"Dien Bien Phu - Requiem dla Starego Świata. Opowieść o wzroście i upadku Francuskich Indochin Część II

 






„Pyta Pan dlaczego walczymy?

Dlaczego odrzucamy kulturę francuską?

Nie odrzucam kultury francuskiej – kocham ją.

Uwielbiam Victora Hugo

i Francuskich filozofów,

Uwielbiam pić czerwone wino.

I jak dotąd spędziłem pięć lat we francuskim więzieniu…”



„Tractus” – Odwrócić nieuniknione

 

To, w jaki sposób zmieniał się świat Indochin Francuskich nie sposób nazwać inaczej, niż paradoksalnym. Wszystkie sprzeczności interesów, które kształtowały politykę narastały w szybkim tempie i jak trzeba przyznać w znacznej mierze brały się z kompletnego nie zrozumienia realiów. Część uczestników wydarzeń przejawiała wybujałe ambicje, inni natomiast desperacko bronili swego stanu posiadania, co prowadziło w sumie do ogromnej ilości dziwacznych pomysłów skutkujących zagęszczeniem atmosfery. Do wojny wcale nie musiało dojść, ale jeśli na planszy pozostaje tak wielu graczy, którzy tak bardzo usiłują postawić na swoim, konfrontacja od pewnego momentu jest po prostu nieunikniona. Pytanie brzmi – na jakich pozycjach poszczególnych graczy zastaną pierwsze strzały, gdy już padną?


Japoński plakat propagandowy z okresu okupacji Indochin Francuskich.

Wszystkie strony konfliktu miały do ugrania bardzo wiele, niektóre z nich wręcz stawały przed obliczem wyboru – być, albo nie być. Z całą pewnością w takiej właśnie pozycji znalazł się dwór Bao Daia i on sam. Postać ta zawsze i niezmiennie przedstawiana jest jako klasyczna klisza kacyka, całkowicie uległego obcym wpływom sybaryty, któremu drogi był wyłącznie własny stan posiadania. To jednak postać jednak kompletnie niejednoznaczna i niebywale skomplikowana. Imię rodowe Bao Dai znaczy „Strażnik Wielkości” i Cesarz przywiązywał do niego wielką wagę, traktując jako rodzaj drogowskazu, wskazującego kierunek życiowej drogi, jako cel do osiągnięcia. Bao Dai nie był człowiekiem wybitnych umiejętności, ani nawet szczególnie wysokich lotów intelektu. Co gorsza, swą działalność publiczną łączył w sposób jawny z niezwykle wybujałym apetytem seksualnym, a przy okazji dość ostentacyjnie obnoszącym się ze swoją pozycja i zamożnością. Zupełnie nie przejmował się tym, jak jest odbierany przez opinię publiczną – z jednej strony z powodu niezachwianej wiary we własne posłannictwo, z drugiej strony, wychowano go w niebywałym zbytku i pozwalano dosłownie na wszystko. Nie mniej jednak, jako świadomy i dorosły człowiek wyrażał głębokie przekonanie o nieuchronności upadku francuskich rządów, a jego największą ambicją było uzyskanie władzy nad wszystkimi trzema prowincjami Wietnamu. Ogłoszenie przez Japonię niepodległości Wietnamu Bao Dai przyjął jako pierwszy etap uzyskiwania przez Wietnam suwerenności, a samych Japończyków początkowo usiłował traktować, jako narzędzie służące do osiągnięcia tego celu. Rozczarowanie przyszło bardzo szybko – Japończycy bezwzględnie egzekwowali posiadaną władzą, a sam Bao Dai został potraktowany bezceremonialnie – albo będzie legitymował posunięcia administracji okupacyjnej, albo zostanie zastąpiony przez brata – Cuonga De. Bao Dai w chwili upadku władzy japońskiej znalazł się w fatalnej wprost sytuacji – nie miał ani zaplecza politycznego, ani militarnego, co gorsza w oczach opinii publicznej stał się twarzą japońskiej okupacji. Na jego korzyść działało tylko jedno – fakt utrzymywania regularnej korespondencji z generałem de Gaulle, w efekcie której postrzegano go w Paryżu jako umiarkowanego i skłonnego do kompromisów polityka, wokół którego da się odbudować znaczenie Francji w Wietnamie. Bao Dai natomiast, ze swojej strony miał bardzo silne przekonanie, że dominacja Francji i innych obcych sił jest już przeszłością. Mimo wszystkich swoich wad okazał niemałą dalekowzroczność nie upierając się przy zachowaniu swej władzy – 25 sierpnia 1945 roku po spotkaniu z Ho Chi Minhem abdykował i zajął stanowisko doradcy przy rządzie tymczasowym. Gest ten miał ogromne znaczenie dla trwałości ruchu niepodległościowego, gdyż Vietminh uzyskał w ten sposób pomoc ze strony lokalnej administracji i był w stanie faktycznie przystąpić do budowania zrębów autentycznej państwowości.


Bao Dai

Proces formowania państwa republikańskiego nie przebiegał wcale gładko i bezboleśnie – tak jak zwykle się to przedstawia. Wielkie przemiany wymagają ofiar – najczęściej staja się nimi rywale do władzy, a największymi rywalami do władzy w oczach liderów Indochińskiej Partii Komunistycznej byli działacze VNQDD. W teorii wszystkie wietnamskie ruchy polityczne współpracowały ze sobą w ramach tak zwanej Wietnamskiej Ligi Rewolucyjnej, ale w rzeczywistości właściwie z chwilą upadku Japonii rozpoczął się proces ostrej rywalizacji będącej właściwie niewypowiedzianą wojną domową. Początkowo brylujący w strukturach Rządu Tymczasowego działacze Vietminhu nie czuli konkurencji ze strony nacjonalistów – w gruncie rzeczy w sferze ekonomii i rozwoju społecznego w wielu aspektach mieli bardzo zbliżone poglądy, gdyż VNQDD określane mianem ruchu nacjonalistycznego, miało ideowo podłoże socjaldemokratyczne. Ho i spółka nie zamierzali się jednak dzielić władzą z nikim i ówczesne sojusze polityczne traktowali jako zjawisko przejściowe, wymuszone okolicznościami chwili. Samo obsadzenie ministerstw i urzędów Rządu Tymczasowego przez członków Vietminhu zdominowanego wówczas przez komunistów było całkowitym złamaniem zasady współstanowienia. Wyjście z więzień, oraz powrót z chińskiej emigracji wielu działaczy umocnił pozycję ówczesnego kierownictwa VNQDD na czele którego stał wówczas Nguyen Tuong Tam, które jednak w odróżnieniu od Vietminhu nie posiadało właściwie żadnej siły militarnej. Słusznie odgadując zamiary Vietminhu i KPI Tam poprosił o pomoc swych dotychczasowych sojuszników – chiński Kuomintang i przez granicę popłynęły transporty broni i amunicji. Jednocześnie w Hanoi, które pozostawało matecznikiem VNQDD zorganizowano natychmiast drukarnie i oficyny wydawnicze odpowiedzialne za budowę poparcia dla socjaldemokracji wśród mas, ale także szkoły wojskowe, mające wykształcić nowe kadry wojskowe. Konfrontacja militarna dwóch największych sił politycznych ruchu republikańskiego stała się kwestią czasu.


Ceremonia kapitulacji sił japońskich w Indochinach.

Krótko po ukonstytuowaniu się Rządu Tymczasowego na scenie politycznej pojawiają się nowe siły – obce i o bardzo groźnym obliczu, gdyż dysponujące regularną siłą militarną. Na mocy wydanych w dniu 2 września 1945 roku dyspozycji na terytorium Wietnamu miały pojawić się obce wojska w celu przyjęcia kapitulacji tamtejszych sił japońskich. W Sajgonie miały wylądować oddziały brytyjskie, natomiast do północnych prowincji miały wejść oddziały chińskie. Amerykanie współpracujący z Vietminhem w czasie wojny i dostarczający do Wietnamu pewne ilości broni i innej pomocy stali na stanowisku potrzeby uznania prawa do samostanowienia narodu wietnamskiego uważając sugestie o możliwości odtworzenia francuskiej władzy kolonialnej w Indochinach za absolutnie nie do przyjęcia. Z drugiej natomiast strony, decydując się na gest w stronę Chang Kai Szeka w postaci wprowadzenia do Tonkinu oddziałów Kuonmintangu milcząco zgodziły się z ambicjami chińskiego przywódcy zmierzającego ewidentnie w kierunku uczynienia z Wietnamu raz jeszcze chińskiej marionetki. Chang miał tylko jeden sensowny argument – popierał VNQDD, czyli ruch demokratyczny, jednocześnie wojując z rosnącym w siłę ruchem komunistycznym, który amerykańska administracja zaczynała na poważnie postrzegać jako zagrożenie dla swoich własnych interesów politycznych. Układanka komplikowała się zatem coraz bardziej, gdyż jak się wkrótce okazało wraz z Brytyjczykami w Kochinchinie pojawiły się także nowa, a właściwie stara konkurencja do władzy i panowania nad Wietnamem, a zatem i nad całymi Indochinami.

Zaledwie trzy dni po oficjalnej kapitulacji Japonii w Kochinchinie pojawiły się zrzucone desantem spadochronowym pierwsze zespoły medyczne Armii Zjednoczonego Królestwa organizując pomoc dla przetrzymywanych w obozach jenieckich alianckich kombatantów. Po nich szybko pojawiły się pododdziały organizujące zaplecze logistyczne dla skierowanej do Sajgonu 20 Indyjskiej Dywizji Piechoty generała Gracey’a, stojącego na czele całości sił ekspedycyjnych. W sumie w Kochinchinie w ramach Operacji „Masterdom” znalazło się około 20 000 żołnierzy brytyjskich, którzy mieli tam pozostać znacznie dłużej, niż pierwotnie to zakładano. Już w październiku 1945 roku szef komórki wywiadowczej działającej przy sztabie 20 Dywizji, major Richard McGregor przedstawił swemu przełożonemu uzyskane informacje świadczące jasno o agresywnych zamiarach członków Vietminhu. Gracey na polecenie swego przełożonego – Lorda Mountbatten – rozbroił siły japońskie i rozpoczął ich repatriację do kraju, ale także uzbroił po uwolnieniu z internowania około 1000 żołnierzy francuskich sił kolonialnych. Wkrótce też do Indochin przybyły z Francji pierwsze oddziały zorganizowane i uzbrojone w celu odzyskania kontroli nad Indochinami, a przynajmniej ich częścią. Mimo jawnej wrogości USA i powołania do życia DRW plany powołania do życia Unii Francuskiej były konsekwentnie realizowane, a pierwszym oddziałem przybyły do Sajgonu był 5 Pułk Kolonialny. Przybycie Francuzów natychmiast zaktywizowało siły wietnamskie i coraz częściej dochodziło do starć – przede wszystkim między siłami Vietminhu i VNQDD. Do pierwszych starć doszło w Sajgonie już 23 września – doszło do wymiany ognia z udziałem oddziału Vietminhu i francuskich jednostek wojskowych, w której poległo dwóch francuskich żołnierzy. Tego dnia i w ciągu kilku kolejnych nasiliły się też ataki miejscowych na białych mieszkańców Sajgonu. Miasto było w zasadzie zablokowane, a lokalni dowódcy wietnamscy mając silne przekonanie o słabości sił ekspedycyjnych podjęło ataki na brytyjskie patrole, a przede wszystkim uderzyło na lotnisko Tan Son Nhut, będące centrum logistycznym sił brytyjskich. Oddziały hinduskie Gracey’a stawiły twardy opór i szybko przeszły do działań zaczepnych – 20 Dywizja była doświadczonym związkiem o bardzo wysokim morale i starcia zakończyły się porażką Wietnamczyków. Tylko do końca października zginęło w walkach około 700 członków Vietminhu. W grudniu odpowiedzialność za rejon Sajgonu przejęła z rąk brytyjskiej 32 Brygady Piechoty francuska 9 Dywizja Piechoty Kolonialnej. Do ostatniego starcia pomiędzy siłami wietnamskimi, a brytyjskimi doszło 3 stycznia 1946 roku w Bien Hoa. Tamtejszy garnizon w postaci oddziałów 14 batalionu Strzelców Granicznych odparł całonocny szturm Vietminhu, bez strat własnych. Na przedpolach angielskich pozycji pozostało zaś około stu ciał poległych żołnierzy przeciwnika. Tak prowadzona wojna podjazdowa doprowadziła do kryzysu sił wietnamskich – zdziesiątkowanych i słabo uzbrojonych. Szczęśliwie dla Vietminhu sposobiący się do odejścia Brytyjczycy nie prowadzili aktywnych działań, co ocaliło siły wietnamskie od natychmiastowej zagłady.


Generał Douglas David Gracey, stojący na czele sił brytyjskich w Sajgonie.

Od 26 września 1945 roku także w Tonkinie obecne były siły obce w postaci oddziałów Kuomintangu, które natychmiast po przybyciu zaczynały proces rozbrajania sił japońskich, ale także Vietminhu. Sytuacja komplikowała się coraz bardziej, gdyż Gracey na polecenie swych władz wprowadził stan wyjątkowy i podjął operację rozbrajania sił wietnamskich. Te ostatnie nie przypominały w niczym bezładnego ruchu oporu z wcześniejszych lat – posiadały dużo więcej broni i były znacznie liczniejsze, a szczupłość sił ekspedycyjnych ograniczała ich aktywność do zaledwie kilku miejscowości i ich najbliższego otoczenia. Jeszcze w październiku 1945 roku do Sajgonu przybył generał Leclerc, którego przewidziano na dowódcę sił francuskich w Indochinach, ale przez kolejne półrocze nie dysponował w zasadzie siłą zbrojną zdolną do narzucenia francuskiej zwierzchności tubylcom. Czując się coraz bardziej zagrożonym Gracey podjął kolejną trudną decyzję – ponownie uzbroił i użył do pacyfikacji nastrojów także japońskich kombatantów. Jak się wydaje – na tym etapie konfliktu najbardziej zdeterminowani w zachowaniu status quo byli właśnie Brytyjczycy, którym wcale nie podobała się wizja demontażu kolonialnego porządku w Azji. Na drugim biegunie znajdowali się Francuzi, którym ewidentnie brakowało sił i środków na odzyskanie znaczenia w tym zakątku świata. Także sytuacja sił wietnamskich była bardzo trudna – pogrążone w wewnętrznym konflikcie były coraz bardziej zagrożone obca interwencją sił zmierzających do demontażu dopiero co proklamowanej niepodległości. Ostatni ważki czynnik – siły chińskie były wprawdzie bardzo liczne – Kuomintang wprowadził do Tonkinu ponad 200 000 żołnierzy, ale zaogniała się sytuacja w samych Chinach, gdzie władza Chang Kai Szeka stawała się coraz bardziej zagrożoną przez siły komunistyczne.


