udaną koniec końców próbą stworzenia kościoła w kościele. Pod
tym względem jesteście niezrównani – po setkach lat otaczacie się nowymi
bezrozumnymi prostaczkami spod znaku „rycerzy maryjnych” do których jest wam
najbliżej narracją, zupełnie jak przed setkami lat, gdy kościół sięgał po
flagellantów. To, właśnie ten fakt stawia was, drodzy hierarchowie po
konkretnej stronie niszczycieli wiary. Bo nie jestem już w stanie wyobrażać
sobie w jednej chwili chrześcijańskiej inkluzywności pojęcia demona jako
komunikatora pomiędzy światami materialnym i niematerialnym i budowy kolejnego
projektu Ojca Dyrektora. Przy tym wcale nie chodzi mi o to, że przy okazji
okazało się, że wody termalne z Torunia trzeba ogrzewać, by móc ogrzewać
mieszkania Torunian. Chodzi mi o to, że po raz pierwszy w moim życiu na myśl o
waszych – drodzy hierarchowie – występach nie mam ochoty wierzyć w cokolwiek.
Zabiliście wiarę raz na zawsze i mam nadzieję, że wasze przeciwieństwo, czyli
owa „socjalistyczna wrażliwość”, którą tak pogardzaliście okaże się
dostatecznie dobrym i mocnym fundamentem nowej rzeczywistości. Tej
rzeczywistości, której tak bardzo się baliście, a którą niczym Kasandra, sami
spowodowaliście. To wy jesteście, drodzy hierarchowie, głównymi sprawcami tego,
co Richard Dworkin nazwał „społeczeństwem religijnych ateistów”. A im bardziej będziecie
podtrzymywać tabu w rodzaju „świętej spermy”, „świętego zarodka” i „kobiety
jako narzędzia uzbrojonego w mowę”, tym lepiej – w końcu Diabeł was weźmie. I po
raz pierwszy okaże się wówczas, ze wasz przekaz ma w sobie ziarno prawdy – w końcu
to wy, hierarchowie wymyśliliście Diabła.
Komentarze
Prześlij komentarz