"Dien Bien Phu - Requiem dla Starego Świata" Opowieść o wzroście i upadku Francuskich Indochin - Część III
„Offertorium” – Jeden rok z życia pewnego Generała
„Moje Dzieci, ci którzy chcą niech podejdą do mnie bliżej,
Uklęknijmy teraz do wspólnej modlitwy,
Naszej modlitwy.
Oddaj mi Panie to co pozostało,
Oddaj mi Panie to, czego nikt inny nie chce.
Daj mi Panie niebezpieczeństwo, niepokój i walkę!
Niech zawsze we mnie są,
Bym nie musiał wciąż prosić cię Panie o odwagę!
Bo tylko ty Panie dać możesz nam to,
Czego nie można się już wyzbyć.
W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego!
Panie,
Oto Twoi Synowie!
Tak zmęczeni niekończącą się walką.
Ojcze,
Miej litość dla tych, którzy nim przekroczą bramę,
wykrzyczą dla Ciebie swe imiona.
Dopomóż im!
Błagam Cię, Amen.”
Modlitwa Kapelana Spadochroniarzy Kolonialnych
Przed startem do operacji desantowej.
Klęska na RC 4 i paniczna ewakuacja Lang Son nie były
końcem tragicznej dla Francuzów kampanii – Na posterunku pozostawała cały czas
dowodzona przez pułkownika Coste załoga Lao Cai, któremu pozostawiono wolną
rękę w kwestii podjęcia decyzji o kształcie ewakuacji jej terminie. Coste nie
czekając na powoli nadciągające siły Vietminhu i 3 listopada zniszczył
wszystkie fortyfikacje i zaopatrzenie, którego nie był w stanie zabrać, po czym
wycofał swych ludzi do Lai Chau napotykając po drodze dość słaby opór
nielicznych wietnamskich oddziałów. Rachunek wystawiony Francuzom przez Giapa
podczas bitwy wywołał szok opinii publicznej i kierownictwu politycznemu i
wojennemu Republiki. Z początkowego stanu liczebnego zaangażowanych w walkę
oddziałów grup La Page i Charton’a wynoszącego 5 962 ludzi stracono 4 128
żołnierzy, przy czym w tej liczbie jako oceniano znalazło się około 3 000
zaginionych, przy czym z wziętych do niewoli po latach do Francji powróciło
około 1 000 ludzi. Oddziały kolumny La Page’a odnotowały straty na poziomie 62
%, a kolumna Charton’a aż 87 %. Najbardziej ucierpiał III Batalion 3 Pułku
Piechoty Cudzoziemskiej, który stracił 82 % stanu osobowego, w tym dowódcę –
majora Forgeta. Poza ogromnymi stratami ludzkimi Korpus Ekspedycyjny pozostawił
na polu walki wielkie ilości broni ręcznej i zespołowej, a zdobycz Vietminhu
uzupełniły materiały wojenne pozostawione w Lang Son, gdzie zdobycz była
szczególnie bogata, a obejmowała 13 haubic, 940 karabinów maszynowych, 4 000
pistoletów maszynowych, 8 000 karabinów, 450 samochodów i innych pojazdów
specjalistycznych, oraz liczone w dziesiątkach ton zapasy paliw i amunicji. O
ile dotychczas mimo wielu drobnych niepowodzeń obraz żołnierzy wietnamskich w
oczach ich francuskich przeciwników opierał się o stereotyp drobnych i pełnych
poświęcenia, ale słabo uzbrojonych i wyszkolonych partyzantów, nagle termin
„Viets” – zmienił zupełnie znaczenie. Nagle, praktycznie w ciągu kilku tygodni
„Wieci” stali się w oczach członków CEFEO świetnie wyszkolonymi i uzbrojonymi
diabolicznymi przeciwnikami, którzy jak duchy pojawiali się wszędzie w
wielkiej, niepowstrzymanej masie i bez litości łamali każdy opór. Głębokie
załamanie morale dotknęło siły francuskie właściwie na każdym szczeblu, aż po
najwyższe dowództwo generał Carpentier pod wrażeniem klęski w strefie
granicznej był skłonny ewakuować cały Tonkin i bronić się na południe od 18
Równoleżnika. Tego było już za wiele i w Paryżu natychmiast rozpoczęto
poszukiwania następcy niefortunnego dowódcy Korpusu Ekspedycyjnego. Wybór padł
na pełniącego obowiązki Dowódcy Sił Lądowych w Europie Zachodniej na poły
legendarnego generała Jean de Lattre de Tassigny, ówcześnie
sześćdziesięciojednoletniego najwyższego stanowiskiem oficera Armii Republiki.
Generał de Lattre nie rozważał długo złożonej mu propozycji i już 13 grudnia
wsiadł na lotnisku Orly na pokład samolotu, którego portem docelowym był
Sajgon. Generał de Lattre obejmował nie tylko dowództwo wojskowe, ale przejmował
także z rak Pignona obowiązki Wysokiego Komisarza ds. Indochin.
Generał de Lattre dekorujący odznaczeniem członka jednostki spadochronowej.
Choć zadanie przed którym de Lattre stanął było bardzo
trudne (raporty spływające do Paryża ze sztabu CEFEO rysowały sytuację w
wyjątkowo czarnych barwach), nie było niewykonalne. W oczach francuskiego
generała kluczową sprawą było poprawienie stanu moralnego CEFEO i radykalna
zmiana poziomu dowodzenia operacyjnego, najlepiej oczywiście przy skromnej
pomocy ze strony przeciwnika. W teorii niespecjalnie należało na to ostatnie
liczyć, gdyż Giap z poziomu „radosnego amatora” nagle urósł do roli „wielkiego
stratega”, ale de Lattre dość szybko zorientował się w zamiarach wietnamskiego
dowództwa i w tym właśnie upatrywał swoją szansę na odwrócenie losów wojny.
Oddziały Giapa, któremu przy walnej pomocy niefrasobliwego francuskiego
dowództwa udało się wreszcie podnieść poziom działań swych sił z partyzanckiej,
wybitnie nieregularnej formy walki do regularnych działań opierających się o
scentralizowane dowództwo, zaczęły powolne przygotowania do kolejnej wielkiej
operacji. Od północy i zachodu kolejne bataliony i pułki wietnamskie zaczęły
obchodzić Hanoi i najwyraźniej starały się zająć pozycje wyjściowe do
zmasowanego uderzenia na pozostająca w rękach francuskich Deltę Rzeki
Czerwonej. To było właśnie to, czego de Lattre już na początku swojej misji tak
bardzo potrzebował – wiara Giapa w zdolność do podjęcia regularnej i otwartej
bitwy z oddziałami francuskimi. Aby uniknąć nieporozumień należy w tym miejscu
zaznaczyć wyraźnie, że idee fix Giapa będąca w istocie jego wielką słabością była w zasadzie szansą
jedynie na ustabilizowanie sytuacji dla nowego dowództwa CEFEO. Od chwili w
której Wietnamczycy zawładnęli całą strefą przygraniczną i mogli w zasadzie bez
skrępowania odbierać liczoną w setkach ton pomoc materialną ze strony państw
komunistycznych wojna była już definitywnie dla Francji nie do wygrania.
Przynajmniej nie za pomocą posiadanych ówcześnie sił i środków. Należy się
zastanowić w tym miejscu nad celowością klasycznej dla zachodniej
historiografii wojskowej krytyce postępowania francuskiego dowództwa w Indochinach
suponującego jako główną przyczynę klęski Carpentiera spóźnione o rok działanie
na rzecz ewakuacji garnizonów położonych wzdłuż RC 4. Jest to – abstrahując od
fatalnego stylu dowodzenia Carpentiera – myślenie zupełnie niepraktyczne.
Akurat konieczność utrzymywania posterunków w strefie przygranicznej miała
znaczenie już nawet nie operacyjne, ale strategiczne i właśnie utrzymaniu za
wszelką cenę tych pozycji należało podporządkować całe planowanie operacji
CEFEO. Bezpieczny, lub raczej stosunkowo bezpieczny tranzyt pomocy materiałowej
dla Vietminhu via Chiny Ludowe przesądzał o stałym wzroście potencjału sił
Giapa i przy aksjomacie nie miało w istocie znaczenia, czy CEFEO zachowałby
Grupy La Page’a i Charton, czy też nie. Krótko mówiąc – albo CEFEO kontrolował
granicę chińską, albo mógł pakować manatki i pożeglować do Francji. Zamiast
zatem uganiać się po dżungli Viet Bac, lub przeprowadzać wielkie operacje
desantowe w Nguyen Thai należało absolutnie wszystkie dostępne siły manewrowe
skupić do bitwy z Vietminhem w obronie zagrożonych fortów. Teraz jednak, gdy
Giap mógł otrzymać dowolną ilość broni strzeleckiej i broni ciężkiej, wraz z
zapasami wszystkiego co do prowadzenia wojny jest potrzebne podstawowym celem
francuskiego dowództwa powinno być jak najszybsze wyplątanie się z wojny, która
nie mogła zakończyć się zwycięstwem. Tak się jednak nie stało, ponieważ de
Lattre dość szybko zdołał zapanować nad sytuacją operacyjną francuskich sił, a
także dlatego, że Republika zdecydowana była nadal wspierać powołane w ramach
Unii Francuskiej Państwo Wietnamskie, przy okazji korzystając z programu
amerykańskiej pomocy wojskowej. Koła historii musiały obracać się w raz obranym
kierunku i nie było od tego żadnego odwołania.
Jedno z wielu spotkań de Lattre'a z Bao Daiem.