Japońscy jeńcy w Indochinach.

O ile brak poparcia ze strony USA dla francuskich planów restauracji wpływów w Indochinach stanowił w połączeniu ze słabością własnych sił militarnych skuteczny hamulec dla otwartych działań militarnych generał Leclerc, a przede wszystkim Wysoki Komisarz ds. Indochin - admirał Thierry d’Argenlieu poczynali sobie szalenie ambitnie i w ciągu zaledwie półrocza doprowadzili do sytuacji, w której wizja odzyskania pełni władzy nad całością Indochin stała się zupełnie realna. Po pierwsze, po krótkich negocjacjach udało się Francuzom skłonić do uznania Unii Francuskiej dynastii kambodżańskiej, która czując się zagrożona przez ruch republikański chętnie przyjęła francuską pomoc militarną. Po drugie – na przełomie 1945 i 1946 roku oddziały francuskie opanowały także sytuację w Laosie, gdzie partyzanci z ruchu Lao Issara wygnali księcia Petsaratha. Słabo wyposażone i wyszkolony oddziały partyzanckie zostały łatwo pokonane przez siły francuskie i także Laos wszedł w skład Unii Francuskiej. Także w Kochinchinie siły francuskie przeszły do działań ofensywnych i z łatwością wyparły oddziały wietnamskie z kluczowych obszarów kraju. Dowodzący nimi Nguyen Binh ewakuował swe nieliczne oddziały w obszary trudno dostępne z postanowieniem podjęcia walki partyzanckiej. W efekcie oddziały francuskie weszły także do południowej części Annamu. W okresie tym Vietminh przeżywał ogromny kryzys – zagrożony przez chińskie dywizje w swym mateczniku – Tonkinie, ale także tracący wpływy w Laosie i Kambodży w zasadzie rozpadł się jako organizacja. Działacze wietnamscy rozwiązali Komunistyczną Partię Indochin skupiając się na organizacji ruchu narodowego – Lin Viet. Obawiając się całkowitej marginalizacji komuniści zaprosili doń także wszystkich swych rywali, którzy jednak czując powiew koniunktury zadali konkurentom ciężkie ciosy – brutalnymi zbrojnymi atakami, a nawet porwaniami działaczy wymusili korzystne zmiany we władzach centralnych, skutkujących przesunięciem środka ciężkości ruchu na prawo. Ratując się przed marginalizacją Ho poszedł na ugodę – na dzień 23 grudnia 1945 roku wyznaczono termin ogólnonarodowych wyborów, a ponieważ członkowie VNQDD od razu przeszli do oskarżeń komunistów o wolę dokonania fałszerstw wyborczych, także zagwarantowano partiom demokratycznym 50 miejsc w zgromadzeniu narodowym bez względu na wynik wyborów. Sytuacja zdawała się sprzyjać Francuzom, a pogrążony w konfliktach ruch narodowy zdawał się być na skraju upadku, ale Paryż postępował bardzo ostrożnie. Nadal nie czuł poparcia ze strony USA, a co gorsza od stycznia 1946 roku rozpoczął się proces wycofywania sił brytyjskich z Wietnamu, co znacznie ograniczało możliwości sił Leclerca wciąż zmuszonych do zabezpieczania Kochinchiny przez partyzantami wietnamskimi. Sytuacja dojrzewała do rozstrzygnięć dyplomatycznych, ku którym zdecydowanie skłaniały się wszystkie pozostałe w Wietnamie strony, przy czym otoczenie Ho i Francuzi byli najbardziej zdeterminowani do wzajemnego uznania jako siły politycznej. By to uzyskać, obie strony zdolne były do poważnych koncesji i w dynamicznie zmieniającej się sytuacji przyniosła taka postawa poważne odprężenie. Po ewakuacji sił brytyjskich przyszła pora na oddziały chińskie. Kuomintang nie był w stanie już dłużej zakłamywać rzeczywistości – tysiące żołnierzy z Junnanu i Guanxi były bardzo potrzebne na frontach wojny domowej w Chinach i 28 lutego 1946 roku na mocy porozumienia między Francją, a Republiką Chińską rozpoczęła się ewakuacja sił chińskich. Francja ze swojej strony rezygnowała z niewielkich posiadłości kolonialnych w Południowych Chinach, administracyjnie związanych z Indochinami Francuskimi. Odejście Chińczyków było także na rękę Ho, który otrzymał nagle możliwość rozprawienia się z VNQDD, która z dnia na dzień utraciła w Tonkinie najważniejszego sojusznika. Lin-Viet tym chętniej zatem porozumiał się z Paryżem i 6 marca 1946 roku po krótkich negocjacjach podpisano porozumienie pomiędzy władzami DRW a Francją, które stwierdzało niepodległość państwa wietnamskiego na północ od 16 równoleżnika, z jednoczesnym stowarzyszeniem go z Unia Francuską. Ustalono organizację wspólnych wietnamsko francuskich sił w Tonkinie w proporcji 15 000 żołnierzy francuskich i 10 000 żołnierzy wietnamskich pod wspólnym francuskim dowództwem. Pozostawał jeszcze problem południa kraju, nad którym nadal administrowali Francuzi i ten status miał potrwać aż do organizacji referendum, które miało zdecydować o przynależności Kochinchiny. Co do jednego sygnatariusze porozumienia Ho-Sainteny byli zgodni – gdy pierwsze oddziały francuskie przybyły do Hanoi w najlepsze trwała obława na członków VNQDD. Co dziwniejsze, do akcji policyjno-wojskowej zmierzającej do likwidacji ruchu nacjonalistów wespół z siłami Lin-Viet przystąpili także Francuzi i w ciągu kilku miesięcy sojusznicy dokonali pogromu przeciwnika. To zadziwiające, jak wielką naiwnością okazali się Francuzi, gdyż do października 1946 roku VNQDD w Tonkinie w zasadzie przestała istnieć, co oczywiście oznaczało teraz absolutną dominację komunistów we władzach DRW. Trudno sobie wyobrazić jak w takich warunkach francuskie władze wyobrażały sobie koegzystencję swych własnych urzędników kolonialnych z otwarcie domagającymi się reform społecznych i rolnych przedstawicieli Lin-Viet, którego koncyliaryzm był w rzeczywistości już tylko coraz bardziej prześwitującym listkiem figowym okrywającym pęd do absolutnej dominacji politycznej. Ponieważ jednak sytuacja wraz z odejściem Chińczyków i Brytyjczyków zmieniła się, apetyt obu stron porozumienia znacząco wzrósł i niemal natychmiast po parafowaniu układu z 6 marca obie strony zaczęły łamać jego postanowienia – ciosem ostatecznym, była decyzja Wysokiego Komisarza d’Argenlieu, który proklamował niepodległą Republikę Kochinchiny, zamykając tym samym drogę do referendum. W większości opracowań zwykło się przedstawiać stronę francuską jako wyłącznie odpowiedzialność za wybuch otwartego konfliktu, co jednak nie jest ujęciem do końca prawdziwym. Owszem, ruch d’Argenlieu stał w jawnej sprzeczności z postanowieniem Ho-Sainteny, ale decyzja ta została przede wszystkim podyktowana postawą Lin-Viet, które odmówiło zdania broni przez oddziały wojskowe wciąż przebywające w Kochinchinie. Obie strony weszły zatem na ostry kurs kolizyjny, który musiał skończyć się otwartym konfliktem. I znowu władze francuskie okazały zadziwiająca beztroskę absolutnie lekceważąc ostrzeżenia ze strony wojskowych, którzy jasno i dobitnie wskazywali, że siły posiadane w Indochinach są absolutnie nie wystarczające do spacyfikowania Wietnamczyków i narzucenia siłą rozwiązań związanych z projektem Unii Francuskiej. Pozostał już tylko pretekst do przejścia do otwartej wojny, choć jeszcze 14 września 1946 roku Ho potwierdził  ważność ustaleń z 6 marca, ale tak naprawdę utwardził swoje stanowisko i zdecydowany był na konfrontację.

Krążownik ciężki "Suffren"

Do otwartej wojny doszło w listopadzie 1946 roku – zaczęło się wprawdzie od jednego z wielu incydentów z użyciem broni, gdyż francuscy celnicy zostali ostrzelani z broni ręcznej podczas kontroli ładunku wietnamskiej dżonki, ale reakcja korpusu ekspedycyjnego była tym razem pełnoskalową operacją militarną. Przy współudziale sił marynarki wojennej oddziały francuskie ostrzelały pozycje Vietminhu w porcie w Hajfongu, po czym zajęły ten arcyważny port. Od tego momentu nie było już odwrotu i zarówno Vietminh, jak i Francuzi znajdowali się w kiepskim położeniu. Wietnamczycy byli w zasadzie całkowicie odcięci od jakiejkolwiek pomocy z zewnątrz, a ich pospieszne tworzone struktury militarne były niezbyt liczne i w sumie licho uzbrojone. Francuzi natomiast nadal funkcjonowali w Indochinach wyłącznie w oparciu o swą siłę zbrojną obliczaną w chwili wybuchu walk na około 70 000 żołnierzy, z czego nieco ponad 7 000 znajdowało się w Kambodży i Laosie. Nie posiadali żadnego zaplecza politycznego i pozostawali ciałem całkowicie obcym, nie mając także żadnego pomysłu na poprawę swego położenia – oczywistym było, że nie da się za pomocą kilkudziesięciu tysięcy żołnierzy kontrolować liczącego ponad 20 mln mieszkańców kraju, zupełnie nieprzychylnych starej/nowej władzy. Wydaje się jednak, że ta brutalna prawda nie była dostrzegana przez władze w Paryżu i w samych Indochinach z powodu łatwych sukcesów podczas zajmowania Hajfongu, a raczej przede wszystkim z powodu samego nastawienia wielu polityków i wojskowych, wciąż tkwiących w głębokiej, ogólnonarodowej traumie klęski lat II Wojny Światowej. W oczach znakomitej większości decydentów i to bez względu na ich polityczną orientację Unia Francuska i odbudowa francuskiego imperium kolonialnego było najprostszą drogą na odzyskanie wielkomocarstwowej pozycji, zwłaszcza w sytuacji narastania konfliktu dwóch kluczowych ośrodków wpływu – ZSRR i USA. Dość szybko jednak dla obu stron jasnym stało się, w jak fatalnym uwikłaniu się znalazły i jak niewielkie perspektywy na sukces końcowy mają.


Oddziały Vietminh w Hanoi jesienią 1946 roku.

Na razie jednak, obie strony okopały się na swych pozycjach, a ponieważ ostrzał Haifongu przez krążownik „Suffren” spowodował śmierć od 500 do nawet 1000 cywilów w całej Tonkinie nasiliły się nastroje antyfrancuskie. Po porozumieniach z Fontainbleu momentalnie nie pozostał nawet ślad. Dowodzący siłami francuskimi generał Jean Valluy pchnał do akcji zgrupowanie pułkownika Debesa, który w ciągu trzech dni oczyścił Haifong z sił wietnamskiej samoobrony przy stratach własnych wynoszących 29 poległych. Straty wietnamskie, podobnie jak w starciach w rejonie Sajgonu były dużo większe. Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że zarówno Ho, jak i jego militarny doradca – Vo Nguyen Giap – nie mając absolutnie żadnego doświadczenia militarnego zakładali, że oddziały wietnamskie będą w stanie toczyć z Francuzami równorzędną konfrontację. Tymczasem, oddziały francuskie, tak jak wcześniej brytyjskie, dokonały masakry gromiąc przeciwnika niemiłosiernie. Mimo pierwszych doświadczeń władze Vietminhu nadal próbowały toczyć regularna wojnę i oddziały wietnamskie stawiły francuskim siłom ekspedycyjnym twardy opór na podejściach do Hanoi, co zakończyło się rzecz jasna ich masakrą. Walki trwały niezwykle długo, bo od grudnia 1946 aż do lutego 1947 roku i były właściwie ciągiem potyczek pomiędzy niewielkimi oddziałami obu stron. O ile straty CEFEO (Korpusu Ekspedycyjnego) są jasno opisane – wyniosły 160 poległych, to podanie realnych strat sił wietnamskich są w zasadzie nie do oszacowania. Najprawdopodobniej zginęło od tysiąca, do nawet półtora tysiąca członków uzbrojonych milicji wietnamskich. Starcia spowodowały odpływ znacznej części mieszkańców miasta, a zniszczeniu uległo około 20 % zabudowy.

Vietminh w ciągu zaledwie półrocza poniósł niepowetowane straty. Nawet jeśli liczby bezwzględne pozwalały bagatelizować ogólną sytuację – na przykład w Kochinchinie w walkach z siłami ekspedycyjnymi zginęło około 2700 członków Vietminhu – to sytuacja militarna po upadku Hanoi stała się dla Ho i jego otoczenia bardzo zła. Zginęło wielu oddanych idealistów, posiadających już pewne umiejętności wojskowe, bo przeszkolonych przez japońskich ochotników, czy w ramach powstałych tuż po wojnie szkół wojskowych. Stracono także mnóstwo bezcennej broni porzuconej na pobojowiskach. Wprawdzie udało się w zasadzie Ho i jego ludziom rozprawić z opozycją wewnątrz ruchu niepodległościowego, ale jawna wrogość wobec członków sekt takich jak Hoa Hao, czy organizacji-rywalek, jak VNQDD doprowadziła do odpływu z szeregów Vietminhu tysięcy uzbrojonych członków. Sam ruch komunistyczny po klęsce w Hanoi i na południu znalazł się w głębokiej defensywie i groziła mu ostateczna klęska. Ho i resztki oddziałów z Tonkiny schroniły się do górzystego i w zasadzie pozbawionego dróg obszaru Viet Bac, gdzie skupiły się na przetrwaniu. Bardzo im w tym pomogło swoiste samozadowolenie francuskiego dowództwa, które po całej serii łatwych sukcesów nie traktowało zagrożenia ze strony Vietminhu poważnie. Do marca 1947 roku oddziały francuskiego korpusu ekspedycyjnego kontrolowały w zasadzie wszystkie ważniejsze ośrodki miejskie i gospodarcze, a ilość żołnierzy stopniowo rosła, co dawało nadzieje na ostateczną rozprawę z ukrywającym się w dżungli przeciwnikiem.

Wietnamski ochotnik z miną przeciwpancerną podzcas walk o Hanoi.

Apogeum owego „Okresu Heroicznego” legendy walki narodowowyzwoleńczej nadeszło wraz z zakończeniem pory deszczowej 1947 roku, podczas której oddziały ekspedycyjne w zasadzie nie prowadziły aktywnych działań. W październiku jednak, generał Valluy rozpoczął kolejną ofensywę wymierzoną w siły Vietminhu rozlokowane na wyżynach Viet Bac. Sens operacji „Lea” sprowadzał się do zaskakującego uderzenia za pomocą niedawno przegrupowanych do Indochin oddziałów spadochronowych mających przechwycić kierownictwo Vietminhu znajdujące się w miejscowości Bac Kan, na północnych krańcach „strefy wyzwolonej”. W sukurs spadochroniarzy przyjść miały oddziały operujące wzdłuż dróg, wyposażone w czołgi i transportery. Plan był bardzo śmiały i wynikał z dotychczasowych doświadczeń Francuzów – oddziały Vietminhu w dotychczasowych potyczkach w zasadzie unikały walki i gdy tylko doszło do kontaktu z siłami CEFEO starały się jak najszybciej ujść do dżungli. Dowództwo francuskie zdecydowało się zatem na precyzyjne uderzenie w głębi terytorium kontrolowanego przez siły wietnamskie, którego cel zmusiłby przeciwnika do walki. Jednocześnie uderzenie komponentu lądowego miał odciąć siły Vietminhu od granicy chińskiej, przez która stale szmuglowano broń, a w dalszej kolejności okrążyć przeciwnika pozbawionego dowództwa centralnego i zniszczyć. Jak na tak ambitny plan dowództwo francuskie przygotowało zaskakująco małe siły obliczane łącznie na około 12 500 ludzi w jednostkach bojowych, przy siłach Vietminhu obliczanych wówczas przez francuski wywiad na około 40 000 ludzi. W rzeczywistości przeciwnik CEFEO był znacznie słabszy – Ho i Giap dysponowali około 25 000 uzbrojonych ludzi, w dodatku rozrzuconych na dość dużym obszarze z uwagi na duże trudności z aprowizacją, niemniej jednak plan był dość ryzykowny, ale choć głównodowodzący generał Valluy był dość sceptyczny wyznaczony na dowodzącego działaniami taktycznymi sił francuskich generał Raoul Salan był dobrej myśli. Oddziały francuskie podzielono na trzy niezależne zgrupowania:

- Zgrupowanie S pod dowództwem podpułkownika Sauvagnac, zorganizowane wokół sztabu Półbrygady Spadochroniarzy Marynarki, a składające się z 1 Szturmowego Batalionu Spadochroniarzy majora Clauzona, I batalionu 1 Pułku Strzelców Spadochronowych majora de Vismes’a, oraz III batalionu Pułku Strzelców Spadochronowych majora Fossey-Francois’a.

- Zgrupowanie B pułkownika Beaufre’a składające się z 3 Pułku Piechoty Cudzoziemskiej, Pułku Piechoty Zmechanizowanej Marynarki, batalionu 5 Pułku Strzelców Marokańskich (rok wcześniej pułk został rozwiązany i w skład batalionu wchodziły różne skonsolidowane pododdziały), II batalionu 1 Pułku Piechoty Kolonialnej, część 69 Pułku Artylerii Afrykańskiej , część Regimentu Marokańskiej Artylerii Kolonialnej i oddziały inżynieryjne.

- Zgrupowanie C pułkownika Communal’a, złożone z III batalionu 6 Pułku Piechoty Kolonialnej, 43 Batalionu Piechoty, Zgrupowania Komandosów Marynarki (Commando Jaubert), części 69 Pułku Artylerii Afrykańskiej oraz kompanii czołgów i oddziałów inżynieryjnych.

Oddziały francuskie mogły liczyć na wsparcie powietrzne zapewnione przez siły powietrzne i lotnictwo morskie z baz w rejonie Hanoi, a także kilkanaście okrętów i barek desantowych ułatwiających działania w dorzeczu Rzeki Czerwonej. Jako pierwsza swe działania rozpoczęła grupa pułkownika Communal’a w rejonie Viet Tri już 20 września. Nie wzbudziło to szczególnego niepokoju w sztabie Vietminhu, choć zajęcie tej miejscowości pozwalało Francuzom wykorzystać do przemieszczania się w głębi zajmowanego przez Vietminh obszaru systemem rzecznym. Zasadnicza część operacji rozpoczęła się dopiero 7 października – punktualnie o godzinie 8.15 dziewiętnaście samolotów transportowych C-47 pojawiło się na niewielkiej wysokości nad Bac Kan i z ich pokładów rozsypał się desant kompanii 1 Szturmowego Batalionu Spadochroniarzy, którzy kompletnie zaskoczyli obrońców. Spadochroniarze szybko zabezpieczyli wszystkie trzy strefy zrzutu i przystąpili do ataku na placówki przeciwnika. Do godziny 10.45 na ziemi znajdowało się już całe zgrupowanie Sauvagnac’a, ale choć udało się zająć Bac Kan i w zasadzie złamać opór nielicznych sił przeciwnika jasnym stało się, że zasadniczy cel akcji nie został zrealizowany – dowództwo Vietminhu zbiegło do dżungli. Po południu do akcji przystąpiło także zgrupowanie B, którego III batalion 1 Pułku Strzelców Spadochronowych skoczył do Cho Moi, a silny komponent naziemny wyruszył z Lang Son, do Cao Bang. W ciągu kolejnych dni Francuzi wzmocnili kolejnymi desantami załogę opanowanego Bac Kan, ale ruch Zgrupowania B opóźniał się z uwagi na fatalne drogi i opór stawiany przez oddziały wietnamskie. 12 Października Zgrupowanie B osiągnęło Cao Bang i skierowało się wprost na Bac Kan, które osiągnęło 16 października. Do tego czasu gros sił Vietminhu wycofała się, ale pozostałe w Viet Bac oddziały przystąpiły do ataków na francuskie konwoje zaopatrzeniowe, co przyniosło siłom CEFEO poważne straty. 22 października na Route Coloniale 2 przy wjeździe do Tuen Quang oddział z 43 Pułku Piechoty stracił 8 zabitych i 12 rannych, następnego dnia natomiast w rejonie Viet Tri w zasadzce zginęło 9 żołnierzy, a 30 odniosło rany. 30 października w kolejnej zasadzce na drodze Rote Coloniale 4 zginęło aż 21 żołnierzy z francuskich jednostek tyłowych. Mimo sporych sukcesów Operacja „Lea” została wstrzymana, a następnie oficjalnie z dniem 15 listopada odwołana – przeciwnik rozpłynął się w dżungli. Obie strony obwieściły światu swoje zwycięstwo – Wietnamczycy zdołali wydostać się z opresji z akceptowalnymi stratami ocenianymi przez sztab CEFEO na około 7000 osób, a oddziały francuskie zajęły pas przygraniczny i odizolowały wyżynę Viet Bac za cenę 242 poległych i 43 zaginionych. Przebieg Operacji „Lea” pokazał wyraźnie siłę i słabość obu walczących stron – oddziały Vietminhu nie były w stanie sprostać zmechanizowanym kolumnom francuskim, a szybkie i spektakularne desanty na głębokim zapleczu prowadziły do błyskawicznej dezintegracji sił wietnamskich. Z drugiej natomiast strony, dowództwo CEFEO nie mając wystarczających sił nie było w stanie zabezpieczyć swych linii zaopatrzeniowych biegnących wśród nielicznych bitych dróg, co w końcowej fazie działań naraziło atakujących na poważne straty. Dowództwo Vietminhu rozumiało wprawdzie, że nie jest w stanie toczyć walk z oddziałami bojowymi Korpusu Ekspedycyjnego, ale może uderzać na jego głębokim zapleczu likwidując patrole, osamotnione placówki, a przede wszystkim kolumny samochodowe dostarczające zaopatrzenie. W tej sytuacji dowództwo francuskie szybko zrezygnowało z kontynuowania dalszych działań bojowych nie będąc w stanie nawet przeczesać odizolowanych obszarów Viet Bac, gdzie schroniło się wiele oddziałków Vietminhu. Brak presji i aktywnych działań szybko pozwolił na odtworzenie wielu oddziałów wietnamskich i tak naprawdę jedynym zyskiem strony francuskiej było opanowanie obszarów przy granicy z Chinami, które obsadzono tworząc system umocnionych punktów oporu. Teraz dowództwo francuskie skupiło swoją uwagę na regionie Dong Bac, kontynuując działania zmierzające do pełnego zabezpieczenia granicy z Chinami. Już 20 listopada rozpoczęła się Operacja „Ceinture” wymierzona w wietnamski 112 Pułk Vietminhu, który operował w tym górzystym regionie. Wyciągając wnioski z poprzednich działań Francuzi skomasowali bardzo duże siły ściągając posiłki nawet z południowego Wietnamu i tym razem niemal całkowicie odizolowali atakowany obszar. W trwających do 22 grudnia walkach zdołali rozbić gros sił wietnamskich, przy czym dość nieprzyjemnym dla nich zaskoczeniem, była obecność Brygady „Doc Lap” w rejonie walk. Mimo wszystkich trudności akcja zakończyła się poważnym sukcesem CEFEO – na polu walki naliczono około 2000 poległych, przy nieznacznych stratach własnych, a co uznano za szczególnie istotne – odcięto ostatecznie Vietminh od najlepszych szlaków wiodących przez granicę organizując system fortów i placówek zwanych „jeżami”. W rzeczywistości brak sił ograniczał aktywność załóg „jeży” do patroli przedpoli umocnień i trwania w ich obronie. Wietnamczycy natomiast wykorzystując tę sytuację byli w stanie przenikać przez system fortów i utrzymywać łączność z Chinami, choć w mocno ograniczonym zakresie. Tak postawiona analiza działań i możliwości nie wyczerpuje jednak tematu – jasnym stało się jesienią i zimą 1947 roku, że dowodzący CEFEO nie są w stanie na dłuższą metę posiadanymi siłami złamać oporu Vietminhu. Aby przeprowadzić operację o rozmiarach „Lea”, czy „Ceinture” należało zgromadzić na stosunkowo ograniczonym obszarze w zasadzie wszystkie posiadane siły manewrowe, a proces tworzenia „jeży” pochłonął tak wiele jednostek „przykutych” do umocnień, że na operacje zaczepne w zasadzie nic nie zostawało. Tymczasem Metropolia nie kwapiła się z wysyłaniem nowych jednostek nie reagując zbyt szybko na kolejne monity dowództwa operacyjnego w Indochinach. Francuzi stanęli przed bardzo trudnym wyborem – w jaki sposób zwiększyć swą zdolność do działań zaczepnych bez większych posiłków. Odpowiedzi należało szukać w posunięciach stricte dyplomatycznych.

Operacja "Lea".

Wiosną i latem 1948 roku przyspieszył proces politycznych przemian w Indochinach zmierzających do wzmocnienia Unii Francuskiej. 5 czerwca 1948 roku zawarto z politykami z południa porozumienie w Halong, które powoływało do życia Zjednoczony Wietnam, składający się z Tonkinu i Annamu. Jednocześnie ustalono, że o akcesie będącej wciąż kolonią Francji Kochinchinie do projektowanego Państwa Wietnamskiego zdecyduje referendum, którego wynik musi zostać zaaprobowany przez francuskie Zgromadzenie Narodowe. Na czele tymczasowego rządu stanął generał wojsk kolonialnych Nguyen Van Xuan, co wiele mówiło na temat celów francuskich posunięć. Na dłuższą metę własnymi siłami Francja nie była w stanie militarnie utrzymać swej władzy, potrzebowała więc sojuszników, którzy byliby w stanie skokowo wzmocnić stan liczebny sił zaangażowanych w konflikt. Teraz, tworząc trzecie państwo w miejscu dawnych Indochin Francuskich, a zrzeszone w Unii Francuskiej byli w stanie rozpocząć proces tworzenia sojuszniczej armii narodowej Państwa Wietnamskiego, który zainaugurowano z dniem 1 stycznia 1949 roku. Projektowane siły zbrojne miały liczyć 25 000 żołnierzy wojsk regularnych i 10 000 członków formacji milicyjnym, a nad procesem tworzenia armii i szkolenia jej do działań bojowych czuwać miało około tysiąca francuskich instruktorów. Kolejnym krokiem było podpisane przez przewidzianego na głowę Państwa Wietnamskiego ex-cesarza Bao Daia Porozumienie Elizejskie, które było w zasadzie uznaniem niepodległości Wietnamu przez Francję. Krok ten może budzić zdziwienie, gdyż właściwie wyczerpywał powody, dla których na terenie Państwa Wietnamskiego powinny dalej przebywać siły francuskie, ale w gruncie rzeczy był posunięciem mądrym i bardzo starannie przemyślanym. Po pierwsze, fakt uznania niepodległości Wietnamu przez Paryż powinien odciągnąć od Vietminhu pewną część nacjonalistów i członków innych drobnych frakcji, podlegających stałej presji ze strony Lien-Viet zdominowanego przez komunistów. Po drugie, zamieniał neokolonialną wyprawę pacyfikacyjną w antykomunistyczną krucjatę, co otwierało drogę do uzyskania poważniejszej pomocy finansowej i technicznej ze strony USA. Po trzecie wreszcie, dawało nadzieję na podtrzymanie Unii Francuskiej, wciąż postrzeganej przez szerokie koła polityczne we Francji za rodzaj rękojmi postrzegania Republiki jako globalnego mocarstwa. Charakterystycznym elementem tych działań jest też całkowity zwrot w propagandowej narracji Paryża – od początku 1949 roku obecność sił francuskich w Indochinach przedstawiana jest właściwie jako rodzaj operacji humanitarnej, polegającej na nadzorowaniu budowy niepodległego państwa, prowadzenia działań w rodzaju organizacji obowiązkowych szczepień i rzecz jasna – heroicznej obrony bezbronnych wieśniaków przed komunistycznymi bandami.


Oddział piechoty cudzoziemskiej pokonujący bród.