Wydaje się, że
generał de Lattre mając w rękach całość władzy cywilnej i wojskowej zyskał
prawo do realnej oceny dalszej zdolności CEFEO i Republiki do kontynuowania
wojny. Jeśli Paryż w tej kluczowej kwestii zdawał się na zimny osąd generała
popełnił spory błąd, gdyż podczas swej wieloletniej służby wojskowej
obejmującej obie wojny światowe i liczne operacje militarne w koloniach Jean de
Lattre de Tassigny niezmierzoną ilość razy dał dowód swej upartości i absolutnego
podporządkowania raz powziętej decyzji. Szorstki i pryncypialny nie wahał się
spierać do upadłego z przełożonymi, a nawet z kołami politycznymi. Nie bez
kozery już po wojnie generał Devers, z którym de Lattre ściśle współpracował od
czasu Operacji „Anvil” stwierdził – „Przez całą kampanię zmagaliśmy się
zaciekle, przy okazji często walcząc z Niemcami”, co dość dobrze oddawało
temperament i naturę francuskiej legendy. Gdy Francja zmagała się wciąż z
moralnymi konsekwencjami swej klęski roku 1940 i trwającego aż do 1944 roku
marginalizowania politycznego obozie Wielkich Mocarstw de Lattre pozostawał
szczególnie wrażliwy na czynnik moralny. Najbardziej znanym epizodem związanym
z tą postawą była odmowa ewakuowania Strasburga w obliczu groźby niemieckiej
ofensywy w Alzacji w ostatnich dniach 1944 roku. Oddziały alianckie kosztem
ciężkich strat odparły ostatecznie niemieckie uderzenie, co jeszcze bardziej
wzmocniło w generale poczucie nie tyle własnej nieomylności, co zdolności do
właściwego rozeznania się w granicach odporności psychicznej podległych mu
żołnierzy. Generał de Lattre dobrze rozumiał, że kryzys moralny związany z 1940
rokiem nadal jest silnym impulsem i najlepszą drogą do podniesienia wartości
bojowej oddziałów jest odwołanie się do ofiarności i żołnierskiej odwagi wraz z
jednoczesnym zbudowaniem zaufania tychże, do dowództwa średniego i wyższego
szczebla. Natychmiast po przybyciu do Indochin podjął de Lattre działania w tym właśnie kierunku. Gdy na sajgońskim
lotnisku 17 grudnia 1950 roku powitała go orkiestra wojskowa wpadł w furię z powodu
zafałszowania jednej nuty. Oberwało się wszystkim – muzykom, oficjelom cywilnym
i wojskowym. Dwa dni później był już w Hanoi, gdzie w ciągu pięciu minut od
postawienia stopy na ziemi zwolnił dowódcę Strefy Operacyjnej z powodu
niechlujnego wyglądu żołnierzy wchodzących w skład Gwardii Honorowej. Następnie
zwołał wszystkich dowódców niższego szczebla i przemówił do nich – „To dla
Was, Panowie kapitanowie i porucznicy. To z Waszego powodu zgodziłem się
przyjąć na swoje barki to ciężkie zadanie. Przysięgam Wam, że od tego momentu,
będziecie dowodzeni.” Jednym ze słuchaczy apelu generała był młodziutki,
dwudziestodwuletni zaledwie porucznik, służący w armii już siódmy rok – to
jedyny syn generała, Bernard de Lattre de Tassigny.
Orientacyjny przebieg wznoszonego pasa umocnień z czasem nazwanego "Linią de Lattre'a".
Tajfun zmiótł w ciągu kilku dni apatię, strach i
zniechęcenie – de Lattre natychmiast odwołał przygotowania do ewakuacji Delty i
Hanoi oświadczając przy tym, że Armia Francuska nie wycofa się, pozostanie tam
gdzie jest i albo obroni Deltę, albo zginie usiłując tego dokonać. Aby
potwierdzić praktycznie swoją determinację odwołał nawet rozkaz Carpentiera o
ewakuacji białych kobiet i dzieci z Hanoi i Delty. Generał przemieszczał się od
jednostki do jednostki wszędzie odwołując oficerów w jego ocenie pozbawionych
bojowego ducha, przemawiając do żołnierzy i wszędzie zlecając prace
inżynieryjne w celu rozbudowy pozycji obronnych w utrzymywanym regionie – wie
doskonale, Corps-Esprit jego sił zależy od postawy młodziutkiej niższej kadry
oficerskiej, pełnej odważnych i całkowicie oddanych ojczyźnie idealistów,
których wystarczy zainspirować do chwalebnych czynów, by sami stanowili
inspirację dla swych podkomendnych. Przede wszystkim jednak, zadbał o stan
uzbrojenia i wyposażenia swych sił, oraz o znaczące wzmocnienie sił
powietrznych, które otrzymały bardzo duże ilości napalmu. Teraz Francuzi
musieli poczekać na ruch przeciwnika.
Ho Chi Minh wizytujący jedną z jednostek Sił Regularnych.
Giap mimo wszelkich trudności związanych ze stratami
własnymi i koniecznością przemieszczenia o setki kilometrów tysięcy żołnierzy
sił regularnych nie zamierzał czekać. Być może na pośpiech dowódcy Vietminhu
wpłynęły dane wywiadowcze świadczące o załamaniu morale w szeregach wroga, ale
przede wszystkim zamierzał dać w prezencie Biuru Politycznemu Hanoi, najlepiej
jeszcze w połowie grudnia. Oczywiście tym samym wychodził naprzeciw
oczekiwaniom polityków, którzy nadal borykali się z problemem braku żywności i
rosnącymi trudnościami z mobilizacją uzupełnień dla Vietminhu, gdyż pod ich
kontrola wciąż pozostawały obszary słabo zaludnione, o niewielkim potencjale
produkcji żywności. Napotykał jednak coraz więcej trudności – aby uzupełnić
straty osobowe (część publikacji podaje liczbę nawet 9 000 ludzi, co jednak
jest zdecydowanie zbyt wygórowaną liczbą) kolejny raz posunięto się do
przesunięcie szeregu pododdziałów terytorialnych do struktur wojsk regularnych.
Gorzej sprawy miały się z zaopatrzeniem, które trzeba było przenosić głównie
siłą ludzkich mięśni o setki kilometrów trudnymi szlakami wiodącymi przez
dżunglę i górzyste obszary. Ostatecznie termin grudniowy podjęcia kolejnej
ofensywy okazał się a wykonalny, więc Politbiuro podjęło decyzję o rozpoczęciu
działań w styczniu 1951 roku, by złamać opór przeciwnika najpóźniej do 6
lutego, w który to dzień przypadało wietnamskie Święto Tet – hucznie obchodzony
Nowy Rok. Po zakończeniu przegrupowania Giap dysponował łącznie 65 batalionami
piechoty, 12 batalionami ciężkimi (artylerii różnego przeznaczenia) i 8
batalionami inżynieryjnymi, które zgrupowano w ramach sztabów pięciu dywizji
Vietminhu. 308 i 312 Dywizje stanęły w rejonie Vinh Yen, na zachodnim obrzeżu
Delty Rzeki Czerwonej. 316 Dywizja podeszła pod północy pod miast i port
Haiphong, 320 Dywizja zagroziła Delcie od południa, a 304 Dywizja pozostawała w
rezerwie w mateczniku Vietminhu, czyli na wyżynie Viet Bac. Oczywiście morale
sił wietnamskich osiągnęło bardzo wysoki poziom, a żołnierze i oficerowie
autentycznie wierzyli, że czeka ich ostatnia kampania i po zdobyciu Delty
Francuzi odejdą na zawsze. Jak się wydaje sam Giap podzielał ten pogląd i nie
bacząc na francuskie przygotowania uważał, że za kilka tygodni dzięki kolejnej
ofensywie Ho wkroczy do Hanoi. Tymczasem oddziały francuskie, które teraz
znacząco skróciły pozycje obronne i zajmowały obecnie bardzo skromną część
Tonkiny ukończyły w zasadzie budowę systemu fortyfikacji nazwanych „Linią de
Lattre’a” i oczekiwały przeciwnika. Nadeszła godzina „Ton Tan Cong” – godzina
Generalnej Kontrofensywy.
Stanowisko ogniowe francuskiej artylerii w Vinh Yen.
Bitwa zaczęła się 13 stycznia 1951 roku – tego dnia
dowódcy 308 i 312 Dywizji odebrali hasło „Tran Huong Dao” (hasło było imieniem
XII-wiecznego wietnamskiego bohatera narodowego, który powstrzymał inwazję
mongolską) nakazujące im uderzenie na miasto Vinh Yen, położone na północno
zachodnim krańcu „Linii de Lattre’a”. Miejscowość i jej najbliższa okolica
obsadzana była przez francuską 3 Pułkową Grupę Mobilną składającą się z trzech
batalionów piechoty i batalionu artylerii polowej. Nieco na wschód od Vinh Yen,
w odległości mniej więcej pięciu kilometrów stacjonowała w obozach położonych
wzdłuż drogi RC 2 1 Pułkowa Grupa Mobilna w podobnym składzie będąca rezerwą
dla tego odcinka obrony. W sumie dowództwo francuskie dysponowało siłą około 6
000 ludzi, a dwie nadchodzące dywizje wietnamskie liczyły około 20 000
żołnierzy. Obiekt ataku został wybrany dość dobrze – trudny i porośnięty
dżunglą teren gwarantował skryte podejście w pobliże celu od północy i zachodu,
natomiast szeroki pas zabagnionego terenu od południa wymuszał ewentualny
odwrót wyłącznie na wprost na wschód wzdłuż RC 2, co mogło skończyć się
katastrofa porównywalną z próbą ewakuacji Cao Bang tym bardziej, że od północy
nad drogą dominował pas niezbyt wysokich wzgórz, słabo obsadzonych przez francuskie
posterunki. Od samego początku operacja układała się dla żołnierzy Giapa
znakomicie – oddziały 312 Dywizji zaatakowały niewielki posterunek francuski w
położonej na północ od Vinh Yen osadzie Bao Chuc zgodnie z modelem
przetestowanym podczas natarć na francuskie forty w strefie przygranicznej.
Jeszcze w nocy francuskie dowództwo przygotowało odsiecz, która o świcie 14
stycznia wyruszyła na ratunek oblężonym i niemal natychmiast wpadła w zasadzkę
„Vietów”. Tworzące zgrupowanie uderzeniowe kompanie Batalionu Senegalskiego i 8
Batalionu Spahisów Algierskich nie były w stanie posunąć się naprzód i ze
sporymi stratami wycofały się do Vinh Yen. Ich odwrót – bardzo kosztowny –
osłaniała artyleria polowa i lotnictwo szturmowe, co powstrzymało na
przedpolach głównej linii oporu ścigających Francuzów żołnierzy wietnamskich.