Jednocześnie powoli, niemal niedostrzegalnie rozpoczyna się proces „zwijania flagi”. Nieubłaganie siły Lien-Viet zaczynają zmniejszać francuski stan posiadania w szeregu drobnych starć o dość symptomatycznym przebiegu. Modelowym starciem w tym okresie jest bitwa o Phu Tong Hoa w lipcu 1948 roku. Osada Phu Tong Hoa położona około 20 kilometrów na północ od Bac Kan stała się po Operacji „Lea” jednym z wielu punktów umocnionych rozlokowanych wzdłuż lokalnych dróg. Obsadę stanowiła niepełna kompania 3 Pułku Piechoty Cudzoziemskiej pod dowództwem kapitana Cardinal, licząca 104 żołnierzy. 23 lipca dowództwo posterunku powiadomiono o dostrzeżeniu koncentracji sił Vietminhu w rejonie wsi i zalecono przygotowanie do ewakuacji, która jednak z uwagi na zła pogodę odwołano. Dwa dni później francuski posterunek został zaatakowany przez nieprzyjaciela. Oddziały wietnamskie przy wsparciu dwóch posiadanych dział przez kilka godzin ostrzeliwały francuskie umocnienia, stopniowo podchodząc pod zasieki okalające bunkry. Po zapadnięciu ciemności setki żołnierzy wietnamskich ruszyło do szturmu na milczące dotąd pozycje legionistów i mimo ciężkich  strat od broni automatycznej wdziera się do wnętrza małego fortu. Wczesnym świtem sytuacja francuskich obrońców jest już w najwyższym stopniu krytyczna – ciężko ranny zostaje kapitan Cardinal, a opór stawia kilka rozproszonych grup legionistów trzymających bunkry. Mimo wszystko oba wspierające obronę moździerze kontynuują ostrzał przedpola zadając ciężkie straty atakującym. Ostateczny atak na bunkry mimo ogromnej determinacji atakujących załamuje się w ogniu legionistów, a żołnierze Vietminhu wycofują się poza obręb umocnień. Tragizmu położenia obrońców dodaje fakt awarii radiostacji i braku możliwości wezwania jakiejkolwiek pomocy – brak reakcji francuskiego dowództwa ośmiela atakujących do podjęcia kolejnej próby szturmu. Raz jeszcze Wietnamczycy po ciałach kolegów poległych w poprzednim szturmie wdzierają się w obręb umocnień koncentrując się na ataku na północną krawędź umocnień. Niespodziewanie, około 22.30 pragnący drogo sprzedać swoje życie legioniści wyskakują ze swych bunkrów i transzei do kontrataku zasypując przeciwnika granatami ręcznymi. Ginie dowodzący teraz obroną porucznik Charlotton, ale zaskoczeni furią kontrataku Wietnamczycy wycofują się po raz kolejny. Następnego poranka nad posterunkiem przelatują dwa myśliwce „Spitfire” ostrzeliwując pozycje wietnamskiej piechoty, ale przede wszystkim udaje się ponownie nawiązać łączność z dowództwem pułku w Bac Kan – pułkownik Simon natychmiast mobilizuje posiadane siły i wyrusza z odsieczą. Kolumna Simona z trudem przedziera się do przodu łamiąc twardy opór Vietminhu, ale w tym samym czasie na polu walki pojawia się lotnictwo atakując i rozpraszając pododdziały wietnamskiej piechoty. Dopiero 28 lipca wieczorem francuskie samochody pancerne i czołgi docierają do Phu Tong Hoa, gdzie zostają przywitane przez odzianych w paradne mundury ocalałych legionistów. Obrona placówki kosztowała 3 Pułk Piechoty Cudzoziemskiej 24 zabitych i 33 rannych i choć Pułk szczycił się potem postawa legionistów nazywając starcie „Nowym Camerone” na dłuższą metę tego typu odseparowanych posterunków nie da się utrzymać – Francuzi opuszczają Phu Tong Hoa i inne posterunki płożone wzdłuż drogi RC 3bis w październiku 1948 roku. Ich kontrola nad ogromnymi obszarami Tonkinu staje się całkowitą fikcją, a choć tego typu akcje kosztowały Vietminh setki zabitych i okaleczonych żołnierzy, pozwalały oddziałom Giapa stopniowo odzyskiwać utracone obszary i przede wszystkim kontrolę nad terenem bezustannie zmniejszając stan posiadania sił ekspedycyjnych.

 

 

„Sequentia” – Dni Gniewu

 

Podczas, gdy siły Lien-Viet nadal cieszyły się względną swoboda manewru i stopniowo odzyskiwały siły dwa potężne wstrząsy jeden po drugim zachwiały francuską dominacją w Indochinach. Pierwszym był gwałtowny upadek władzy Kuomintangu nad Chinami Kontynentalnymi spowodowany klęską w wojnie domowej, drugim zaś – wybuch wojny w Korei. Trudno przecenić znaczenie ówczesnych wypadków dla sprawy Ho i jego ludzi, którzy po dotychczasowych zmaganiach walczyli przecież nadal o przetrwanie. Najczęściej mamy przed oczami wizję romantycznej walki o niepodległość Wietnamczyków, poruszającej serca i umysły poświęceniem i solidarnością, co jednak jest wyobrażeniem dość odległym od rzeczywistości. Rzeczywistość lat 1948-1950 w kwestii egzystencji sił zbrojnych i ludności cywilnej na „obszarach wyzwolonych” jest dużo bardziej brutalna i złożona. Vietminh utrzymywał się na obszarach pozbawionych naturalnych zasobów, a nagromadzenie sił liczone w tysiącach członków ruchu na obszarach z trudem tylko samowystarczalnych pod względem rolniczym powodowało konieczność stosowania dość brutalnej polityki aprowizacyjnej. Po prostu chłopi pozostający pod kontrolą sił Ho musieli dzielić się z Vietminhem wszystkim, co zdołali zebrać ze swych pól, a dla doświadczonej ciężko rekwizycjami lat 1945-1948 ludności wiejskiej stanowiło to ogromne obciążenie. Jakby tego było mało – tradycyjne obszary o najwyższej wydajności produkcji spożywczej, czyli Delta Rzeki Czerwonej i dorzecze Mekongu pozostawały pod kontrolą sił ekspedycyjnych. Najgorszy los spotkał mieszkańców regionów będących punktami stykowymi pomiędzy siłami francuskimi, a Vietminhem – tam, mieszkańcy wsi podlegali wprost podwójnemu opodatkowaniu i byli zmuszeni opłacać podatki i dostarczać ryżu zarówno administracji kontrolowanej przez Francję, jak i przez Vietminh. Nie istniała tez żadna strategia działania sił Vietminhu, choć legenda Ho i Giapa każe sądzić, że było zupełnie inaczej. Ani Ho, ani Giap nie posiadali żadnego formalnego wykształcenia wojskowego – Giap był nauczycielem historii – i nie byli w stanie stworzyć ram konkretnego planowania działań bojowych w wymiarze operacyjnym. Taktyka działań Vietminhu ewoluowała natomiast metoda prób i błędów, co było jak już zdążyliśmy się przekonać dość kosztowną formą edukacji. Ponieważ czas trwania konfliktu można było liczyć w latach ostatecznie bez względu na ponoszone porażki wykształciła się średnia kadra dowódcza, która była w stanie prowadzić podległe sobie oddziały dzięki posiadanemu doświadczeniu. Sprowadzało się to do unikaniu konfrontacji z siłami francuskimi z uwagi na ich olbrzymią ówcześnie przewagę w sile ognia, a skoncentrowaniu się na organizowaniu zasadzek na formacje tyłowe organizujące transport zaopatrzenia. Było to o tyle łatwiejsze, że z braku ludzi Francuzi nie zabezpieczali szlaków, którymi się poruszali, a które z reguły w Tonkinie wiodły dolinami. Stosunkowo prostym przedsięwzięciem było zatem zaatakowanie kolumn ciężarówek z wyżej położonych terenów ogniem broni ręcznej. Nierzadko zresztą osłona kolumn transportowych była wręcz iluzoryczna. Organizowane przez Vietminh ataki na francuskie posterunki dość często kończyły się tak jak ten na Phu Tong Hoa z powodu braku broni ciężkiej i siły ognia przeciwnika. W sumie jednak aż do wiosny 1950 roku przywódcy Vietminhu nie mieli pomysłu na złamanie francuskiej dominacji, a trwali wyłącznie dzięki łatwości rekrutacji nowych członków ruchu i bierności sił ekspedycyjnych.

Krajobraz Prowincji Cao Bang dziś. Zwracają uwagę szczególnie strome i niedostępne szczyty.

Dla obu stron sprawą najwyższej wagi stało się panowanie nad pasem przygranicznym w północno wschodniej części Tonkinu. Choć Francuzi rozbudowali system fortów biegnących na osi południe-północ od Lang Son, aż do Cao Bang, na dłuższą metę nie byli w stanie w pełni kontrolować przerzutu broni i zaopatrzenia z teraz już ludowych Chin do Wietnamu. W ciągu dnia przemieszczali się po tutejszych drogach, ale w nocy teren należał do Viet’s. To tutaj musiało dojść do wielkiej konfrontacji, ponieważ o ile Francuzom powinno szczególnie zależeć na utrzymaniu i uszczelnieniu pozycji przygranicznych, dowództwo Vietminhu musiało doprowadzić do uzyskania jak najszerszego dostępu do swego chińskiego sojusznika. W owym czasie właściwie zakończono proces organizowania sił Vietminhu i oddziały podległe rozkazom Giapa dzieliły się na trzy zróżnicowane pod względem przeznaczenia i wartości bojowej komponenty. Kluczową role w działaniach ofensywnych odgrywały siły regularne – podzielone na dywizje i pułki najlepiej wyposażone i wyszkolone oddziały liczące w początkach kampanii około 100 000 ludzi w 70 batalionach. Nadal brakowało w ich strukturach broni ciężkiej i artylerii, ale dostawy z Chin pozwoliły na stosunkowo bogate wyposażenie tych jednostek w broń automatyczną, co czyniło z tych jednostek trudnego przeciwnika. W ogromnej większości siły te rozmieszczone były w rejonach głównej aktywności Vietminhu, czyli przede wszystkim na północy kraju. Podstawą operacyjną działań sił regularnych były „strefy wyzwolone”, które obsadzał drugi komponent sił wietnamskich, czyli siły regionalne, liczące wówczas około 40 000 żołnierzy. Jednostki te były dużo słabiej wyszkolone i wyposażone i tylko w warunkach wyższej konieczności przemieszczano je z ich rejonów stacjonowania w charakterze wsparcia dla sił regularnych. Podstawowym zadaniem sił regionalnych było zabezpieczanie stref wyzwolonych – przede wszystkim rekrutacja przez pobór uzupełnień i zbieranie niezbędnej dla prowadzenia działań wojennych żywności przez system nadzoru nad ludnością cywilną. Oczywiście do tego celu wystarczała broń ręczna i pomiędzy siłami regularnymi a oddziałami regionalnymi istniała w kwestii wartości bojowej zasadnicza różnica. Trzeci komponent, czyli lokalnie działające siły tak zwanych „Sił Ludowych” jest najsłabiej przygotowany do działań wojennych, zdolny do konfrontacji z korpusem ekspedycyjnym jedynie w wybitnie sprzyjających okolicznościach. Trudno jest nawet oszacować liczebność tych sił, gdyż działały one w znacznej mierze na obszarach zajętych przez siły Państwa Wietnamskiego lub CEFEO i ich stan był bardzo płynny. Głównym zadaniem tych oddziałów było skupianie na sobie uwagi przeciwnika przez akty terroru takie jak napady na wsie lub centra administracji na głębokim zapleczu, dokonywanie zabójstw osób związanych z administracją francuską a potem i Państwa Wietnamskiego, lub zasadzek na drogach w rejonach uznanych za spacyfikowane. Jak się wydaje w szczytowych momentach w oddziałach partyzanckich mogło służyć nawet do 60 000 ludzi, ale nie stanowiły one realnego zagrożenia posiadając niewiele broni i innego wojskowego ekwipunku. Z drugiej strony obecność tych grup partyzanckich wywierała stałą presję na przeciwniku, który zawsze musiał obsadzać nawet stosunkowo spokojne obszary własnymi siłami, co w znacznym stopniu zmniejszało zdolność mobilizacji poważniejszych sił do dużych operacji zaczepnych.

Przede wszystkim wypada zauważyć, że wzrost wartości bojowej Vietminhu nie polegał na wzroście liczebnym sił bojowych – w stosunku do pionierskiego okresu działań bojowych udało się odwrócić proporcje. Wzrost ilości sił regularnych odbywał się kosztem spadku liczebności sił regionalnych i partyzanckich. Pozwalał na to coraz większy napływ broni i możliwość szkolenia przy pomocy obcych specjalistów coraz większej ilości kadr podoficerskich i oficerskich. Przede wszystkim jednak zjawisko to było przejawem niezachwianej woli kierownictwa Vietminhu przejścia do działań regularnych. Zwykło się postrzegać siły wietnamskie jako zdyscyplinowane i dobrze wyszkolone, co jest pewnym uproszczeniem – duża liczba oficerów niższych i średnich stopni znalazła się na swoich stanowiskach z powodów ideowych, a nie z uwagi na realne zasługi w walce, czy zdolności przywódcze. Oczywiście, wraz z pojawieniem się czynnika chińskiego i skokowym zwiększeniu dostępu do broni siły regularne znacząco podniosły swą zdolność bojową, czego wyrazem było powołanie do życia batalionów ciężkich – jednostek wsparcia posiadających moździerze i dużą ilość broni maszynowej, ale taktyka Vietminhu pozostawała właściwie niezmienna już do końca działań wojennych i polegała na stosowaniu „ludzkiej fali” – prowadzeniu natarcia w operacjach zaczepnych aż do skutku, czyli albo „zalania” pozycji obronnych przeciwnika, albo do odstąpienia od ataku z uwagi na własne straty i brak możliwości ich szybkiego uzupełnienia. Kluczowe znaczenie miało zatem skoncentrowanie jak największej ilości własnych wojsk w celu uderzenia na wybrany punkt oporu francuskiego przeciwnika. Decydującym o powodzeniu lub klęsce czynnikiem była zatem zdolność do długotrwałej obrony atakowanych jednostek, oraz co jeszcze ważniejsze – zdolność francuskiego dowództwa do szybkiego wsparcia rezerwami mobilnymi zagrożonego punktu. I to był właśnie słaby punkt sił CEFEO.


"Paras" Legii Cudzoziemskiej podczas operacji antypartyzanckiej.

Oddziały francuskie starające się panować nad jak największymi obszarami, a wciąż prowadzące małe operacje antypartyzanckie nie dostrzegały przez długie miesiące procesu konsolidacji sił wietnamskich i skokowego ich wzrostu liczebnego. Dowództwo francuskie, a przede wszystkim kierownictwo polityczne (wciąż oddzielano kompetencje Wysokiego Komisarza ds. Indochin, od dowództwa sił ekspedycyjnych) nie miało zupełnie pomysłu na szybkie zakończenie konfliktu, czego coraz wyraźniej życzył sobie Paryż. Na tym etapie działań nie chodziło wyłącznie o „wyjście z twarzą”, lecz o trwanie w złudzeniu, że da się przeciwnika pokonać militarnie do tego stopnia, że możliwym będzie rozpoczęcie procesu „wietnamizacji” wojny, czyli stopniowego przekazywania głównego ciężaru działań bojowych na barki tworzonej Armii Państwa Wietnamskiego. Metropolia wbrew obiegowej opinii nie zmarnowała lat 1948-1950, gdyż w tym okresie sformowano i wysłano do Indochin imponująca liczbę nowych oddziałów – w tym wyspecjalizowanych jednostek aeromobilnych – ale wybuch wojny w Korei w znaczący sposób wpłynął na zdolność USA do udzielania pomocy militarnej Francji i jej sojusznikom. Broń i pieniądze wprawdzie napływały, ale w ilościach zdecydowanie mniejszych od potrzeb. Co gorsza, wraz z uznaniem niepodległości Państwa Wietnamskiego znaczna część francuskiego społeczeństwa przestała rozumieć sens dalszego kontynuowania i tak niepopularnej wojny na drugim końcu świata, więc olbrzymim ograniczeniem dla rządu IV Republiki była konieczność formowania nowych jednostek w oparciu o kolonialne i lokalne – wietnamskie – zasoby ludzkie. Nie było jednak odwrotu i Francja w swej obecności militarnej w Indochinach znalazła się w czymś, co śmiało można nazwać „kwadraturą koła” – Paryż bardzo pragnął wycofać gros swych sił z kosztownej i niepopularnej wojny postrzeganej przez szerokie koła opinii publicznej jako rodzaj neokolonialnej imprezy, a jednocześnie starając się przywrócić Francji mocarstwową pozycję w świecie nie potrafił zrezygnować z mimo wszystko szerokiego strumienia pieniędzy i wyposażenia wojskowego płynącego ze Stanów Zjednoczonych, które choć same nie przejawiały najmniejszej ochoty na aktywny udział w konflikcie mile widziały zgodnie z duchem strategii powstrzymywania komunizmu francuską obecność w Indochinach obawiając się „efektu kuli śniegowej” po upadku władzy Kuomintangu w Chinach. Jakieś znaczenie w tym „utknięciu” Francji w Indochinach miała także niestabilność systemu politycznego Metropolii, co ograniczało do zera zdolność zbudowania spójnej strategii działania, oraz naturalny lęk o trwanie Unii Francuskiej, wciąż postrzeganej jako istotny gwarant mocarstwowej pozycji Francji na arenie międzynarodowej. Pojawiły się jednak na horyzoncie pierwsze symptomy kryzysu, choć niewielu tylko decydentów potrafiło je trafnie rozpoznać.  Wkrótce bieg „pełzającej” wojny miał się zupełnie odmienić, przede wszystkim zaś – radykalnie przyspieszyć tempo wydarzeń.

Generał Marcel Maurice Carpentier 

Od lata 1949 roku na czele sił CEFEO stał generał Marcel Maurice Carpentier – doświadczony weteran obu wojen światowych uznawany powszechnie za kompetentnego, jeśli nie wręcz błyskotliwego dowódcę. Postawny, energiczny, sprawny intelektualnie i nie tracący nigdy poczucia humoru oficer nigdy wcześniej nie służył w Indochinach i to co zastał na miejscu od razu go otrzeźwiło – sprawy nie układały się tak, jak mówiono oficjalnie we Francji. Najzimniejszym prysznicem było spotkanie z generałem Marcelem Alessandri, pełniącym obowiązki dowódcy wojsk lądowych CEFEO. Oficerowie stanowili wobec siebie kompletne przeciwieństwo – Alessandri był nieprzyjemny w obyciu – szorstki i apodyktyczny, a przede wszystkim co najmniej przewrażliwiony na punkcie swego znaczenia i kompetencji. W sztabie nazywano go po cichu „Lokalnym de Gaulle’em”, gdyż bez skrępowania bezustannie krytykował, lub wręcz wykpiwał pomysły i sposób dowodzenia poprzedników Carpentiera – generałów Valluy’a i Bleizot’a. Carpentier nie mający żadnego doświadczenia w walkach w dżungli uznał, że najlepiej będzie, jeśli odda ster walki w ręce kogoś będącego na miejscu od dłuższego czasu i lepiej przez to rozumiejącego realia wojny. Alessandri wydał mu się doskonałym kandydatem tym bardziej, że już na pierwszym spotkaniu przedstawił własny, autorki plan pokonania Vietminhu. Założenia planu brzmiały na tyle sensownie, że Carpentier przesunął Alessandriego na stanowisko dowódcy sił francuskich w Tonkinie oddając mu całkowicie wolną rękę w kwestii prowadzenia działań zaczepnych. Plan Alessandriego zakładał „uduszenie” Vietminhu – zamierzał przy pomocy swych sił konsekwentnie, krok po kroku, zlikwidować wpływy Vietminhu w Delcie Rzeki Czerwonej. W jego ocenie odzyskanie pełnej kontroli nad tym zasobnym w ludzi i ryż obszarze odcięłoby siły przeciwnika od uzupełnień i zaopatrzenia i skazało na nędzną wegetację na surowych i ubogich wyżynach Viet Bac, lub przygranicznych łańcuchach górskich. Początkowo sprawy układały się świetnie – oddziały francuskie krok po kroku izolowały od siebie kolejne strefy, przeczesywały je w poszukiwaniu broni, a jeśli trzeba było paliły wsie, lub na przemian burzyły i budowały tamy na polach ryżowych. Strategia sił francuskich zaczęła dość szybko przynosić owoce – do końca 1949 roku w zasadzie kontrolowali Deltę i choć nie zdołali zniszczyć gros sił regularnych Vietminhu (bo ich w Delcie po prostu nie było), zadali ciężkie straty siłom partyzanckim, a przede wszystkim odcięli przeciwnika od zasobów Delty – spadł dramatycznie napływ ochotników, a zasoby ryżu w dyspozycji Wietnamczyków spadły o połowę, a armia zaczęła cierpieć autentyczny głód. Wszystko to jednak miało swoją cenę – Delta stała się właściwie jednym wielkim obozem koncentracyjnym – systemem wsi ściśle kontrolowanych przez wojsko i administrację Państwa Wietnamskiego. Dotkliwe kary dla działaczy politycznych związanych z ruchem Ho tylko w pewnej części działały odstraszająco – w dużej mierze zdzierstwo poborców podatkowych i okrucieństwo sił ekspedycyjnych i wywiadu wojskowego budowały poczucie głębokiej niesprawiedliwości i krzywdy. Poza zasiekami z drutu kolczastego, bombami i napalmem dowództwo francuskie nie miało do zaoferowania nieszczęsnym wieśniakom zbyt wiele – na tym tle rosło znaczenie walki ideologicznej prowadzonej przez komunistycznych agitatorów obiecujących w dniu zwycięstwa reformę rolną i szybkie podniesienie poziomu życia. Po za wszystkim jednak, Alessandri uwiązał w Delcie znakomitą większość swych sił zmuszonych do bezustannej służby okupacyjnej i patrolowej na zajętych obszarach. Aby moc kontynuować swe działania Alessandri był skłonny nawet zrezygnować z obsady wielu punktów umocnionych na obszarach wyżynnych zajętych podczas wcześniejszych operacji zaczepnych.

Generał Alessandri - dowódca operacyjny CEFEO w Tonkinie.

Zasadniczo, działania francuskie w Delcie postrzegano w ścisłym kierownictwie Vietminhu jako niebywale niebezpieczne – ostatecznie obarczono Giapa skonstruowaniem przeciwdziałania w postaci zbudowania autentycznej strategii ruchu obliczonej na odzyskanie straconych pozycji, a przede wszystkim, na rozerwanie duszącej Vietminh pętli. Sam plan Giapa przedstawiany przez historyków jako liczące około stu stron memorandum był wyjściem awaryjnym i jednocześnie milczącym przyznaniem do niemożliwości pokonania przeciwnika w jednej kampanii, co było wielce zdroworozsądkowym podejściem. Podstawą działań operacyjnych sił Vietminhu była pomoc z Chin – bez niej nie było możliwym skoncentrowanie dostatecznie dużych sił w jednym miejscu dla przeprowadzenia operacji zaczepnej. Rozumiano zaś, że pozostawanie w defensywie prędzej czy później doprowadzi do takiej erozji sił, że ruchowi grozi definitywne utknięcie w formule działań partyzanckich, o których sądzono, że nie mogą przynieść powodzenia w postaci przejęcia władzy nad krajem. Kluczem do zwycięstwa miało być opanowanie Delty wraz z jej zasobami, ale by ten cel osiągnąć Vietminh musiał najpierw otworzyć jak szeroko się da drzwi wiodące do baz zaopatrzeniowych znajdujących się w chińskim Junnanie i Guanxi. Jeszcze zatem zima 1949/1950 oddziały wietnamskie podjęły szereg ataków na francuskie posterunki rozlokowane w różnych punktach strategicznie ważnej, bo biegnącej wzdłuż granicy z Chinami Route Coloniale 4. Żaden z nich nie zakończył się sukcesem, ale działania te prowadziły do stopniowej konsolidacji sił francuskich w najlepiej umocnionych punktach i przede wszystkim – utrudniały komunikacje wzdłuż drogi. Do wielu miejsc od stycznia 1950 roku zaopatrzenie mogło docierać wyłącznie droga powietrzną. Francuskie dowództwo w Tonkinie było świadome koncentracji sił przeciwnika w pasie przygranicznym, co w połączeniu z przejęciem w Chinach władzy przez komunistów napawało je autentycznym przerażeniem, ale nie zrobiło wiele, by wzmocnić system obrony biegnący wzdłuż RC 4. Operacje w Delcie stały się idee fix Alessandri’ego, że nie był on w stanie zrezygnować ze swego planu działania, by wzmocnić zagrożone posterunki. Być może w głębi ducha Alessandri nie wierzył w zdolność do przejścia do skutecznej ofensywy przeciw francuskim umocnieniom przez siły Vietminhu – francuski wywiad miał dość dobre informacje na temat stanu sił przeciwnika i na przykład fakt tworzenia kompanii ciężkich w strukturach wojsk regularnych Vietminhu nie musiało być przedmiotem przesadnych obaw – standardowa kompania ciężka liczyła wprawdzie około dwustu ludzi, ale miała wówczas na etacie dwa moździerze. Francuzi zatem pozostawali w zagrożonym rejonie bardzo statyczni i jakby niewzruszeni faktem posiadania przez przeciwnika dużej przewagi liczebnej. Francuzi zrezygnowali właściwie z patroli i ich posterunki były coraz bardziej odizolowane od siebie i od pozostałych sił CEFEO w Tonkinie.

Żołnierze batalionu ciężkiego Vietminhu zmagają się z dżunglą podczas transportu działa na pozycję ogniową.