Sytuacja 3 Grupy Mobilnej stała się bardzo poważna i jeszcze tego samego dnia
generał de Lattre przybył na miejsce samolotem łącznikowym i objął osobiste
dowództwo nad siłami francuskimi. W tym samym czasie oddziały 308 Dywizji
wychynęły z lasów położonych na północ od pola bitwy i spychając nieliczne
francuskie obsady zawładnęły pasem wzgórz zagrażając komunikacji francuskiej
drogą Route Coloniale 2. Generał de Lattre nie stracił głowy – zapoznawszy się
z sytuacja na miejscu uruchomił most powietrzny do Vinh Yen dostarczając w
krótkim czasie ogromną ilość amunicji wszelkiego rodzaju. Następnie wydał
rozkaz siłom 1 Grupy Mobilnej wykonania przeciwuderzenia w celu odbicia pasma
wzgórz z rąk 308 Dywizji i jednocześnie odtworzył rezerwę operacyjną
mobilizując i kierując w rejon walk 2 Grupę Mobilną stacjonująca w rejonie
Hanoi. Aby zabezpieczyć się przed ewentualnym kolejnym zmasowanym atakiem w
innym rejonie linii obronnej polecił natychmiast ściągnąć drogą powietrzną z
Sajgonu wszelkie dostępne oddziały. Giap popełnił wówczas pierwszy błąd –
zlekceważył zupełnie francuską zdolność do szybkiego przeciwdziałania
zagrożeniu i zamiast ruszyć od razu do ataku zwlekał, starając się podciągnąć w
rejon walk więcej sił. Tymczasem 1 Grupa Mobilna 15 stycznia w godzinach
popołudniowych odbiła szturmem Wzgórze 157, a następnego dnia kolejne szczyty i
zabezpieczyła szlak lądowy do Vinh Yen. Zanim jednak francuscy żołnierze
zdążyli się okopać na zajętych pozycjach, około godziny 17.00 las u podnóży
wzniesień zaroił się od wietnamskich żołnierzy, którzy rozpoczęli falowe ataki.
Masy wietnamskich żołnierzy z olbrzymim poświęceniem prą naprzód wprost na
francuskie pozycje gęsto znacząc szlak swego pochodu ciałami poległych i
rannych. Mimo zaciekłego oporu w krótkim czasie atakujący wdzierają się na
wzgórza, gdzie dochodzi do dramatycznej walki wręcz – w centrum pozycji obrońcy
wycofują się, ale na skrzydłach, na Wzgórzach 210 i 157 powstrzymują natarcie i
odpychają falę w dół, po zboczu. Nadchodzi krytyczny moment walki, gdy
francuskie samoloty szturmowe i bombowe mogą wykorzystać sytuację i dosłownie
zalewają pole walki napalmem, więc wietnamscy żołnierze w centralnej części
pasma wzgórz nie są w stanie ani iść naprzód, ani się wycofać. Niema także możliwości wsparcia ich rezerwami wciąż
czającymi się w lasach na północ od pola walki. Wtedy na pole walki przybywa 2
Grupa Mobilna.
Bitwa pod Vinh Yen.
Zanim jednak posiłki francuskie przystąpią do akcji do
ostatniego, straceńczego szturmu o świcie 17 stycznia przystępują żołnierze 308
Dywizji i mimo niewiarygodnego poświęcenia zostają definitywnie powstrzymani
ulewą ognia. Wietnamczycy zostawiając za sobą rannych uchodzą zupełnie złamani
do dżungli, a bataliony 2 Grupy Mobilnej oczyszczają ostatecznie pasmo wzgórz z
niedobitków. Pole walki przedstawia sobą makabryczny widok – na wypalonej do
cna ziemi zalegają dziesiątkami i setkami zwęglone i skurczone do rozmiarów
noworodków ciała poległych, a nad pobojowiskiem unosi się straszliwy zaduch
śmierci i spalenizny. Zaledwie ustają walki wzdłuż RC 2, a ostatni wysiłek
podejmuje 312 Dywizja uderzając od północnego wschodu. Natarcie to, zupełnie
nie skoordynowane z atakiem 308 Dywizji wiedzie stosunkowo okrytym pasem
terenu, gdzie zwarte kolumny Vietminhu są doskonałym celem dla francuskich
kanonierów. Francuskie haubice strzelają teraz z niewiarygodną szybkością
tworząc na podejściach do fortyfikacji prawdziwą strefę śmierci. To ostatnie
natarcie załamuje się i 312 Dywizja także odchodzi na północ. Francuzi nie
ścigają przeciwnika – większość ich oddziałów jest wyczerpana krótką, ale
niebywale gwałtowną bitwą, w dodatku straty własne są niemałe. Jedynie lotnictwo
pozostaje aktywne – francuskie myśliwce do zmroku przemierzają niebo nad polem
walki i pasy dżungli, którymi wróg odchodzi teraz na północ ostrzeliwując z
broni pokładowej każdy zaobserwowany ruch na ziemi. Trudno ocenić straty
wietnamskie, ale z pewnością były one ogromne, a obie dywizje zostały właściwie
zdziesiątkowane. Pewnym jest jedynie to, że w rękach francuskich po bitwie
pozostało około 500 jeńców. Podawana często w literaturze liczba 9 000
poległych jest z pewnością zbyt wysoka – bardziej prawdopodobnym wydaje się, że
łączne straty wyniosły od 7 000, do 9 000 ludzi. Wynik starcia wywołał szok w
kierownictwie wojennym Vietminhu i Giap próbując ratować swoją pozycję obarczył
odpowiedzialnością za niepowodzenie swych podwładnych oskarżając otwarcie żołnierzy
o tchórzostwo w obliczu wroga. Oczywiście głównym winnym klęski był sam Giap,
który zupełnie nie wziął pod uwagę ani mobilności francuskich oddziałów, ani
ich siły ognia, ani też możliwości francuskich sił powietrznych, które wykonały
nad polem walki setki lotów bojowych operując z nieodległych baz. Pozycja Giapa
była jednak niezachwiana – Politbiuro odwołując go przyznałoby, że popełniło
błąd w ocenie sytuacji, zresztą Ho w swoim otoczeniu nie miał nikogo, komu
mógłby zaufać w kwestii nie tyle sztuki dowodzenia, co politycznej lojalności.
Niemniej jednak, wizja szybkiego zniszczenia sił francuskich w Tonkinie
uleciała wraz z dymami pożarów na wzgórzach i równinach Vinh Yen. Dla Francuzów
bitwa była pozytywnym impulsem – żołnierze przekonali się o waleczności i
umiejętnościach swych dowódców
liniowych, ci ostatni zaś, poczuli jak pewna ręką i z jaką energią
kieruje walką ich dowództwo najwyższe. Generał de Lattre towarzyszył swym
ludziom w walce, ale przede wszystkim wykorzystał doskonale wszystkie swoje
atuty, co przechyliło szalę walki w takim samym stopniu, w jakim wpływ na jej
wynik miały błędy Giapa. Pozostało teraz zadać jedno kluczowe pytanie – co
dalej?
Generał de Lattre wizytujący jedną z kompanii obrońców Vinh Yen po walce.
Generał de Lattre bez względu na działania przeciwnika
starał się realizować swój pierwotny plan postawienia armii na nogi. Nie
próbował ścigać przeciwnika, gdyż nie czuł się na tyle silny, by móc pchnąć swe
jednostki do ataku. Przede wszystkim z konsekwencją kontynuował prace
inżynieryjne rozbudowując pas obrony
wokół Delty – do maja 1951 roku istniało już 600 ufortyfikowanych punktów oporu
zbudowanych tak, by ich załogi mogły się wzajemnie wspierać ogniem. Potem
powstało ich jeszcze 600. Później krytykowano ideę budowy tych umocnień, gdyż
nie tylko wymagały licznej i silnej obsady (z reguły umocnienia obsadzał
ekwiwalent aż dwudziestu batalionów piechoty wspieranych liczną artylerią) co
stało w oczywistej sprzeczności z naczelną ideą de Lattre’a – ideą uwolnienia
maksymalnej liczby francuskich sił do działań ofensywnych. Nieporozumienie jest
oczywiste – de Lattre forsownie rozbudowywał umocnienia, gdyż zamierzał
obsadzić je na stałe formowanymi pospiesznie siłami Narodowej Armii Państwa
Wietnamskiego. Oczywiście, na tym etapie siłom Państwa Wietnamskiego brakowało
wyposażenia i wyszkolonych kadr, ale po inspekcji dwóch nowo utworzonych
wietnamskich batalionów spadochronowych generał de Lattre ocenił ich wartość
bojową bardzo wysoko i tym bardziej nalegał w korespondencji z Bao Daiem o jak
najszybsze wprowadzenie poboru celem szybkiego uzupełnienia liczebności sił
zbrojnych. Na razie jednak Amerykanie dość powoli dostarczali sprzęt, trudno
było też dotrzymać brzmienia umowy wojskowej mówiącej o dowodzeniu oddziałami
wietnamskimi przez Wietnamczyków – nie dało się w ciągu tygodni wykształcić
dostatecznie szerokiej kadry. Tym samym możliwość szybkiego przejęcia
inicjatywy i rozpoczęcia działań ofensywnych przez CEFEO oddalała się.
Żołnierze Vietminhu w natarciu.
Francuzi mieli swoje problemy, ale przede wszystkim ich
wywiad dość szybko zorientował się dzięki śledzeniu posunięć poszczególnych
związków Vietminhu w przygotowaniach do kolejnej ofensywy. Giap zdecydowany był
nadal jednym śmiałym uderzeniem zmusić CEFEO do ewakuacji Delty – uznał, że
największa szansę daje mu uderzenie w rejonie Haiphongu, jedynego naprawdę
dużego portu w Tonkinie. Operująca na północ od wybrzeża 316 Dywizja otrzymała
zadanie uderzenia na wieś Mao Khe, obsadzoną przez około czterystuosobowy, mieszany
afrykańsko-wietnamski garnizon. W ślad za 316 Dywizją z Viet Bac na południowy
wschód wyruszyły częściowo odtworzone 308 i 312 Dywizje, a cała operacja miała
być aktywnie wspierana przez wiążące siły francuskie oddziały 320 Dywizji
działającej na południe od Delty, wspartej przez 304 Dywizję, która z Viet Bac
skierowała się na południowy zachód. Te dwie dywizje miały prowadzić działania
wiążące, ale i rozpocząć ofensywę na pełną skalę, jeśli tylko uderzenie na Mao
Khe i dalej w stronę Haiphong przyniosłoby sukces. Oczywiście, wszystkie te
posunięcia musiały potrwać i dlatego do kolejnej rundy zmagań siły Giapa stanęły
dopiero w ostatniej dekadzie marca 1951 roku.