W nocy z 7 na 8 lutego 1950 roku oddziały należące do 308 Dywizji Vietminhu pojawiły się w rejonie niewielkiego posterunku francuskiego we wsi Pho Lu, położonej nad Rzeką Czerwoną w odległości około trzydziestu pięciu kilometrów od Lao Cai. Niewielki fort składał się z trzech ziemno-drewnianych bunkrów położonych na trzech krańcach niewielkiego wzniesienia, połączonych w kształt trójkąta transzejami osłoniętymi palisadą i zasiekami. Jeden bok przylegał do brzegu rzeki, a na przedpolu pozostałych wycięto całą roślinność, co dawało dość dobre pole ostrzału. Ta miniaturowa fortalicja obsadzana była przez niepełną kompanię Marokańczyków wspartą plutonem Tajów z lokalnej samoobrony – w sumie około 150 ludzi – a w przededniu ataku, w lasach dookoła Pho Lu zebrał się około 6000 żołnierzy Vietminhu tworzących aż dziesięć batalionów. Atak rozpoczął się od trwającego około godziny przygotowania ogniowego ostrzałem moździerzowym, który jednak nie naruszył w zasadniczy sposób umocnień. Przygwożdżeni ogniem do ziemi Marokańczycy i Tajowie po prostu obsadzili bunkry i transzeje, a dowódca posterunku wezwał pomoc. Podczas gdy dowództwo pospiesznie przygotowywało desant kompanii z 3 Kolonialnego Batalionu Strzelców Spadochronowych rozpoczął się szturm wietnamskiej piechoty. Ku zasiekom i umocnieniom od wschodu i zachodu wyruszyła ludzka fala w sile ośmiu kompanii piechoty. Obrońcy posterunku natychmiast otwarli ogień z całej posiadanej broni, w tym z dwóch karabinów maszynowych (normalnie powinni posiadać cztery, ale dwa utracono we wcześniejszych utarczkach, a dowództwo nie uzupełniło braków w wyposażeniu. Pod ogniem załogi atak rozwijał się powoli, a straty atakujących rosły, mimo wszystko jednak los posterunku wydawał się przesądzony, gdy niespodziewanie dowódca wietnamski wydał rozkaz wstrzymania natarcia. Oto na krańcu rozległej doliny dostrzeżono sześć dużych samolotów, które wzięto za francuskie bombowce. W rzeczywistości owe sześć maszyn było francuskimi samolotami transportowymi „Toucan” (francuska nazwa niemieckich Ju-52), z których pokładów desantowano kompanię spadochroniarzy stanowiących wsparcie dla Pho Lu. Gdy tylko wietnamskie dowództwo zorientowało się w sytuacji podjęto ponowny atak na umocnienia, jednocześnie przygotowano spore siły dla osłony zaangażowanych w szturm sił głównych przed spodziewaną odsieczą. Nacierający z poświęceniem Wietnamczycy zdołali pokonać płaski pas pozbawiony osłony na przedpolu francuskich pozycji i saperzy mimo ciężkich strat zdołali w wielu punktach wysadzić zasieki i palisadę odgradzająca kolumny szturmowe od bunkrów stanowiących rdzeń pozycji obronnej. Gdy żołnierze Vietminhu sposobili się do szturmu na ziejące ogniem bunkry nagle na niskiej wysokości nadleciał francuski „Spitfire” i zrzucił wprost w zbitą ludzką masę dwie bomby 100 kilogramowe, po czym wykonał nawrót i ostrzelał atakujących ogniem swej broni pokładowej. Atak przyniósł ciężkie straty i zdezorganizował przygotowania do szturmu, ale nie powstrzymał atakujących, którzy teraz rzucili się w stronę południowo zachodniego krańca fortu. Furii ataku pierwszego rzutu nie mogły wesprzeć kolejne rzuty atakujących, gdyż kolejne dwa myśliwce francuskie (tym razem P-63 „Kingcobra”) pojawiły się nad polem walki. Piloci przelecieli wzdłuż północnego perymetru i zrzucili kilka bomb, a w kolejnym nawrocie ostrzelali Wietnamczyków ogniem swych 37 mm działek dokonując prawdziwej rzezi. Na tym odcinku obrona trwała mimo strat i atakujące kompanie wietnamskie wyraźnie utknęły nie będąc teraz w stanie ani iść naprzód, ani się wycofać. Znacznie gorzej sprawy miały się na przeciwległym, zachodnim perymetrze. Oddział Tajów obsadzających bunkier i transzeje położone na południowowschodnim krańcu fortu poniósł ciężkie straty i obrońcy opuścili transzeje chroniąc się w bunkrze. Także bunkier wieńczący północno zachodni kraniec pozycji trzymał się resztkami sił – na tym etapie wewnątrz bastionu pozostał już tylko jeden samotny „Goumier” prowadzący wściekły ogień we wszystkich kierunkach. Tutaj, na zachodniej palisadzie Wietnamczycy zdołali wspiąć się na umocnienia i wedrzeć do wnętrza fortu, a sytuacja obrońców stała się w najwyższym stopniu krytyczna. Na ponawiane wezwania o pomoc nad polem walki pojawił się kolejny „Spitfire”, ale jego pilot nie był w stanie rozeznać się w sytuacji wewnątrz fortu, i choć zameldował, że walka wewnątrz umocnień nadal trwa nie przeprowadził ataku bojąc się razić swych towarzyszy broni. Po chwili nad polem walki pojawiła się kolejna para P-63, których piloci także zrezygnowali z ataku, gdyż walka wręcz wyraźnie widziana z góry wewnątrz fortu odbywała się na dystansie kilku metrów i nie dało się w tych warunkach przeprowadzić skutecznej akcji, choć piloci wyraźnie widzieli wciąż stawiających opór Strzelców Marokańskich – przeczuwając najgorsze, „Goumiers” założyli w miejsce hełmów swe białe paradne turbany pokazując w ten sposób pogardę śmierci. Jako pierwszy padł bunkier na południowo-zachodnim krańcu – dwaj ostatni Tajowie zginęli od wiązki granatów ręcznych wrzuconych do bastionu przez saperów wietnamskich. Wkrótce ich los podzielił obrońca bunkra na krańcu północnym. „Goumiers” walczyli do ostatka, ale zostali dosłownie zasypani granatami. Ostatni z nich ukryty za drewnianymi umocnieniami przylegającymi do północnej palisady po prostu rzucił się na atakujących Wietnamczyków ciskając granaty na wszystkie strony. Po chwili padł przeszyty kulami, a na polu walki zapadła upiorna cisza. Gdy ginęli ostatni obrońcy Pho Lu do brodu na Rzece Czerwonej podeszła wreszcie kompania francuskich „Paras”, która usiłując przedostać się do obleganej fortalicji wpadła w zasadzkę ogniową zorganizowaną przez dwa bataliony Vietminhu osłaniające szturm. Jednym z pierwszych poległych był dowódca kompanii, który brawurowo, ale niezbyt rozważnie prowadził kolumnę swych ludzi idąc na czele. Dowództwo przejął podporucznik Planey, który nakazał natychmiastowy odwrót informując dowództwo przez radio o sytuacji swych ludzi. Nie tracąc głowy Planey natychmiast zarządził szybki odwrót pozostawiając ciała swych poległych kolegów obok rannych, którzy nie byli w stanie iść samodzielnie. Dzięki temu, a także dzięki świetnej kondycji fizycznej jego spadochroniarzy zdołał wyprowadzić swych ludzi z matni i po trwającej dobę morderczej przeprawie przez na poły górski szlak doprowadził swą przetrzebioną kompanię do zbawczego Lao Cay. Podporucznik Planey złożył obszerny raport uzasadniający podjęte podczas akcji decyzje i jednocześnie wskazujący na znaczny wzrost siły ognia przeciwnika, który starał się prowadzić regularną walkę. Raport ów jednak nie zrobił na dowództwie większego wrażenia, a sam Planey został publicznie potępiony za tchórzostwo i pozostawienie rannych na pastwę przeciwnika. Francuskie dowództwo zignorowało poważne ostrzeżenie.

Lotniskowiec "La Fayette" w Zatoce Ha Long.

W marcu zaatakowany został kolejny niewielki posterunek w rejonie Lao Cay – tym razem Wietnamczycy uderzyli na Nghia Do. Ta osada znajdowała się 35 kilometrów na wschód od Pho Lu i również obsadzana była przez kompanię, zatem Vietminh ponownie koncentrując w rejonie swego celu całą dywizję zyskał ogromną przewagę. Kiedy jednak doszło do szturmu, posterunek odparł krwawo pierwszy szturm, a dowództwo przerzuciło na tyły atakujących jednostek znacznie większe siły – 5 Batalion wsparty dodatkową kompanią. Tym razem Wietnamczycy ustąpili, ale krótko po nieudanym szturmie dowództwo francuskie ewakuowało placówkę w Nghia Do. Po tym starciu Giap rozpoczął powolne przesuwanie swych sił regularnych w rejon linii umocnień francuskich położonych wzdłuż Route Coloniale 4. Trwało to dość długo, z uwagi ulewne deszcze, ale z drugiej strony – w znacznej mierze uszło uwadze francuskiego dowództwa pozbawionego dalekosiężnych oczu powietrznego rozpoznania. W maju 1950 roku coraz więcej batalionów Giapa koncentrowało się w górzystym obszarze pomiędzy Cao Bang i Lang Son. Tym razem ich celem było zdobycie posterunku w Dhong Khe, obsadzanego przez siły 3 i 4 kompanii Batalionu Marszowego 8 Pułku Strzelców Marokańskich, oraz 146 CLSM (Lekka Kompania Pomocnicza) porucznika Nanga, w sumie obliczane na mniej więcej batalion, którymi dowodził kapitan Casanova. 25 maja pięć batalionów regularnych Vietminhu wspięło się na zbocza wzgórza na którym leżało Dhong Khe i rozpoczęło szturm tak jak poprzednio, poprzedzony zmasowanym ogniem artyleryjskim z wszystkich posiadanych luf. Przez dwa dni Francuzi stawiali twardy opór i ciała poległych Wietnamczyków gęsto zaległy na stokach wzgórza. Przez dwa dni trwała zaciekła i wyniszczająca walka, aż w końcu żołnierze Giapa wdarli się do fortu i opór załamał się. Obrońcy Dhong Khe nie doczekali się wsparcia lotniczego, ani posiłków z powodu fatalnej pogody. Mimo świadomości upadku placówki dowództwo francuskie nie zrezygnowało jednak z kontrakcji i 27 maja tuż u stóp wzgórza na niskim pułapie pojawiły się zupełnie dla Wietnamczyków niespodziewanie klucze samolotów transportowych, z których pokładów desantował się 3 Kolonialny Batalion Spadochronowy. Zaskoczenie było całkowite – znaczna część szturmujących Dhong Khe jednostek wycofała się już ze zdobytej miejscowości, a pozostali w tym miejscu Wietnamczycy pochłonięci byli plądrowaniem francuskiego składu zaopatrzenia i ciał poległych żołnierzy. Francuscy „Paras” natychmiast po  wylądowaniu prowadzeni przez swych podoficerów i oficerów podjęli szturm na wzgórze, przy czym obrona zniszczonych w znacznej mierze drewniano ziemnych umocnień nie była łatwa. Mimo gęstego ognia z broni automatycznej spadochroniarze wdarli się na wzgórze likwidując wszelki opór. Pozostali przy życiu Wietnamczycy porzuciwszy fort starali się wycofać, ale był to bardzo kosztowny odwrót. W ciągu zaledwie dwóch godzin francuska flaga ponownie załopotała nad Dhong Khe. Walka zakończyła się ciężkimi stratami dla obu stron, wynoszącymi po około 300 poległych i zaginionych, ale choć Korpus odzyskał straconą placówkę i ponownie ją obsadził (dwie kompanie z 3 Pułku Piechoty Cudzoziemskiej) na dłuższą metę tak brutalna wymiana ciosów była dla CEFEO śmiertelnym zagrożeniem. Wyraźnie ucierpiało morale francuskich wojsk obsadzających region przygraniczny. Kolejny raz dowództwo nie było w stanie realnie pomóc atakowanej placówce. Wyraźnie wśród członków obsady izolowanych posterunków narastał strach przed nieprzebranymi, atakującymi z wielką pogardą śmierci falami Wietnamczyków. Nie powinno to dziwić, jeśli zdamy sobie sprawę, że całość sił francuskich w regionie obliczano na około 12 000 żołnierzy, w większości rozrzuconych po bardzo obszernym terenie, wśród posępnych gór i mrocznej dżungli. Carpentier i Alessandri zdali sobie wreszcie sprawę z rosnącego zagrożenia, ale nie chcieli i nie mogli wiele zrobić dla jednostek na RC 4 przed końcem pory deszczowej – droga mająca w najszerszym miejscu trzy i pół metra w ulewnych deszczach była w zasadzie nieprzejezdna dla ciężkiego sprzętu, a stałe zachmurzenie i intensywne opady deszczu wykluczały zmasowane użycie lotnictwa. Ponadto oczy francuskiego dowództwa przykuły wydarzenia mające miejsce o setki kilometrów na południe – w samym centrum Kochinchiny.

Nguyen Binh

W okolicach Delty Mekongu i samego Sajgonu działały liczące około 25 000 siły podległe Vietminhowi na których czele stał Nguyen Binh. Odrzucał on doktrynę komunistyczną i jako człowiek sympatyzujący raczej z demokratycznymi, a konkretnie socjaldemokratycznymi ideami niechętnie słuchał poleceń centralnego dowództwa w postaci Ho i jego politbiura. Jako były członek VNQDD chętnie przyjął misję organizowania ruchu oporu w Kochinchinie, gdyż dawało mu to dużą dozę samodzielności i pozwalało myśleć o zbudowaniu po militarnym zwycięstwie realnej konkurencji dla komunistów. Zresztą Sajgon był matecznikiem konstytucjonalistów i zwolenników stopniowego wspinania się ku niepodległości, więc tamtejszym intelektualistom i działaczom politycznym dużo bliżej buło do Binha, niż do ultrasów z Lien-Viet wówczas już całkowicie i dogmatycznie stojącej na pozycjach komunistycznych. Binh po niepowodzeniach w pierwszych konfrontacjach militarnych jeszcze z udziałem wojsk brytyjskich szybko przyswoił sobie brutalną lekcję i przystąpił do organizowania podległych sobie sił w wojsko regularne jeszcze zanim podobny proces rozpoczął Giap. Postawa Binha zasługuje na szczególną uwagę, ponieważ działając daleko na południu nie miał właściwie żadnego wsparcia w postaci szmuglu broni z zewnątrz. Przede wszystkim wyraźnie oszczędzał życie swych ludzi koncentrując się na organizowaniu świetnie funkcjonującej siatki szpiegowskiej w miastach południa, zwłaszcza Sajgonu. Zamiast szafować życiem żołnierzy utrzymywał siły francuskie w Kochinchinie w nieustannej gotowości poprzez akty sabotażu i zamachy terrorystyczne na lojalistów. Politbiuro mimo niezaprzeczalnych sukcesów Binha było coraz silniej zaniepokojone jego samodzielnością i bardzo szybko postarało się o związanie Binha z ruchem komunistycznym. Zastosowano w tym celu podstęp w postaci podesłania mu młodej i urodziwej pielęgniarki w czasie leczenia z ran odniesionych w zamachu na życie generała zorganizowanego przez nacjonalistów, znając doskonale słabość generała polegająca na szczególnie wybujałej aktywności seksualnej. Oczywiście zauroczony Binh szybko zmienił front i realizując swój nienasycony apetyt seksualny wyraźnie przeszedł na pozycje ortodoksyjnego komunizmu. Z jednej strony uzyskał szybki awans i stał się drugą po Giapie figurą w Vietminh, z drugiej jednak strony jego wolta doprowadziła do ostrego konfliktu z pozostałymi zbrojnymi grupami działającymi na południu – z sektami Hoa Hao i ludźmi z szeregów Binh Xuyen. Pomimo zabrania najlepszych jednostek wojskowych korpusu ekspedycyjnego na północ niesnaski będące właściwie ciągiem zamachów, mordów i utarczek zbrojnych skutecznie paraliżowały działania Vietminhu na południu. Politbiuro zyskało wprawdzie większą kontrolę nad Binhem, ale za to straciło wielu z dotychczasowych sprzymierzeńców, którzy zamiast podporządkowania się komunistom woleli wybrać współpracę z Francuzami, a potem z władzami Państwa Wietnamskiego. Tak osłabiona pozycja Binha, jak również obowiązek przestrzegania partyjnej dyscypliny spowodował możliwość instrumentalnego użycia przez Ho i Giapa zgromadzonych na południu sił podczas próby odwrócenia uwagi od przygotowywanej na północy ofensywy. Mimo, że Binh informował o rosnących trudnościach i trudnych do oszacowania konsekwencjach podjęcia otwartej walki Ho i Giap nie okazali najmniejszego nawet zrozumienia dla sytuacji sił Binha i wydali mu rozkaz podjęcia otwartej ofensywy w rejonie Sajgonu. Właściwie oczywistym jest, że było im wszystko jedno jaki los spotka przesycone duchem politycznej opozycji siły działające na południu, a wkalkulowana klęska ambitnego generała powinna jeszcze bardziej ułatwić zacieśnienie kontroli politbiura nad działającym w Kochinchinie zbrojnym ramieniem Lien-Viet poprzez uzupełnienie kadr o sprawdzonych działaczy z Tonkinu. A sytuacja Binha naprawdę stawała się bardzo trudna – przede wszystkim, wraz z powołaniem do życia struktur Państwa Wietnamskiego na czele sił policyjnych w Sajgonie stanął człowiek, który rzucił wyzwanie świetnie dotąd działającej agenturze Binha. Pan Tam – bo o nim mowa – jest postacią niebywale enigmatyczną. Cichy introwertyk, w przeszłości najpewniej związany z francuską Surete miał plan i niemal natychmiast po objęciu władzy nad aparatem bezpieczeństwa rozpoczął cichą wojnę z ludźmi Binha. O metodach działania ludzi Tama wiele mówią przydomki, którymi z czasem zaczęto łączyć to nazwisko, doskonale określające skrajnie niebezpieczną mieszankę sprytu i bezwzględności cechująca tę osobę. Tama nazywano bowiem „Tygrysem z Cailay”, lub częściej – „Egzekutorem”. Stosując mieszankę skrajnie brutalnych tortur, przekupstwa i szantażu ludzie Tama w ciągu zaledwie tygodni całkowicie zinfiltrowali struktury agentury Vietminhu w Sajgonie. Aresztowano dziesiątki ludzi, z których część opuściła mury aresztów całkowicie złamana psychicznie lub fizycznie, a na ulicach i w knajpach Sajgonu zaroiło się od podwójnych agentów. Potężne uderzenie policji dosłownie „wyłączyło światło” podziemnym strukturom i całkowicie sparaliżowało ich działalność. Pan Tam od maja 1950 roku całkowicie kontrolował podziemie, Vietminh zaś pogrążył się we wzajemnych oskarżeniach i sporach. Pozbawiony oczu i uszu Binh był autentycznie przerażony, gdy otrzymał rozkaz podjęcia otwartej walki i użycia swych sił regularnych do zmasowanego ataku na posterunki wojsk CEFEO w rejonie Sajgonu. Osamotniony i zagrożony przez niedawnych sojuszników z ruchów prawicowych Binh rad nie rad musiał się zastosować do poleceń politbiura i poprowadził swych ludzi do straceńczej walki. Oczywiście nietrudno przewidzieć jej gorzkie zakończenie – w ciągu zaledwie kilku dni, w daremnych atakach na pozycje francuskie legł kwiat sił Binha. Resztki wykrwawionych batalionów i pułków złożyły kolejną daninę krwi podczas odwrotu – atakowani przez francuskie lotnictwo i mobilne grupy bojowe działające na ziemi. To, co ocalało z sił Binha złapało oddech dopiero w Dolinie Trzcin, w części zresztą przechodząc do Kambodży. Giap i Ho uzyskali oczekiwany efekt polityczny – złamali potęgę groźnego rywala do władzy absolutnej i rzeczywiście skupili uwagę dowództwa CEFEO na Kochinchinie. Wprawdzie nie odwołano na południe żadnych silniejszych oddziałów, ale też uznano za niemożliwy transfer sił z południa do zagrożonego coraz bardziej Tonkinu. Sam Binh musiał zapłacić życiem za swoją samodzielność. Po klęsce, już w 1951 roku złamanego psychicznie i na zdrowiu fizycznym dowódcę wezwano na konsultacje na północy – zakładano, że schorowany generał nie przeżyje morderczej przeprawy przez dżunglę i góry na szlaku liczącym setki kilometrów. Dla pewności w drodze towarzyszyć miało mu na polecenie lokalnego szefa struktur partii, Le Duana dwóch funkcjonariuszy Lien-Viet, którzy mieli dopilnować tego, by Binh nie dotarł żywy do Viet Bac. Tymczasem w sukurs planom politycznych oponentów Binha przyszli Francuzi. Już na początku marszu kolumna Binha wpadła w zasadzkę zorganizowaną przez oddziały 4 Kambodżańskiego Batalionu Strzelców na czele którego stał kapitan Jacques Hogard. W zasadzce jeden z „ochroniarzy” Binha po prostu strzelił mu w głowę z rewolweru, ale schwytany chwilę później przez kambodżańskich szaserów postanowił ocalić głowę informując, że wśród ciał poległych w zasadzce jest ciało Nguyen Binha – trzeciego człowieka Vietminhu. Hogard natychmiast skontaktował się przez radio z przełożonymi ogłaszając wielki triumf swego rajdu po przygranicznym terytorium, a nie będąc w stanie w inny sposób dowieść swego sukcesu po prostu odciął dłoń Binha, którą następnie drogą lotniczą przewieziono do Sajgonu, gdzie poprzez porównanie linii papilarnych z posiadanymi w zasobach policyjnego archiwum Pana Tam odciskami palców Binha ostatecznie potwierdzono jego śmierć.