W nocy z 23 na 24 marca 1951 roku żołnierze 316 Dywizji
rozpoczęli systematyczne ataki na niewielkie francuskie posterunki okalające
rejon Mao Khe, które były stopniowo ewakuowane. Do 26 marca ostał się tylko
jeden - utrzymywany przez tubylczych żołnierzy z formacji pomocniczych
rekrutowanych z pośród reprezentantów tutejszej mniejszości – ludu Tho. 95
żołnierzy Tho uporczywie trzymało posterunek w tutejszej kopalni węgla
kamiennego, więc dowództwo 316 Dywizji po prostu pozostawiło fort w spokoju
koncentrując swe siły do ataku na Mao Khe, w którym zebrały się oddziały 30
Batalionu Senegalskiego. Tymczasem, zupełnie niespodziewanie, na wody rzeki Da
Bac wpłynęły trzy francuskie niszczyciele w asyście barek desantowych
wyposażonych w broń małokalibrową i wyrzutnie rakiet niekierowanych, po czym
ostrzelały z artylerii pokładowej rejony koncentracji sił 316 Dywizji. Śmiało
manewrujący wśród licznych mielizn rzecznych dowódcy okrętów francuskich
wykazali się olbrzymim profesjonalizmem i dzięki olbrzymiej sile ognia swych
okrętów byli w stanie zmusić oddziały Giapa do tymczasowego odwrotu. Niszczyciele
nie mogły jednak na wodach rzecznych pozostać na dłużej – było to zbyt
niebezpieczne dla cennych okrętów, więc w ciągu niewielu godzin od odwrotu
francuskiej eskadry ku otwartym wodom morskim 316 Dywizja powróciła na
stanowiska wyjściowe do ataku. Co gorsza dla francuskich obrońców sektora czas
zyskany podczas interwencji Marine Nationale nie został właściwie wcale
wykorzystany – generał de Lattre nie miał przekonania do tego, że siły
przeciwnika tam właśnie zamierzają przeprowadzić decydujący atak, więc w rejon Mao
Khe skierowano jeden zaledwie batalion „Paras” – 6 Batalion Spadochroniarzy
Kolonialnych - i kilka baterii artylerii. Stanowiska francuskiego dowództwa nie
zmienił tez meldunek o wznowieniu ataków na kopalnię obsadzoną przez kompanię
pomocniczą złożoną z członków ludu Tho w kopalni. 27 marca około 4.00 rano oddziały
wietnamskie podjęły ostateczny szturm na kopalnię mający stanowić preludium do
ataku na Mao Khe i wydawało się, że upartych Thosów czeka zagłada, a ich
umocnienia zostaną zalane przez atakujących z wigorem „Wietów”. Jakimś cudem
jednak atakujący wytrzymali do świtu i wówczas na niebie nad kopalnią zaroiło się
od francuskich samolotów, a na nacierających piechurów Vietminhu posypały się tony
bomb i wypełnionych napalmem kanistrów. Jednocześnie w stronę kopalni wyruszyły
z Mao Khe kompanie spadochronowe mające odblokować walczący garnizon, ale
niemal natychmiast natrafiły na potężny opór przeciwnika. Francuscy „Paras”
zostali dosłownie przygwożdżeni do ziemi przez zmasowany ogień z broni r ręcznej
i z moździerzy – nie dało się ani iść naprzód, ani się wycofać, a francuskie
samoloty z pobliskich lotnisk miały duże trudności ze zlokalizowaniem stanowisk
przeciwnika. Sytuacja francuskich oddziałów stawała się bardzo zła. W nocy
kompania pomocnicza Thosów wraz z rodzinami opuściła kopalnię i niezauważona
przez nikogo kolumna uciekinierów dotarła do Mao Khe zabierając ze sobą nawet
rannych. Także spadochroniarze francuscy wykorzystali ciemności do wycofania
się z opresji. Choć nie udało się ludziom Giapa zniszczyć ani spadochroniarzy,
ani Thosów walka stoczona na przedpolach Mao Khe przyniosła ten skutek, że teraz
oddziały 316 Dywizji zajęły ostatecznie pozycje wyjściowe do rozstrzygającego
natarcia na główny cel operacji. Bitwa rozgorzała z całą siłą, gdy tylko
artyleria Vietminhu rozpoczęła ostrzał Mao Khe. Już pierwszy szturm czołowego
pułku 316 Dywizji doprowadził do zdobycia części francuskich umocnień i wdarcia
się do samej osady, ale sprawy zaczęły się komplikować, gdy przemówiła
francuska artyleria. Kanonierzy przy swoich 105 milimetrowych haubicach uwijali
się jak w ukropie i pocisk za pociskiem w nieprawdopodobnym tempie mknął w
stronę atakujących. Przede wszystkim francuskie baterie stawiają prawdziwą
ścianę ognia uniemożliwiającą wejście do akcji wśród zabudowań osady rezerw 316
Dywizji. Kolejne pchnięte do walki bataliony Vietminhu posuwają się bardzo
powoli, a ich straty zanim jeszcze wejdą w kontakt bojowy są wręcz ogromne.
Tymczasem, wśród zabudowań Mao Khe rozgrywa się dramat pierwszego rzutu natarcia.
Impet uderzenia wyraźnie wygasł, a większość prowadzących atak doświadczonych
oficerów i podoficerów poległa, lub odniosła rany – ich podwładni mimo całego
poświęcenia i odwagi nie byli w stanie już kontynuować szturmu. Teraz oddech
zyskuje druga strona i jakby wyczuwając przesilenie w boju do niedawna
desperacko broniące się grupki „Paras” ruszają samorzutnie do przodu, jakby
popychani niewidzialną mocą słów stanowiących dewizę swego batalionu, a brzmiących
„Croire et Oser“ (czyli „Uwierz i Odważ się”) i tak, torując sobie drogę ręcznymi granatami i krótkimi
seriami z pistoletów maszynowych prą od chaty do chaty wypierając walczących
już teraz wyłącznie o życie żołnierzy Vietminhu. Zaraz w ich ślady idą szaleńczo
odważni w boju Senegalczycy, którzy z uwagi na swój niezwykły wzrost i potężną muskulaturę
budzą wśród raczej niskich i drobnych żołnierzy wietnamskich naturalny i uzasadniony
lęk. Pod naciskiem kontrataku teraz już kierowanego przez dowódcę 6 Batalionu,
kapitana Henri Balbin’a, „Wieci” rozpoczynają w pełnym świetle dnia odwrót,
zostawiając na placu boju dziesiatki ciał poległych i rannych kolegów. Straszna
i bezpardonowa walka dobiega końca i kolejny raz siły francuskie nie usiłują
ścigać pokonanych. Sam 6 Batalion Spadochroniarzy Kolonialnych w walce stracił 51
zabitych i 97 rannych, a strat Vietminhu nie sposób podać precyzyjnie – znowu zarówno
francuskie szacunki, jak i oficjalne stanowisko historyków wietnamskich są
mocno przesadzone i liczby te wahają się od aż 3 000 do zaledwie 560 poległych,
rannych i zaginionych. Faktem jest, że tylko wśród domostw Mao Khe przeczesujący
po starciu w poszukiwaniu broni teren francuscy żołnierze doliczyli się
czterystu poległych przeciwników, których pochowano tego samego dnia w
zbiorowej mogile. Kolejna próba przebicia się przez obronę de Lattre’a zawiodła
i oczywistym jest, że kolejne próby czołowego uderzenia na francuski system
umocnień są po prostu rodzajem zbiorowego samobójstwa, lecz Giap nie rezygnuje.
Jeszcze podczas odwrotu spod Mao Khe zamyśla on podjąć jeszcze jedną próbę
złamania francuskiej obrony i natychmiast rozpoczyna się przegrupowanie. Vietminh
musi działać szybko, jeśli chce zdążyć przed nadejściem z początkiem lata pory
deszczowej, więc tak zwana „Trzecia Faza Operacji Generalnej Kontrofensywy” musi
zostać przeprowadzona w maju, więc niemal natychmiast po fiasku próby w rejonie
Mao Khe bataliony i pułki Vietminhu rozpoczynają kolejną serie przemarszów i
przegrupowań, niczym fala okalając wierzchołek wielkiego trójkąta, którym jest
w istocie bieg „Linii de Lattre’a” kierując się ku dolinie rzeki Day.
W Mao Khe po bitwie...
W zasadzie, wybór zachodniego ramienia „Linii de Lattre’a”
jako obiektu ataku wydaje się uzasadniony z bardzo wielu powodów. Rzeka Day
jest zbyt płytka, zbyt zdradliwa, by mogły poruszać się na jej wodach większe
jednostki. Brzeg zachodni porasta bardzo gęsta roślinność, co ułatwia skryte
podejście do linii umocnień francuskich. Po drodze ku miejscom koncentracji
oddziały bojowe przechodzić będą przez Viet Bac, więc uzupełnią zapasy amunicji
i odbiorą nowe uzbrojenie co w znacznym stopniu odciąży armię 40 000 tragarzy,
niezbędnych do transportu zaopatrzenia. Ostatecznym argumentem uzasadniającym
wybór doliny rzeki Day jako areny kolejnej, trzeciej już ofensywy Vietminhu
pozostaje banalne stwierdzenie – Giap tylko tu jeszcze nie próbował zaatakować.
Pomysł zorganizowania uderzenia przez rzekę jest co najmniej karkołomny, nawet
jeśli atakującym kolumnom mają przyjść w sukurs znajdujące się w Delcie,
wewnątrz francuskiego pasa umocnień oddziały 46 i 64 Pułków Vietminhu. Sam plan
ataku jest dość typowy dla ofensywnych zamierzeń – daleko na północ, w rejonie
Viet Tri 312 Dywizja ma wykonać atak wiążący siły francuskie, a główny ciężar uderzenia
i przełamania linii francuskich umocnień spocząć ma na żołnierzach tworzących 304
i 308 Dywizję. Gdy oddziały Vietminhu wedrą się w głąb francuskiej obrony
wówczas wzdłuż morskiego wybrzeża w głąb Delty, w kierunku Thai Binh uderzy
także 320 Dywizja, co definitywnie załamać powinno francuski opór.
Bitwa nad rzeką Day.
„Na wojnie, jak na wojnie” – jak mawiają Francuzi – nie zawsze
wszystko idzie zgodnie z planem, więc i trzecią próbę Giapa od początku
prześladują poważne trudności. Przede wszystkim, trzeba zbrojnie wymuszać na
chłopach kontyngent ryżu i mięsa, a i nawet mimo przemocy nie udaje się zebrać
dostatecznej ilości zaopatrzenia, którego bardzo brakuje dla wykonujących
trudny przemarsz żołnierzy Sił Regularnych. Przeciwko Vietminhowi występuje także
pogoda – monsun rozpoczyna się tego roku bardzo wcześnie i milczące kolumny tysięcy
wietnamskich bojowników wśród mroków nocy, których nie może rozświetlić nawet
jedno blade światło przedzierać się musi przez wąską ścieżkę wiodąca w nieznane
drepcząc po glinianej mazi na której bardzo ciężko utrzymać równowagę. Każda
kolejna ulewa zamienia szlaki przez dżunglę w grzęzawiska dramatycznie
opóźniając przegrupowanie i wręcz uniemożliwiając transport ciężkiej broni. Opóźnione
przez deszcze oddziały docierają do punktów etapowych, w których nie zastają
żywności – w efekcie, gdy koncentracja sił kończy się w ostatnich dniach maja
wiele kompanii Vietminhu jest w stanie krańcowego wyczerpania, a przede
wszystkim nie może liczyć na pozostająca w tyle broń nielicznych ciężkich
kompanii. Jedynym profitem z upartego kontynuowania przygotowań do bitwy jest
nieświadomość francuskiego dowództwa o nadciągającym zagrożeniu, trudno
sztabowi de Lattre’a przyjąć do wiadomości, że wróg może spróbować wielkiej
ofensywy w takich warunkach pogodowych, a jednocześnie z uwagi na fatalne
warunki atmosferyczne dramatycznie spada aktywność francuskiego lotnictwa i
obecność tysięcy wietnamskich bojowników na zachodnim brzegu rzeki Day jest dla
dowództwa CEFEO zupełnym zaskoczeniem.
"Adieu, mon ami..."
Legionista z 1 Batalionu Spadochroniarzy Cudzoziemskich nad ciałem poległego kolegi
29 maja 1951 roku oddziały wietnamskie rozpoczynają forsowanie
rzeki Day, a francuskie posterunki na jej lewym brzegu zaatakowane zostają od
tyłu przez liczne oddziały szturmowe, co rozprasza wysiłek obrońców i ułatwia ruch
przez rzekę. Wysoki, zachodni brzeg w wielu miejscach pozwala na bezkarny
ostrzał francuskich kanonierek rzecznych, które nie są w stanie przerwać
strumienia ludzi i broni kierowanego na broniony przez Francuzów brzeg.
Ofensywa rozwija się bardzo dobrze – 304 Dywizja likwiduje w zasadzie obronę na
odcinku swego natarcia i wyrusza w stronę Phu Ly, a 308 Dywizja przystępuje do
szturmu miejscowości Ninh Bin. Wyniki działań sa na tyle obiecujące, że Giap od
razu kieruje do bitwy także i 320 Dywizję, która także przedziera się w głąb
Delty. Rozmach i siła uderzenia Vietminhu jest dla generała de Lattre’a dużym
zaskoczeniem. Zanim zbierze siły do przeciwdziałania szerokiej penetracji
nieprzyjaciela musi odwołać się do odwagi i poświęcenia żołnierzy zajmujących
pozycje obronne na atakowanym odcinku doliny rzeki Day. Generał żąda od swych
oficerów i podoficerów wytrwania na pozycjach bez względu na straty i mimo początkowego
zaskoczenia i poważnych strat francuskie posterunki stawiają desperacki opór.
Zanim jeszcze generał de Lattre jest w stanie rzucić do walki posiadane
rezerwy, w stronę pola bitwy samorzutnie zmierzają oddziały w sile plutonu lub
kompanii prowadzone przez poruczników i kapitanów usiłujących wesprzeć
walczących w izolacji towarzyszy broni. Najgorzej sytuacja kształtuje się w
rejonie Ninh Binh, gdzie wiele posterunków upadło, a kompanie Vietminhu zdołały
głęboko wedrzeć się do miejscowości. Na pomoc wyruszają kompanie stacjonującego
na zapleczu batalionu wietnamskiego, a jedną ze zmierzających w stronę pola
walki kompanii dowodzi młody porucznik dumnie noszący na swej piersi dwa Croix
de Guerre – drugi z nich odebrał zaledwie osiemnaście dni wcześniej z rąk
dowódcy CEFEO, który osobiście dekorował zasłużonych żołnierzy. Zanim kompania jest
w stanie przedrzeć się do centrum Ninh Binh, w rejon kościoła skąd nieustannie
dobiegają słane drogą radiową prośby o pomoc, zostaje zaskoczona huraganowym
ogniem „Wietów” w niewielkim umocnionym posterunku u stóp urwiska, z którego
rozpościera się panorama na krwawy dramat obrońców miasta. Kompania zalega i
mimo wysiłków dowódcy i dwóch kaprali nie jest w stanie przebić się przez morderczy
ogień przeciwnika. Jest już noc, gdy nasila się ogień moździerzy – jeden z granatów
spada dokładnie na punkt obserwacyjny, z
którego dowództwo kompanii obserwuje przedpole. Wśród szczątków wyposażenia i
rozrzuconych belek i worków z piaskiem leża na błotnistej czerwonej ziemi ciała
obu kaprali i młodego, dwudziestotrzyletniego zaledwie porucznika Bernarda de
Lattre de Tassigny – jedynego syna generała de Lattre’a – który rozkaz ojca
wykonał i stanowiska nie opuścił aż do śmierci. To jeden z dwudziestu młodych
oficerów, synów najwyższych rangą francuskich oficerów, którzy polegli podczas
wojny w Indochinach. O zaciekłości walk w Ninh Binh najlepiej zaświadczy fakt,
że jedna z broniących się w tamtejszym kościele kompanii piechurów morskich
pozostawiła wśród lśniących w słońcu potłuczonych witraży i rozbitych rzeźb 61
zabitych i rannych, a tylko 19 ludzi wyniosło z walki głowy
cało.
Porucznik Bernard de Lattre de Tassigny.
Gdy ciało młodego oficera jest przewożone do katedry w
Hanoi, gdzie będzie wystawione na widok publiczny, de Lattre organizuje potężną
kontrakcję i znowu, gdy po początkowych sukcesach Giap już widzi się w roli
pana całej Delty sprawy dramatycznie się komplikują. Ulewne deszcze i rozmyte
szlaki bardzo utrudniają pochód żołnierzom Vietminhu w głąb francuskich pozycji,
a na kolumny atakujących, które przekroczyły rzekę Day spada znowu potęga
francuskiej artylerii, która skutecznie tworzy ogniowe zapory nie do przejścia.
W odróżnieniu od wcześniejszych starć, tutaj stan dróg biegnących po groblach
okalających pola ryżowe głównych pozwala na użycie jeszcze jednej straszliwej
broni – czołgów. To tylko lekkie M24 „Chaffee”, ale przy braku w zasadzie broni
przeciwpancernej w strukturach Vietminhu (poza indywidualnym uzbrojeniem takim
jak miny, czy wiązki granatów) jego 75 mm działo zapewnia mu absolutna
dominacje na polu walki. Tutaj, zadanie francuskich załóg czołgów jest jeszcze
bardziej ułatwione, gdyż w głębi Delty teren jest płaski zupełnie, nizinny i na
znacznych obszarach niemal zupełnie pozbawiony innej roślinności niż niewysokie
trawy, lub samotnie stojące drzewa. W sumie w stronę rzeki Day wyruszają siły
stanowiące ekwiwalent niemal dwóch pełnych dywizji z potężnym wsparciem
artyleryjskim. Na rzece Day pojawiają się ponownie francuskie kutry patrolowe i
rzeczne kanonierki, które działają znacznie śmielej, gdyż prawy brzeg zostaje w
skutek bezustannych nalotów z użyciem napalmu niemal całkowicie pozbawiony
roślinności. Teraz żadna tratwa, żaden sampan nie może się prześlizgnąć na
drugi brzeg i już po kilku dniach walk oddziałom Vietminhu zaczyna brakować amunicji.
Bitwa zaczyna zamieniać się w brutalne polowanie na usiłujące wydostać się z
matni oddziały wietnamskie. Mimo beznadziejnego położenia jeszcze przez kilka
dni z podziwu godnym uporem będą oni stawiać twardy opór nacierającym teraz
siłom francuskim, podczas gdy kolejne kompanie będą usiłowały najczęściej nocami
wesprzeć ginących na lewym brzegu rzeki kolegów. To nie walka – to rzeź. Atakujących
żołnierzy wietnamskich spotyka jeszcze jeden szok – w pasie działań 320 Dywizji
zaciekły opór oprócz sił stricte francuskich stawiają także oddziały złożone w całości
z tutejszych Wietnamczyków, w znacznej mierze wywodzących się z przede
wszystkim katolickiej społeczności.
Wietnamski żołnierz jednego z batalionów spadochroniarzy kolonialnych.
Gdy trzy francuskie grupy mobilne powoli i krok po kroku
przeczesują lewy brzeg rzeki Day nie ma na stanowisku dowodzenia generała de Lattre’a.
Po mszy w katedrze w Hanoi zabiera ciało Bernarda i towarzyszy mu w ostatniej
drodze na pokładzie francuskiego samolotu do Francji. Oczywiście generał nie
kryje się z tym zupełnie i fakt pozostawienia własnych wojsk samych sobie w
środku wielkiej bitwy wywołuje ogromną falę krytyki. Pozycja generała chwieje się
także dlatego, że podejmowane przez niego polityczne zabiegi nie przynoszą
oczekiwanych rezultatów, choć w czasie ostatnich tygodni postawa zarówno
kompanii pomocniczych w ramach Korpusu Ekspedycyjnego, jak i tworzonych oddziałów
regularnych Armii Narodowej pozwalała na optymizm w kwestii perspektywy stosunkowo
szybkiego „uwolnienia” gros sił CEFEO do działań ofensywnych. Od momentu swego
wyjazdu do Francji generał będzie w coraz mniejszym stopniu pełnił rolę dowódcy
wojskowego w Indochinach, coraz bardziej oddając się roli Wysokiego Komisarza. I
tym razem oddziały francuskie po zakończeniu bitwy nie próbują ścigać
pokonanego przeciwnika, choć w stosunku do zaangażowanych sił straty własne nie
były zbyt wysokie i ograniczyły się do 492 zabitych, 40 zaginionych i 400 poważnie
rannych. Dowództwo CEFEO podało, że w rękach francuskich znalazło się 1 000
jeńców, a zabitych i rannych Vietminh stracił aż 9 000 ludzi, choć naturalnie
strat tych nie da się już dziś w zasadzie zweryfikować. Bez względu na
ostateczny kształt cyfr jeden fakt pozostawał bezsporny – w ciągu pół roku Giap
roztrwonił w zasadzie całkowicie ową moralną przewagę własnych wojsk usiłując „gonić
króliczka” w postaci wizji militarnego zwycięstwa w Delcie i fizycznego
zniszczenia sił CEFEO. W efekcie obie strony muszą kolejny raz zdecydowanie przedefiniować
swe cele operacyjne i strategiczne.