Kapitan Jacques Hodard

Po uczynieniu tak kosztownej dywersji w Kochinchinie, która jednocześnie wzmocniła kontrolę ze strony Lien-Viet nad działającymi tam jednostkami wojskowymi obie strony przygotowywały do realizacji własne plany działania oczekując na koniec pory deszczowej. W maju i czerwcu 1949 roku w Tonkinie przebywał na inspekcji Szef Sztabu Armii, generał Georges Revers, który zapoznawszy się z sytuacja na miejscu sporządził obszerny raport na temat sytuacji w Indochinach, w którym szczególnie dużo miejsca poświęcił sytuacji w strefie przygranicznej zalecając ewakuację Cao Bang i innych punktów umocnionych w tym regionie, w dalszej kolejności zaś zalecał odsunięcie od władzy Bao Daia, możliwie szybkiego „postawienia na nogi” Armii Państwa Wietnamskiego, oraz połączenia w jednym ręku kompetencji dowództwa CEFEO i Wysokiego Komisarza ds. Indochin. W swym raporcie generał Revers zwrócił uwagę na mnóstwo nieprawidłowości związanych z funkcjonowaniem zarówno administracji cywilnej, jak i wojskowej. Przede wszystkim nie zostawił suchej nitki na dowództwie – tak wojskowym, jak cywilnym w postaci wyższej kadry oficerskiej i samego Wysokiego Komisarza, czyli Pignona. Revers w raporcie poruszył także wątek niejasnych i korupcjogennych działań części oficerów Legii Cudzoziemskiej, którzy w porozumieniu z dowodzącym strefą działań bojowych generałem Alessandrim próbowali przejąć kontrolę nad produkcją i handlem opium – oficjalnie w celu odcięcia Vietminhu od tego źródła finansowania. Raport Reversa był zatem niebywale ponurą wizją sytuacji militarnej i politycznej wskazując jednocześnie na możliwe fatalne konsekwencje dla francuskich działań upadku Kuomintangu w Chinach. Mimo, że raport opatrzono najwyższą klauzulą tajności już w lipcu 1949 roku doszło do dwóch równoległych wycieków, jednego w Indochinach - gdzie Wysoki Komisarz Pignon dowiedział się o treści raportu i ujawnił fakt wycieku zwierzając się z niesprawiedliwej w jego ocenie treści raportu oficerowi nazwiskiem Malplate w lipcu 1949 roku. We Francji natomiast, o ujawnieniu raportu dowiedziano się w efekcie awantury zakończonej rękoczynami przy udziale weterana CEFEO przebywającego w Metropolii w związku z leczeniem, szeregowego Thomasa Pereza z dwoma Wietnamczykami mieszkającymi we Francji. Do kłótni doszło w autobusie miejskim linii 91, gdy szeregowy Perez zaatakował werbalnie, a potem fizycznie za brak pomocy przy wejściu do autobusu dwóch Azjatów. Bójkę przerwał konduktor autobusu, który natychmiast wezwał patrolujących okolice Gare de Lyon policjantów. Cała trójką została zabrana na posterunek policji, gdzie podczas przeszukania policjanci ujawnili w teczce należącej do doktora prawa nazwiskiem Do Dai Phuoc teczkę z nadrukiem Ministerstwa Obrony, zerwanymi pieczęciami i adnotacją – „Ściśle Tajne”. Doktor Phuoc przewoził zdobytą kopię Raportu Reversa, a wezwana natychmiast DST ujawniła, że Phuoc jest agentem Vietminhu. Ujawnienie treści raportu miało katastrofalne konsekwencje. Śledztwo w sprawie doprowadziło do trzęsienia ziemi w najwyższych władzach wojskowych z przymusową emeryturą dla Reversa włącznie. Opinia publiczna dowiedziała się także o gigantycznej skali korupcji w efekcie ujawnionej mimochodem „Afery Piastrowej” w która uwikłane było mnóstwo osób prywatnych korzystających na niejasnej polityce monetarnej władz francuskich. Nie jest jasne w jaki sposób Vietminh wszedł w posiadanie raportu, ale najprawdopodobniej był to celowy wyciek z Ministerstwa Wojny mający na celu usunięcie Reversa i kilku innych oficerów. To właśnie treść raportu miała olbrzymi wpływ na plany operacyjne Vietminhu obliczone na zniszczenie systemu fortów wzdłuż RC 4. Tymczasem z drugiej strony dowództwo francuskie zupełnie sparaliżowane aferą nie podjęło aż do lata 1950 roku absolutnie żadnych działań. Dopiero wówczas Carpentier zdobył się na wydanie Rozkazu nr 46, którego treść należy streścić jako polecenie ewakuacji Cao Bang i innych zagrożonych pozycji. Problem polegał na tym, że plan ewakuacji był co najmniej dziwny – pierwszym krokiem miało być zdobycie leżącego na trasie RC 3 Thai Nguyen, a następnie wycofanie obsady Cao Bang do Dong Khe, gdzie miały spotkać się z kolumna manewrową idąca z Lang Son, czyli poruszać się wzdłuż RC 4. Do chwili realizacji operacji oddziały francuskie miały sprawiać wrażenie zainteresowanych utrzymaniem pozycji poprzez rozbudowę umocnień i zasieków. Termin realizacji operacji wyznaczono na dzień 16 września 1950 roku.


Żołnierze Vietminh podczas szturmu Dong Khe.

Tak się złożyło, że także na 16 września 1950 roku rozpoczęcie swoich działań zaplanował Giap. Obie strony przystąpiły do realizacji zaplanowanych działań i wzdłuż Route Coloniale 4 doszło do szeregu dramatycznych i krwawych starć. Tego dnia 36 i 102 Pułki Vietminhu przystąpiły do szturmu na bronione przez 5 i 6 kompanie II batalionu 3 Pułku Piechoty Cudzoziemskiej dowodzone przez kapitana Allieux Dong Khe. Liczący około 250 ludzi garnizon został kompletnie rozbity, a tylko dwunastu ludzi zdołało wydostać się z matni i dotrzeć do francuskich posterunków w That Khe. Tego samego dnia z Lang Son wyruszyła kolumna pułkownika La Page nazwana „Grupą Bayard” także zmierzająca w stronę That Khe. W skład zgrupowania weszły między innymi 1 i 11 Batalion (zwane „Tabor”) Strzelców Marokańskich, Batalion Marszowy 8 Pułku Strzelców Marokańskich, oddział 1 Pułku Szaserów, oddział 23 Pułku Piechoty Kolonialnej i kolumna zaopatrzeniowa. Następnego dnia do That Khe zrzucono na spadochronach elitarny 1 Batalion Spadochroniarzy Cudzoziemskich majora Segretain.  Poruszająca się bardzo powoli Grupa „Bayard” odesłała do Lang Son wszystkie tabory i część ciężkiego sprzętu z uwagi na zły stan dróg i liczne przeszkody, przodem natomiast wysłano patrole, które dość szybko wróciły z jeńcami. Dowiedziano się od nich, że wzniesienia dominujące nad RC 4 roją się od wietnamskich wojsk gotowych do bitwy, ale informacje te w żaden sposób nie wpłynęły na esencję francuskiego planu działania – pułkownik Charton  dowodzący siłami w Cao Bang otrzymał polecenie zniszczenia zapasów i ciężkiego sprzętu i podjęcia marszu do That Khe po drodze odbijając Dong Khe, które blokowało mu drogę na południe. Co może wydać się szokujące całą operację zaplanowano na przełom września i października, choć oczywistym było, że Wietnamczycy są przygotowani na taką ewentualność. Nie zmieniono też planów względem ataku na Thai Nguyen,choć wyznaczone do tego siły liczące kilkanaście batalionów mogły okazać się niezbędne dla ratunku sił operujących na RC 4. Od tego momentu dla sił francuskich nie było już ratunku. 30 września 1950 roku La Page otrzymał rozkaz od dowodzącego w Lang Son pułkownika Constansa nakazujący mu wyruszyć w stronę Dong Khe, odbicia tej pozycji i czekania tam na kolumnę z Cao Bang. Zadanie miało być wykonane do 2 października, a od celu ludzi z Grupy „Bayard” dzielił niemal 20 kilometrów. Ponieważ wcześniej odesłano do Lang Son większość ciężkiej broni zadanieLa Page’a wydawało się co najmniej trudne. Bez względu na wątpliwości La Page wyruszył ku Dong The i niemal natychmiast wdał się w ciężką bitwę z dużymi siłami Vietminhu. Co gorsza, we francuskich szeregach narastał konflikt pomiędzy cudzoziemskimi „Paras”, a północnoafrykańskimi „Goumiers”. Legioniści oskarżali swych kolegów o tchórzostwo i na tym tle doszło nawet do bójek pomiędzy żołnierzami. La Page próbował uświadomić dowództwu grozę sytuacji, w której nie mógł nawet liczyć na wsparcie powietrzne, ale dowództwo pozostało niewzruszone i ponowiło w tonie nie znoszącym sprzeciwu rozkaz. La Page przekazując zadanie bojowe swym podwładnym skwitowało sytuację krótko – „Nigdy stamtąd nie wrócimy…”

Działania Grup "Bayard"i Charton'a podczas odwrotu na RC 4

Przedzierając się przez szlak ludzie La Page’a dotarli do wzgórz okalających ruiny fortu w Dong Khe około 17.00 1 października i natychmiast znaleźli się pod ciężkim ogniem. Nie chcąc wdawać się w bitwę tuż przed zmrokiem francuski dowódca polecił Legionistom obejść Dong Khe od wschodu, a części „Goumiers” od zachodu i wznowić natarcie od rana. Odwaga nie wystarcza… Poranne natarcie kończy się fiaskiem, a oddziały francuskie miały ogromny problem z odejściem  na pozycje wyjściowe. W dżungli otaczającej Dong Khe czekała ich ściana ognia, a setki wietnamskich żołnierzy niczym drapieżnik, który poczuł krew postępowali teraz śladem cofających się Legionistów i Marokańczyków. Pułkownik La Page nawiązuje łączność i informuję dowództwo w Long Son o sytuacji i oczekuje nowych rozkazów. Informacje, które napływają z dowództwa Strefy Operacyjnej nieomal zwalają go z nóg – dopiero teraz, w godzinach popołudniowych 2 października  dowiaduje się, że cała operacja Grupy „Bayard” obliczona jest na spotkanie w Dong Khe oddziałów załogi Cao Bang poruszającej się po rozpoczętej już ewakuacji szlakiem przez dżunglę w kierunku osady Nam Nang. Kolejne rozkazy zostają zrzucone krótko później przez samolot francuski – nakazują one siłom La Page’a obejść Dong Khe dżunglą i wyjść kolegom na spotkanie. Francuscy oficerowie muszą przecierać oczy ze zdumienia – marsz szlakiem przez dżunglę w obliczu przeważającego wroga oznacza ogromne kłopoty – Francuzi nawet nie mają szczegółowych map obszaru, w którym przyszło im działać. Powiadomiony o całej sytuacji Alessandri pilnie telefonuje do Carpentiera mówiąc – „Odwołaj to! Jeśli będziemy to kontynuować, będzie to zbrodnią!”. Nie otrzymuje żadnej odpowiedzi…