Z walk w Delcie.
Gdy oddziały Vietminhu liżą ciężkie rany zadane nad Day
Giap w zasadzie nie ma pomysłu na to, co należy robić dalej. Z jednej strony
nie zamierza rezygnować z regularnej formy walki, z drugiej zaś zdaje się
rozumieć, że najpilniejszym problemem do pokonania jest obecnie postawa dużej
części ludności cywilnej na obszarach kontrolowanych przez przeciwnika, która
to ludność pozostaje w znacznej mierze lojalna wobec władz Państwa
Wietnamskiego. Jest to dla Vietminhu zjawisko bardzo niebezpieczne, bo to
najzamożniejsza, a przede wszystkim zamieszkała przez największą część populacji
kraina. Tak naprawdę w istniejących latem 1951 roku warunkach siły Vietminhu są
w stanie egzystować już wyłącznie w oparciu o pomoc płynącą z obozu
komunistycznego via Chiny Ludowe. Giap po swojej serii porażek musi jednak
czekać na to, co zrobią Francuzi i wcale nie jest to oczekiwanie komfortowe,
ponieważ straty w ludziach i przede wszystkim w sprzęcie były tym razem
olbrzymie. Co czynią Francuzi?
Francuscy żołnierze ze zdobytym sztandarem Vietminhu.
Po powrocie do Indochin de Lattre przede wszystkim
spotkał się w lipcu z Bao Daiem i odbył serie inspekcji tworzonych oddziałów
bojowych Armii Narodowej, oraz regularnie odwołuje się do odczuć patriotycznych
wietnamskiej młodzieży. Mija naznaczone monsunem lato i we wrześniu 1951 roku
de Lattre wylatuje do Waszyngtonu, gdzie bardzo aktywnie działa na rzecz
zwiększenia amerykańskiej pomocy wojskowej i finansowej dla Państwa
Wietnamskiego, w Hanoi pozostawiając u steru CEFEO generała Raoula Salan’a
nominalnie dowodzącego wszystkimi siłami francuskimi w Południowo Wschodniej
Azji, a realnie zajmującego się kwestiami organizacyjnymi i operacyjnymi sił
CEFEO w Kambodży i Laosie. Wybór generała Salan to przemyślana decyzja – generał
od lat przebywa w Indochinach, zna doskonale tutejsze realia, więc wydaje się
idealnym kandydatem na stanowiska dowódcy CEFEO. Poszukiwania zastępstwa dla de
Lattre’a jest w pełni uzasadnione, bo legendarny generał kończy już nieuchronnie
swoją misję. Niewielu wie co jest tego przyczyną, bo generał de Lattre, choć tragicznie
odmieniony po śmierci syna – Bernarda – niewiele mówi na temat siebie i swojej
kondycji. Nie wyjazd do Francji z ciałem syna, ani tez nie wymuszona bierność
operacyjna wojsk francuskich, ani nawet umiarkowane efekty politycznych
zabiegów stoją za zmierzchem władzy aktualnego dowódcy Korpusu Ekspedycyjnego.
Blada i zmęczona twarz generała skrywa inną tajemnicę - jest nią postępująca
dramatycznie choroba nowotworowa - ale de Lattre toczy swoją ostatnią bitwę z godnością
i nie ustępuje chorobie nawet na moment. Powraca do Indochin w październiku na
wieść o wznowieniu przez Vietminh działań ofensywnych.
Ranny żołnierz Vietminhu w rękach żołnierzy CEFEO.
Dlaczego mimo straszliwego lania Giap natychmiast po
ustaniu monsunu podjął kolejną próbę ofensywy? To oczywiście decyzja polityczna
– celem uderzenia sił Vietminhu był rejon Nghia Lo, liczącej około 30 000
tysięcy mieszkańców miejscowości położonej na północny wschód od Hanoi
znajdującej się daleko poza pasem umocnień „Linii de Lattre’a”. Wpływy
Vietminhu są tutaj niewielkie, bo region którego stolica jest właśnie Nghia Lo
zdominowany jest przez zamieszkujących tutejsze doliny w sposób zwarty Tajów –
mniejszość od początku konfliktu absolutnie lojalną wobec Francji. Dla Giapa i
kierownictwa politycznego najistotniejsze jest to, że to stosunkowo zamożny
region, który produkuje spore nadwyżki żywności, więc po fiasku prób opanowania
Delty uderzenie na Nghia Lo powinno w znacznym stopniu poprawić bardzo złą
sytuację zaopatrzeniową zbrojnego ramienia Partii. Kolejnym czynnikiem wpływającym
na wybór celu operacji było rzecz jasna jego położenie – poza obrębem
francuskich umocnień. W zasadzie obszar pozbawiony był także francuskich załóg –
jedynymi członkami CEFEO w Kraju Tajów pozostawali francuscy instruktorzy
szkolący lokalne milicje, a mowa o kilkunastu podoficerach i oficerach. Taka
sytuacja dawała nadzieję na szybkie i skuteczne przeprowadzenie udanej
operacji, co musiało w znacznym stopniu podnieść mocno nadwątlone ostatnimi
porażkami morale żołnierzy Vietminhu. Pierwsze ruchy Giap wykonał już w połowie
września – jeden po drugim kolejne bataliony i pułki Vietminhu wyruszyły na
północny zachód tworząc szeroki na wiele kilometrów wachlarz mający objąć swym zasięgiem
szereg zorganizowanych przez Tajów posterunków zabezpieczających dostęp do
Nghia Lo.
Operacja "Therese" - skok 2 Batalionu Spadochroniarzy Cudzoziemskich.
Z doniesień wywiadu generał Salan wiedział, że coś się
dzieje, ale nie był w stanie odgadnąć celu i znaczenia przegrupowań oddziałów
Giapa. Zamierzenia przeciwnika stały się jasne dopiero 28 września 1951 roku,
gdy doszło do starcia na szlaku Khau Vac, w miejscu położonym około 10
kilometrów na północ od Nghia Lo, w rejonie posterunku Sai Luong. Pośród poległych
żołnierzy Vietminhu udaje się zidentyfikować członków 312 Dywizji Trong Tana. Już
użycie jednej dywizji sił regularnych Vietminhu jest dla regionu Nghia Lo potężnym
zagrożeniem, gdyż miasto bronione przez trzy umocnione punkty oporu obsadza tylko
1 Batalion Tajów, będący w istocie oddziałem lekkiej piechoty mającym za całe
wsparcie dwa działa 75 mm. Na dalszych przedpolach miasta rozlokowano dwa
kolejne posterunki, będące w istocie bardziej bazami wypadowymi dla lekkich
kompanii pomocniczych. Teraz, wobec nadciągania potężnego wroga są to siły
zupełnie nieadekwatne, bo dowodzący na miejscu major Girardin ma raptem do
dyspozycji około 1 000 ludzi przeciw mniej więcej 10 000 doświadczonych żołnierzy
Sił Regularnych Vietminhu. Girardin na bieżąco informuje Hanoi o sytuacji, prosząc
o pomoc – trudno oczekiwać cudów od kompanii Tajów dowodzonych przez kapitanów
Boileau, Cornu i Bes de Berc. To pierwszy tak poważny sprawdzian postawy
francuskich sojuszników i trudno się dziwić, że mając w rejonie Nghia Lo wszystkiego
150 Francuzów (w tym 18 oficerów) Girardin obawia się o postawę swych
podkomendnych z 1 Batalionu i kompanii pomocniczych.
"Paras" na szlaku przez dżunglę.
Dwa dni po ewakuacji posterunku w Sai Luong kolejne dwa
pułki Vietminhu – 141 i 209 - zostają rozpoznane w rejonie posterunku Ca Vinh,
który także zostaje natychmiast ewakuowany. Silne oddziały Vietminhu podchodzą
pod główny cel swej operacji już dwa dni później i właściwie z marszu opanowują
punkt oporu położony w Ban Tu, zaledwie pięć kilometrów od samego Nghia Lo. Teraz
dowództwo francuskie nie zwleka już więcej i podejmuje natychmiastowe działania
– następnego dnia rusza Operacja „Remy” i około dwudziestu kilometrów na północny
zachód od Nghia Lo przesuwają majestatycznie się na niebie francuskie
transportowce C-47, a z ich pokładów wysypuje się deszcz spadochronów. To w
rejonie osady Gia Hoi desantuje się 8 Batalion Spadochroniarzy Kolonialnych
kapitana Gauthiera. Po dwóch falach desantu na ziemi zbierają się szybko siły 15
i 16 Kompanii dowodzonych przez poruczników Duhil de Benaze i Gueguen’a, oraz –
po raz pierwszy w boju – także 8 Kompanii Spadochroniarzy Indochińskich, na
czele której stoi porucznik Rioual. Oddziałom bojowym kapitana Gauthiera
towarzyszy także Kompania Dowodzenia porucznika Allarda i niewielki zespół
medyczny (ACP 1) porucznika doktora Foures’a, wszystkiego 573 „Paras”, w tym 20
oficerów. Generał Salan postanowił w praktyce przetestować swój od dawna
kiełkujący zamysł, aby wykorzystywać oddziały aeromobilne do samodzielnych
operacji na tyłach wietnamskich wojsk regularnych w celu niszczenia zaplecza
logistycznego i paraliżowania w taki właśnie sposób dużych operacji zaczepnych oddziałów
Giapa. Tymczasem dowodzący operacją 312 Dywizji pułkownik Trong Tan choć
świadomy francuskiego desantu nie rezygnuje z wykonania zadania i dokonuje
przegrupowania swych sił by uderzyć jednocześnie i na Nghia Lo i na francuski
desant. Bitwa rozgorzała o 4.00 rano, natychmiast po zakończeniu przemarszów
przez wietnamskie pododdziały. Natarcie oddziałów 312 Dywizji na Nghia Lo
załamuje się nieoczekiwanie dla pułkownika Tana już po trzech godzinach
chaotycznej walki. Tan popełnił błąd decydując się na rozdzielenie swych sił i
równoczesny szturm samego miasta i położonego w pewnej odległości od Nghia Lo posterunku
w Son Buc, bronionego przez samotna kompanię Tajów. Około 8.30 rano, spore siły
wietnamskie zmuszają 16 Kompanię 8 BPC do odwrotu i to właściwie jedyny sukces
Tana tego dnia. Kapitan Gauthier mając do czynienia z poważnym przeciwnikiem
zbiera swe siły w zwarty oddział i zajmuje pozycje obronne na trudno dostępnych
wzgórzach na przedpolach samego Nghia Lo. Do późnej nocy trwają także walki w
Son Buc, którego załoga w sumie przez dwadzieścia jeden godzin odpiera wciąż
ponawiane ataki żołnierzy Vietminhu. Jasnym jest, że pierwotnie skierowane do
walki rezerwy francuskie są zbyt małe i za chwile same znajda się w nie lada
kłopocie. CEFEO natychmiast uruchamia kolejną operację – tym razem o kryptonimie
„Therese”.
Kadra 2 BEP podczas bitwy pod Nghia Lo w trakcie przeprawy przez strumień Nam-Minh.
Na pierwszym planie kapitan Coat - zginie pięć dni po wykonaniu tej fotografii, 15 października 1951 roku.
4 października wyrusza pomoc w postaci 2 Batalionu
Spadochroniarzy Cudzoziemskich kapitana Raffalli, którego trzy kompanie liniowe
i kompania dowodzenia desantują się w niewielkiej odległości od zagrożonego 8
Batalionu. Oprócz 3 i 4 Kompanii Spadochroniarzy Cudzoziemskich poruczników Lemaire
i Louise-Calixte skacze także 2 Kompania Indochińskich Spadochroniarzy
Cudzoziemskich kapitana Helie de Saint-Marc i kompania dowodzenia porucznika
Longeret’a. Dowództwo nad całością sił mających działać na tyłach 312 Dywizji
obejmuje podpułkownik de Rocquigny. Mimo okropnego położenia „Paras” z 8
batalionu wykonali dobra robotę dość klarownie określając siły i położenie
przeciwnika, a więc dowództwo francuskie może od razu podjąć aktywne działania
tym bardziej, że zaskoczony sztab 312 Dywizji Vietminhu pozostawia francuskich
spadochroniarzy w spokoju koncentrując się na przygotowaniu kolejnego szturmu
na Nghia Lo. Uderzenie następuje nazajutrz – 5 października – i ponownie
zostaje odparte. Mimo znacznej liczebności 312 Dywizja nie jest w stanie
skoncentrować dostatecznie dużych sił do decydującego szturmu, z drugiej jednak
strony sytuacja w atakowanym mieście robi się już bardzo zła – Tajowie także
ponoszą straty i bardzo doskwiera im brak poważnego wsparcia ogniowego. Podpułkownik
de Rocquigny wykorzystuje zaangażowanie głównych sił przeciwnika w Nghia Lo i
posyła pozbawionych ciężkiego sprzętu legionistów z 2 BEP w stronę oddalonego o
około 10 kilometrów Bac Co, dokąd ludzie Raffallego docierają po niemal
dziewięciogodzinnym, wyczerpującym marszu. To poważny sukces, gdyż w tym właśnie
miejscu spadochroniarze przejmują kontrolę nad szlakiem zaopatrzeniowym 312
Dywizji. Do Legionistów nie jest w stanie dołączyć 8 Batalion, który wprawdzie
zdołał zepchnąć oddziały Vietminhu z pozycji okalających wzgórze, ale nie może
przebić się w głąb pozycji przeciwnika, gdyż zewsząd nadciągają posiłki dla
zaatakowanych. Największą korzyścią dla Francuzów na tym etapie działań jest
możliwość spokojnego przeprowadzenia operacji zrzutu do Nghia Lo 10 Batalionu Spadochronowych
Strzelców Pieszych majora Weila, który znacząco wzmacnia garnizon miasta.
Tymczasem w porastających przedpole
Nghia Lo gęstych lasach trwa dramatyczna walka – to „Paras” z 8 Batalionu toczą
zacięte i niebywale brutalne walki z żołnierzami 312 Dywizji usiłując przebić się
do 2 Batalionu na wietnamskie tyły. Obie strony ponoszą krwawe straty w owej
serii pojedynków pomiędzy drużynami, a nawet pojedynczymi żołnierzami, ale ostatecznie zwycięsko z
walki wychodzą bojownicy Vietminhu, gdyż około 4.00 rano 7 października dowódca
8 Batalionu daje za wygraną i wycofuje swych wyczerpanych ludzi na wzgórze.
Oddziałom francuskim ponownie zagraża kryzys, ponieważ wraz z desantem 10 Batalionu
do Nghia Lo nie ma już żadnych dostępnych aeromobilnych rezerw do wykorzystania
„teraz i już”. Dramatyzmu położenia dodaje fakt, że 8 Batalion nie ma nawet
łączności radiowej z Legionistami, którzy ostatecznie opuszczają Bac Co i kierują
się na pomoc zagrożonym kolegom tą samą drogą, która przyszli. Manewry 2 BEP na
tyłach wietnamskich budzą na tyle poważny niepokój dowództwa 312 Dywizji, że
pułkownik Tan na wieść o kolejnym nieudanym ataku na Nghia Lo i rozpoznaniu w
mieście silnych oddziałów francuskich wydaje rozkaz przegrupowania sił i
skierowania ostrza natarcia ku grasującym na jego tyłach francuskim
spadochroniarzom. Na decyzję tę spory wpływ ma także utrata kontaktu z 8 Batalionem,
który wymyka się z utrzymywanego wzgórza pozostawiając za sobą samotny pluton sierżanta
Truchot osłaniający odwrót kolegów do ostatka, z poświęceniem życia. Położenie
sił wietnamskich pogarsza się jeszcze bardziej, gdy po wielu godzinach mozolnego
przedzierania się przez dżunglę oba bataliony łączą wreszcie swe siły w rejonie
Wzgórza 405 i odpierają już przy wsparciu lotnictwa kolejne ataki wietnamskie. Ostatecznie
Vietminh daje za wygraną i omijając pozycje 2 i 8 Batalionu zagłębiają się w dżunglę
rozpoczynając powrotny marsz w stronę swych pozycji wyjściowych.
Ewakuacja rannych "Paras" podczas walk pod Nghia Lo.
Fotografia ta pozwala lepiej pojąć sens maksymy Legionistów, brzmiącej - "Maszeruj, albo giń!"
Ostatecznie bitwę pod Nghia Lo należy uznać za francuskie
zwycięstwo, gdyż oddziały 312 Dywizji nie zdołały wykonać swego głównego
zadania. Jest to jednak zwycięstwo francuskie z trudem i olbrzymim wysiłkiem
wywalczone. Biorąc pod uwagę powagę sytuacji nie sposób nie odnotować, że
kluczowe znaczenie miała tu postawa szeregowych żołnierzy – tak nieugiętych w
obronie Tajów z 1 Batalionu, jak i dumnych spadochroniarzy z 2 i 8 Batalionu. Posypały
się medale i wyrazy uznania za dzielność i poświęcenie, czemu w sumie nie można
się dziwić – niebywałym wprost wyczynem było utrzymanie Nghia Lo w krytycznych
chwilach przez słabo w sumie wyposażone oddziały Tajów początkowo wspierane
jedynie przez kompanie pomocnicze, których nigdy nie szkolono do regularnej
walki. Spadochroniarze zarówno z 8 BPC, jak i 2 BEP dali wyraz olbrzymiej
wprost odporności na trudy walki w skrajnie niekorzystnych warunkach, ale także
wykazali ogromną brawurę, wole walki i koleżeństwo – do dziś w annałach
jednostek spadochronowych Republiki Francuskiej wspomina się poświęcenie
pododdziału sierżanta Truchot i jego ludzi, a ranni w walce odmawiali masowo odejścia
na posterunek medyczny pozostając z kolegami. Oddziały francuskie poniosły w
walkach niemałe straty – poległo 36 żołnierzy, rannych zostało 96, a zaginęło
aż 163. Najmniejsze straty poniósł 2 BEP, który stracił w Operacji „Therese” 7
poległych, wliczając w to porucznika Lecouer’a, 27 rannych i 19 zaginionych, a
pamiętać trzeba, że do akcji skoczył bez broni ciężkiej i jako jedyna jednostka
z Grupy Aeromobilnej kontynuował działania bojowe po odwrocie 312 Dywizji
starając się utrudnić ten manewr przeciwnikowi. Z drugiej jednak strony, bardzo
chaotyczny przebieg walk i ogromne kłopoty, w jakich momentami znajdowały się
francuskie oddziały desantowe nie powinny zejść nam z pola widzenia, choć
francuskie dowództwo nie pochyliło się nad tą problematyką zbyt poważnie.
Należy zwrócić uwagę na postawę żołnierzy Vietminhu – oczywiście ich odwaga i
poświęcenie nie podlegają żadnej dyskusji i właściwie należało by traktować te
przymioty żołnierzy 312 Dywizji – podobnie zresztą jak i innych jednostek Sił
Regularnych – jako swoisty aksjomat. Co wydaje się jednak szczególnie istotne –
w warunkach konfrontacji z elitą CEFEO operującą bez solidnego wsparcia broni ciężkiej
żołnierze wietnamscy toczyli z tak wymagającym i doskonale wyszkolonym i
zmotywowanym przeciwnikiem bardzo wyrównane boje. Daje się zauważyć wyraźnie
podniesienie stanu wyposażenia jednostek wietnamskich będące efektem otwartych
szlaków komunikacji z Chinami Ludowymi. Nawet jeśli pomoc walczącemu Vietminhowi
pozostawała na dość odległym miejscu wśród priorytetów komunistycznej
międzynarodówki, to jednak owa stale sącząca się kroplówka dostaw broni i
wyposażenia powodowała, że bardzo szybko niwelowała się dotychczasowa przewaga w
uzbrojeniu indywidualnym żołnierzy obu stron. Dowództwo CEFEO nie odnotowało,
że w dramatycznych i krwawych starciach w dżungli otaczającej Nghia Lo mimo
ogólnej dużej przewagi w ludziach dowódcy Vietminhu każdorazowo angażowały w walce
tylko części swych sił, gdyż zaskoczony wyraźnie biegiem zdarzeń sztab 312
Dywizji nie był w stanie uchwycić jednego punktu ciężkości działań i stale
rozdrabniał swe jednostki usiłując wykonywać jednocześnie wiele zadań na dość
rozległym obszarze, przy czym warunki terenowe skutecznie utrudniały wykonywanie
rozkazów o przegrupowaniach i przemarszach. Mówiąc krótko – francuscy „Paras”
na każdym etapie walki mieli do czynienia tylko z częściami sił przeciwnika,
który czując się zagrożony w najwrażliwszym miejscu – logistyce – słusznie odtrąbił
odwrót. W sumie dość optymistycznym wydaje się przyjęcie przez francuskie
dowództwo wniosku o nadzwyczajnej skuteczności własnych sił spadochronowych,
choć niewątpliwie dzięki pokonaniu czasowych kryzysów i potknięć morale „Paras”
wzrosło ogromnie. Przy okazji jakby zapominano, że bardzo ograniczone w gruncie rzeczy możliwości transportu powietrznego i deficyt posiadanych jednostek desantowych powodowały ogromne trudności w udzielaniu wsparcia własnym jednostkom w strefie walk, zagrożonym przez przeważającego przeciwnika. Faktycznie u schyłku 1951 roku większość żołnierzy CEFEO autentycznie uważała się za lepszych od pokonanego
kilkukrotnie w sposób bezdyskusyjny przeciwnika, co stanowiło ogromną odmianę w
stosunku do nastrojów panujących w Korpusie Ekspedycyjnym po katastrofie na
Route Coloniale 4 przed równo rokiem.