Major Pierre Segretain

Dowodzący garnizonem w Cao Bang pułkownik Charton podejmuje marsz dopiero 3 października w południe – całość jego sił, czyli III batalion 3 Pułku Piechoty Cudzoziemskiej majora Forget, batalion kapitana Tissier’a złożony z czterech lekkich kompanii pomocniczych i 3 Batalion (Tabor) Strzelców Marokańskich majora Cherge w towarzystwie ponad pięciuset cywilów rozpoczyna trudny marsz drogą RC 4 ku Nam Nang, na południe przy akompaniamencie detonacji rozrywających ponad 150 ton amunicji w magazynach i poszczególne węzły umocnień. Kości zostały rzucone - chciałoby się rzec - wszystko od teraz musi iść już ku definitywnym rozstrzygnięciom. Trwa w najlepsze operacja „Phoque” i liczne oddziały francuskie zajmują właśnie Thay Nguyen odległe od teatru głównych wydarzeń o około 200 kilometrów. Na tym etapie i Charton i La Page nie mogą liczyć zatem na żadną pomoc, a sprawy coraz bardziej się komplikują. Gdy Charton dociera do Nam Nang nie zastaje nikogo i łączy się z dowództwem, które informuje go o zniszczeniu sił Grupy „Bayard” w dżungli pod Dong Khe. Po pewnym czasie napływa druga depesza nakazująca siłom Chartona podjąć jak najszybciej marsz w stronę oddziałów La Page’a i przyjść mu z pomocą. Charton nie zwleka – wiedząc, że nie będzie w stanie dotrzeć do Grupy „Bayard” drogą RC 4 schodzi z niej i usiłuje przejść do dżungli. Wylatują w powietrze samochody i transportery, eksplodują porzucane działa, ale pojawia się kolejny problem – żaden z wysłanych patroli nie jest w stanie odnaleźć szlaku Quang Liet…

Gdy w końcu szlak zostaje odnaleziony kolumna Chartona schodzi z drogi do dżungli, ale po przejściu bardzo krótkiego odcinka szlak kończy się zieloną ścianą lasu deszczowego. Charton nie załamuje rąk – legioniści idący na czele kolumny dobywają maczet i rozpoczynają dramatyczną walkę z roślinnością prąc naprzód. Dopiero 6 października oddziały z Cao Bang docierają w pobliże krwawiących oddziałów La Page’a. Grupa „Bayard” już wówczas właściwie nie istnieje – niemal natychmiast po wejściu do dżungli ataki Vietminhu nasilają się i tylko szybki kontratak Legionistów ratuje Marokańczyków przed zagładą, choć straty osiągają już bardzo niepokojące rozmiary. Kolumna jest teraz bezlitośnie rozcinana i w walkach na najbliższych dystansach rozpada się na poszczególne plutony i drużyny. Gdy Francuscy żołnierze docierają do osady Cox La sam La Page nie jest już w stanie iść – powala go gorączka i trzeba go nieść. Nie wiedząc w zasadzie nic o położeniu ludzi Chartona laPage wydaje rozkaz wciąż dobrze trzymającym się Legionistom wykonania ataku o 03.00 rano, 7 października w celu nawiązania łączności z załogą Cao Bang. Panuje jeszcze mrok, gdy Legioniści po cichu wyruszają do walki i niemal natychmiast prące naprzód grupki żołnierzy zalane zostają lawiną ognia z broni ręcznej. Nikt nie rezygnuje – okrzyki „En Avant!” oficerów mieszają się z niemieckim „Vorwärts!” – gros Legionistów to Niemcy – i wśród ciemności pluje ogniem pełznący do przodu jakby z trudem wąż francuskiego ataku. Nikt nie prosi o litość i nikt nie zamierza jej dawać. Teraz liczy się tylko odwaga i refleks, a co chwilę mrok rozcina błyskawica eksplozji ręcznych granatów. Walka toczy się na także na pięści, noże i pistolety, aż wreszcie „Paras” brocząc krwią otwierają drogę kolumnie ku oddziałom Chartona. Nie ma już ani dowódców kompanii, ani plutonów – ocaleni nie mają już nawet siły podnieść się z ziemi. Wśród mroku, cieni i strachu pozostali przy życiu Legioniści wypatrują wsparcia i wtedy nagle, na granicy zwątpienia duch ich rośnie wysoko – oto porucznik Xavier Francois Marie du Crest de Villeneuve podrywa do walki wyczerpanych Marokańczyków. Przez ścianę dżungli niesie się „Shahada” z dziesiątek piersi – „Nie ma Boga nad Allacha!” – z tym okrzykiem „Goumiers” z wymachującym pistoletem Villeneuvem na czele prą naprzód, a kule przeciwnika  zbierają obfite żniwo i tylko prowadzący szturm porucznik jest jeszcze jakimś cudem cały. Szaleństwo młodziutkiego arystokraty imponuje twardym Marokańczykom, którzy kładą teraz na szali swoje życie, byleby tylko dorównać mu odwagą – jak wezbrana fala rój strzelców ogarnia i obezwładnia zaciekle broniących się Wietnamczyków – teraz liczy się już tylko to, by z podniesionym czołem spojrzeć w oczy Boga, byleby nie czuć wstydu przed kolegami, których spotka się na tym, lub na tamtym świecie.


Francuskie oddziały podczas odwrotu na RC 4.

Nie milkną jeszcze serie z broni automatycznej, gdy czołówka natarcia zdaje sobie sprawę z tego, że daremny jest jej trud, ponieważ dotarcie do Chartona nie jest wyzwoleniem – oddziały z Cao Bang same z największym trudem odpierają natarcia Vietminh, a ponieważ natarcia „Vietów” wspierają moździerze i działa obrona szybko się rozpada. Także tutaj już tylko Legioniści utrzymują jeszcze fason i twardo stają przeciwko Wietnamczykom, ale oddziały Marokańczyków i tubylcze kompanie pomocnicze gonią resztkami sił. Po połączeniu się obu grup niemal natychmiast dochodzi do ogólnego rozprężenia i upadku ducha. Całość jest teraz w fatalnym położeniu – w środku nieprzebytej dżungli, atakowana przez posiadającego ogromną przewagę liczebną przeciwnika, praktycznie bez amunicji i szansy na jakąkolwiek pomoc z zewnątrz. Zanim zresztą obaj dowódcy będą w stanie cokolwiek zaplanować nadchodzi kolejny potężny atak „Vietów” – większość oddziałów rozpada się niemal natychmiast, jedynie Legioniści i zebrani wokół porucznika Villeneuve „Goumiers” z połączonych kompanii stawiają twardy opór, ale nie ma już dokąd się wycofać, więc następuje rzeź.  Najpierw upada obrona na wzgórzu 590, trzymanym przez pozostałości kompanii pomocniczych. Teraz Vietminh panuje nad wszystkimi  wzniesieniami w okolicy i zalewa oddziały francuskie ulewą ołowiu. Atakuje łącznie piętnaście batalionów Vietminhu, a ponieważ Giap jest zdecydowany rozstrzygnąć walkę już teraz ludzka fala zalewa francuskie oddziały rozrywając zgrupowanie. Kontratakuje 36 kompania Marokańczyków tracąc w prawdzie 15 zabitych, ale ratując pozostałe kompanie. Ci, którzy jeszcze są w stanie iść nadal próbują przedzierać się na południe. Trwa zatem morderczy bój zdesperowanych oddziałów połączonych grup z zamykającymi im drogę oddziałami Vietminhu – i znowu decydują granaty, bagnety i kolby karabinów, a biada tym, którzy upadli i nie są w stanie się już podnieść. Natarcie prowadzi major Forget, stojący na czele wciąż walczących dwóch kompanii z 3 Pułku Piechoty Cudzoziemskiej. Atakujący próbują desperacko pokonać ostrą grań zamykającą im drogę na południe. Ostrzał jest tak intensywny, że nie da się właściwie nawet podnieść głowy, ale Forget stoi wyprostowany na polu walki i ubliża swym żołnierzom wyzywając ich od tchórzy. Straceńczy atak rusza w górę, ale zanim jeszcze ostatnie ręczne granaty otworzą drogę udręczonym francuskim żołnierzom osuwa się na ziemię bezwładnie ciało bohaterskiego majora. Forget wyciąga jeszcze rękę ku idącym na śmierć Legionistom, którzy żegnają go cichym „Adieu mon Chef”, ale po chwili kona w ramionach majora Cherge. Już po zapadnięciu zmroku w związku z ogólną sytuacją pada rozkaz przebijania się grupami ku That Khe. Mimo ogólnego załamania ostatni marsz podejmują wciąż utrzymujące spoistość oddziały – 3 Tabor Marokańczyków na czele, za nim to co pozostało jeszcze z 1 i 11, dalej pozostałości kompanii pomocniczych i zamykający pochód resztki Legionistów z 3 REI. Dowodzący 1 Batalionem Spadochroniarzy Cudzoziemskich major Segretain nie widzi sensu w udziale w tym widmowym pochodzie, prosi dowództwo o swobodę manewru i uzyskuje ją. Zwarty oddział „Paras” odrywa się teraz od kolumn ocalałych z pogromu i próbuje przebijać się szlakiem wiodącym na wschód. Bez względu na decyzje Francuzów, Wietnamczycy jakby nie znali strachu, ni zmęczenia – wciąż napierają na chwiejącego się wroga, wciąż starają się odcinać mniejsze oddziały, wciąż stawiają zaciekły opór na drodze francuskich niedobitków ku zbawieniu. Major Pierre Segretain pada śmiertelnie ranny na przełęczy Luong Phai – nad jego ciałem dowódca oddziału wietnamskiego nakazuje pochylić sztandar własnej jednostki i w milczeniu salutuje. Razem, około 120 „Paras” zbiera się wokół 3 Tabor, który osiąga wzgórze 608 po południu 8 października. Marakończycy i Legioniści opatrują rannych i zbierając się w zwarte oddziały – ich „Via Dolorosa” jeszcze się nie skończyła… Zarówno Charton, jak i La Page wpadają w ręce Vietminhu próbując przebijać się śladami „Goumiers”. Niewielu usiłuje się jeszcze wyrwać z matni – kompletnie wyczerpani Legioniści z 3 REI wiedzą, że to juz koniec - weterani frontów II Wojny wyciągają z plecaków swe białe Kepi i rozrywają je bagnetami nie chcąc oddać w ręce zwycięzców takiego trofeum. To twardzi, brutalni i bezwzględni ludzie o czarnych sercach, nie znali miłosierdzia, nie oczekują zatem litości – na szlaku odwrotu resztek kompanii 3 REI co chwila słychać eksplozje granatów ręcznych, którymi żegnają się ze światem Legioniści.


W Lang Son podczas wizytacji dowództwa Strefy.

Pośród klęski i chaosu traci głowę kompletnie dowództwo operacyjne – około 18.00 8 października do That Khe zrzucone zostają pospiesznie zebrane elementy 3 Pułku Strzelców Spadochronowych Marynarki wraz z kompanią marszową 1 Batalionu Spadochroniarzy Cudzoziemskich, którzy mają ułatwić odwrót pozostałych jeszcze w regionie oddziałów. Około 21 wieczorem docierają do nich ocaleni z 3 i 8 kompanii 11 Tabor Strzelców Marokańskich - to wszystko, co ocalało z walk. Podjęta zostaje decyzja o natychmiastowej ewakuacji do Lang Son. Całość sił teraz nazywana Grupą Labaume’a zmierza ku swemu przeznaczeniu, choć dowództw wie, że most w Song Ki Cung został właśnie wysadzony w powietrze i nie ma mowy o zorganizowanym pochodzie wspieranym przez pojazdy pancerne i artylerię. Teraz przeprawa możliwa  jest wyłącznie sześcioma łodziami. Zanim jeszcze całość sił francuskich pokona przeszkodę nadchodzi Vietminh, który rozpoczyna swe falowe ataki. Osłaniając odwrót kolegów do ostatka na przeprawie pozostaje grupa „Paras” z 1 BEP kapitana Cazaux’a. Do ostatka osłaniać będą odwrót kolegów, by przeniknąć następnie z przeprawy w stronę brodu Deo Cat. Tam, okazuje się, że na przeciwległym brzegu są już Wietnamczycy, więc kapitan Cazaux po kilku dniach kluczenia w dżungli wydaje rozkaz rozwiązania oddziału i przedzierania się ku swoim w Delcie piątkami. Poświęcenie żołnierzy 1 Batalionu Spadochroniarzy Cudzoziemskich kupiło niewiele godzin oddziałom opuszczającym That Khe. Przez kolejne dni bezustannie będą kluczyć po szlakach wiodących do Long Son bezustannie atakowanych przez żołnierzy Vietminhu. Jeszcze w dniach 3 i 4 października tutejsze oddziały wietnamskie zniosły siły CEFEO utrzymujące system fortów na drodze RC 4 – padły Ben Me, PK 41 i PK 45. Mimo wszystko ocaleni przedarli się ostatecznie osiągając Long Son. Wtedy klęska osiąga apogeum – dowodzący tutaj i kierujący działaniami w strefie pułkownik Constans pod wrażeniem klęski wyrzuca Carpentierowi i Marchandowi (który właśnie zastąpił odwołanego Alessandri’ego) odrzucenie jego opinii o niemożliwości ewakuacji Cao Bang i nakazuje ewakuację Lang Son. Francuzi pozostawiają tutaj wszystko- pojazdy, działa, amunicję, tony zapasów. W ogólnym chaosie dowództwo operacyjne zanika – na polecenie cywilnych ministrów ocalałe oddziały Strefy zbierają się w Phu Lang Thuong, właściwie na przedmieściach Hanoi, gdzie kontrolę przejmuje generał Juin, wraz z Wysokim Komisarzem Pignon. 17 października zgromadzone w Lang Son oddziały wycofują się do Delty zostawiając za sobą wciąż walczące grupki żołnierzy Grupy „Bayard” i załogi Cao Bang. Dzielny porucznik Villeneuve dostaje się w ręce Vietminhu wraz z ocalałymi „Goumiers”, co jest losem niekoniecznie lepszym od losu setek innych żołnierzy, którzy pozostali na szlaku na zawsze – martwi.

Komentarze

Popularne posty