Klepsydra opublikowana po śmierci w boju porucznika Legii Cudzoziemskiej, Jacques Lecoeur'a.
Kończył się ów niezwykły rok generała de Lattre’a, który
faktycznie zdołał odmienić losy wojny. Ewidentnie ten Wielki Żołnierz Francji
potrafił swoją charyzmą i spokojnym, lecz stanowczym dowodzeniem zażegnać
wielki kryzys trawiący siły francuskie i przekuć z mozołem i wśród wielkich –
także osobistych – poświęceń, niemal nieuchronna porażkę, w serię wspaniałych
sukcesów. Nie było generała pod Nghia Lo, choć na wieść o toczącej się bitwie
natychmiast wyjechał z USA. Pojawił się w Wietnamie dopiero 19 października,
ale gdy swoim zwyczajem rozpoczął kolejną rundę wizytacji jednostek żołnierze i
oficerowie z trudem jedynie potrafili rozpoznać w wymizerowanej i pobladłej
postaci swego wodza, który przecież dotychczas wiódł ich od zwycięstwa, do
zwycięstwa. Jean de Lattre de Tassigny poświęcił CEFEO wszystko – zdruzgotany psychicznie
po śmierci ukochanego Bernarda nie potrafił już opierać się dłużej toczącej
jego ciało chorobie, choć do ostatka odsuwał od siebie konieczność wyjazdu do
Metropolii i podjęcie leczenia. Nadal miał tu sprawy do załatwienia…
Na biwaku po bitwie...
Dni po Nghia Lo były dla generała bardzo trudne – jako Wysoki
Komisarz i naczelny dowódca CEFEO musiał zmierzyć się z konsekwencjami własnych
dokonań i sukcesów. Czując rosnąca rolę USA w konflikcie i bezustannie
zabiegając o większą atencję dla wojny w Indochinach musiał nieustannie borykać
się z lekceważeniem potrzeb nie tylko Korpusu Ekspedycyjnego, ale także z
niewiarą w szybkie uzyskanie zdolności bojowej przez Siły Zbrojne Państwa
Wietnamskiego. Amerykanie oczekiwali wyników i trudno było ich przekonać do
tego, że owe wyniki wymagają cierpliwości i rozwagi. Bardzo ryzykował kierując
do poważnych operacji świeżo powołane oddziały wietnamskie, ale czuł, ze nie ma
wyjścia. Największym ciosem dla jego strategii działania była jednak postawa
najbliższych współpracowników, którzy jakby wyczuwając słabnięcie woli ciężko już
chorego generała coraz mocniej parli w kierunku podjęcia poważnych działań
ofensywnych. Znaczna część ścisłego sztabu CEFEO pod wpływem wyniku walk pod
Nghia Lo uważała, że Vietminh jest w moralnej rozsypce i oto właśnie nadszedł
najlepszy moment na porzucenie defensywnej strategii na rzecz dużej operacji
zaczepnej. Generał de Lattre był przeciwnego zdania – bez zastąpienia
przynajmniej części francuskich sił w umocnieniach w Delcie nie czuł się zbyt
pewnie operując półśrodkami, ale coraz trudniej było mu bronić własnego
stanowiska. W końcu uległ.
Wyjątki ze spotkania generała de Lattre z dziennikarzami w Associated Press, podczas jego ostatniegi pobytu w USA.
Generał wyjaśnia cel prowadzonych w Indochinach działań wojennych jednocześnie informując o trudnej i złożonej sytuacji.
Dowództwo Korpusu Ekspedycyjnego ostatecznie przyjęło za
pewnik, że w konsekwencji starć w Kraju Tajów możliwym jest wyprowadzenie
silnego ciosu Vietminhowi, który został na tyle osłabiony, że nie będzie w
stanie oprzeć się nawet małej części sił francuskich. Sam de Lattre uznał, że
udana operacja zaczepna udowodni Zgromadzeniu Narodowemu w Paryżu, że możliwym
jest ostateczne pokonanie Vietminhu, jeśli tylko CEFEO otrzyma poważne posiłki.
Ponieważ generał nie pozostawił po sobie żadnych zapisków z tego okresu, ani
tez nie dzielił się ze współpracownikami pierwocinami koncepcji działania
możliwym jest – jak wskazuje Devilliers i Lacoutre – że doszedł do wniosku, iż nieuchronnym
jest rozwiązanie konfliktu przy stole negocjacyjnym nie czując już więcej
politycznego poparcia ze strony Paryża, więc postanowił metoda „drobnych
kroczków” jak najbardziej podnieść poprzeczkę negocjatorom ze strony Vietminhu.
Jakkolwiek by na to nie patrzeć – oddziały francuskie miały po wielu miesiącach
działań stricte obronnych przejść do ataku, a pozostało jeszcze tylko wybrać
cel operacji. Zachowujący jak zwykle ostatnie słowo de Lattre wskazał trzy
możliwości działania – i co symptomatyczne, wszystkie trzy lokalizacje
znajdowały się w niewielkiej stosunkowo odległości od „Linii de Lattre’a”, co
gwarantowało pewien margines bezpieczeństwa na wypadek niepowodzenia. Wszystkie
trzy jednocześnie były bardzo kuszące – mowa o Than Hoa, Thai Nguyen i Hoa
Binh. Zwłaszcza pierwsze dwie miejscowości gwarantowały reakcję sił Giapa z uwagi
na ich żywotne znaczenie dla Vietminhu. Than Hoa, które położone było na
pograniczu Tonkinu i Annamu, na południe od pasa francuskich umocnień było
jedynym rozwiniętym rolniczo regionem pod kontrolą sił wietnamskich,
zapewniając Vietminhowi znaczną część dostaw żywności. Thai Nguyen położone
było wprost na północ od wierzchołka „Linii de Lattre’a” i nie tylko stanowiło
klucz do matecznika przeciwnika, czyli Masywu Viet Bac, ale z doniesień wywiadu
było bardzo istotnym punktem produkcji wyposażenia i oporządzenia dla żołnierzy,
oraz wielkim centralnym magazynem zaopatrzenia. Inne znaczenie miało Hoa Binh,
które znajdowało się około 35 kilometrów na zachód od pasa umocnień – miasto to,
było stolicą regionu zamieszkałego przez lud Muong, który do Francuzów odnosił
się bardzo przychylnie, co dawało możliwość utrzymania regionu na stałe po
zdobyciu go podczas ofensywy. Hoa Binh miało też o tyle strategiczne znaczenie,
że przez szlaki biegnące w pobliżu transportowano na północ żywność z Than Hoa.
Co szczególnie interesujące – sztab CEFEO ani przez moment nie rozważał
operacji zaczepnej w strefie przygranicznej z Chinami. Przygotowano do działań
siły liczące łącznie 20 000 żołnierzy, co było wielkością o rząd wyższą niż
skład bojowy dawnej Strefy Północno Wschodniej, więc wypada wręcz w tym miejscu
zadać pytanie dlaczego nie zdecydowano się choćby na uderzenie w rejonie Long Son,
o którym wiedziano, że jest bardzo ważnym punktem tranzytu zaopatrzenia z Chin…
Generał de Lattre odznacza w dniu 11 maja 1951 roku Krzyżem Wojennym swego syna - Bernarda.
Ceremonia nadania odznaczenia była ich ostatnim spotkaniem.
Jako cel operacji wybrano Hoa Binh – być może dlatego, że
spodziewano się upiec wiele pieczeni na jednym ogniu. Takie uderzenie musiało
faktycznie wywołać reakcję Vietminhu, a jednocześnie tamtejszy teren i
połączenia drogowe umożliwiały użycie ciężkiego sprzętu, w tym czołgów. Być
może to wówczas narodziła się koncepcja poszukiwania „Świętego Grala” CEFEO,
czyli decydującej bitwy z Siłami regularnymi Vietminhu na warunkach na tyle
dogodnych dla sił francuskich, że w zasadzie gwarantujących im zwycięstwo?
Istotne jest to, że machina ruszyła i 10 listopada rozpoczęła się Operacja „Tulipe”
otwierająca fazę francuskich działań zaczepnych. 15 listopada 1951 roku generał
Jean de Lattre de Tassigny po raz ostatni spotkał się ze swoimi żołnierzami we właśnie
opanowanym Hoa Binh, po czym odleciał do Francji przekazując dowództwo w ręce
generała Raoula Salan. W Ojczyźnie nie czekały go ani warty honorowe, ani
wiwatujące tłumy na Orly. Niepokonany generał oddał się w ręce lekarzy Armii w
klinice w Neuilly-Sur-Seine, gdzie zmarł 11 stycznia 1952 roku w dzień po
operacji usunięcia nowotworu, a w osiem miesięcy po śmierci swego jedynego syna,
porucznika Bernarda de Lattre de Tassigny, którego pamięć w ostatnich chwilach
życia do szczętu zaprzątała jego uwagę. Pośmiertnie otrzymał tytuł Marszałka
Francji, a ceremonię pogrzebową w paryskiej Notre-Dame zaszczycili swa obecnością
Bernard Law Montgomery, Charles de Gaulle i Dwight David Eisenhower.
Komentarze
Prześlij komentarz