„Silni, Zwarci, Gotowi”. Analiza krytyczna polskich przygotowań wojennych w przededniu II Wojny Światowej.
1.
Zamiast
wstępu
Na obrzeżach
zachodnich dzielnic Warszawy dzień 8 września 1939 roku stał pod znakiem
gorączkowych prac fortyfikacyjnych – kopano okopy, budowano stanowiska dla
armat, a uczestniczący w tych pracach żołnierze nie zwracali zbytniej uwagi na
zabiedzonych i złamanych uchodźców płynących stałą, powolną strugą z zachodu.
Żołnierze ci i kierujący ich pracą oficerowie i podoficerowie niewiele
wiedzieli o ogólnej sytuacji, ale w dawało się wyczuć napięcie związane z
poczuciem bliskości groźnego przeciwnika, od ponad tygodnia atakującego polskie
siły wzdłuż bardzo długiej granicy. Było dość ciepło i pogodnie, ale przyjemna
pogoda nikomu nie poprawiała nastroju – od chwili mobilizacji we Lwowie, żołnierze
40 Pułku Piechoty podróżowali koleją w różnych kierunkach, by koniec końców w
nocy z 7 na 8 września przemaszerować przez Warszawę i od rana przystąpić do
prac inżynieryjnych. Wszędzie po drodze żołnierskim oczom ukazywały się liczne
ślady toczącej się od 1 września wojny i fakt konieczności budowy umocnień w
odległej przecież od granic zachodnich Rzeczpospolitej stolicy kraju już osiem
dni po rozpoczęciu wojny nikogo nie napawał optymizmem.
Po południu
ruch na drogach dojazdowych do Warszawy zaczął rzednąć, aż zamarł niemal
całkowicie, a Lwowiacy zajęli przygotowane stanowiska bojowe – nikt nie mógł
mieć wątpliwości, że wróg nadchodzi i jest już bardzo blisko. Wtedy, około
godziny siedemnastej na drogach prowadzących od strony Rakowca i Szczęśliwic
oczom obrońców miasta ukazały się pierwsze niemieckie pojazdy bojowe stanowiące
– o czym rzecz jasna wówczas jeszcze nie wiedzieli – elementy niemieckiej 4
Dywizji Pancernej. Niemcy posuwali się naprzód śmiało, jakby nie spodziewali się
oporu i najwyraźniej zamierzali zająć miasto z marszu. Gdyby któryś z polskich
żołnierzy słuchał właśnie audycji niemieckiego radia nadającego nieustannie audycje
propagandowe połączone z reportażami z pól bitew z „Polenfeldzug” usłyszałby,
jak niemiecki spiker podniosłym głosem wypowiada właśnie słowa – „Jest godzina
17.15, 8 września 1939 roku. Pierwsze niemieckie oddziały wkraczają do Warszawy”.
Gdy padły pierwsze strzały niemieccy strzelcy zmotoryzowani spieszyli się i
wraz z czołgami próbowali z marszu przejść do natarcia, a niemiecka artyleria
polowa otwarła ogień i pierwsze pociski zaczęły spadać na zabudowania stolicy
polski. Walka nie trwała długo i po krótkim czasie dowódcy pododdziałów obu
pułków piechoty meldowali o powstrzymaniu przeciwnika przy stratach własnych
wynoszących jednego zabitego i jednego rannego. Doliczono się trzech
unieruchomionych czołgów wroga, a przeciwnik tak szybko jak nadszedł, tak
szybko zniknął z pola widzenia obrońców. Debiut bojowy Lwowiaków był zatem
udany, ale pozostaje sprawą otwartą, jak wielu z tkwiących w „lisich norach” żołnierzy
zastanawiało się wieczorem jak do doszło do tego, że po ośmiu dniach wojny
niemieckie oddziały dotarły do zachodnich dzielnic Warszawy…
Patrząc z
perspektywy długich dekad dzielących nas od tych wydarzeń łatwo konkludować, że
w związku z Traktatem Ribbentrop-Mołotow i kompletnym brakiem możliwości
udzielenia walczącej Polsce realnego wsparcia przez jej Zachodnich Sojuszników Wojsko
Polskie nie miało żadnych szans na pozytywne rozstrzygnięcie Kampanii Wrześniowej.
I jest to stwierdzenie całkowicie słuszne, choć bazujące na narosłych przez
wiele, wiele lat stereotypach uwypuklających przewagi agresorów nad obrońcami
II rzeczpospolitej w każdej możliwej dziedzinie. Jest zatem tragiczny los
Polaków i Państwa Polskiego nieuchronny, bo przecież rozpoczynający o poranku 1
września 1939 roku wojnę niemiecki Wehrmacht góruje i w liczbie żołnierzy i w każdej
kategorii uzbrojenia nad mobilizującymi się dopiero polskimi siłami. A do tego
17 września przez wschodnią granicę II RP wlewa się do walczącego kraju
sowiecka armia, która nie napotyka na swojej drodze żadnej tamy w postaci
zdolnych do walki jednostek bojowych. Po trwającej zatem 36 dni kampanii
istniejące zaledwie 21 lat państwo przestaje istnieć. Wypada jednak mimo
wszystkich tych oczywistych okoliczności zadać pytanie, czy wojskowe władze
najwyższe II Rzeczpospolitej faktycznie zdołały zrobić wszystko, by przygotować
kraj do wojny. A najlepiej właściwie przyjrzeć się z bliska podejmowanym w
okresie poprzedzającym Kampanię Wrześniową i rozważyć, czy by one zgodne z
czynnikami kształtującymi ówczesny punkt wyjścia do planowania wojny obronnej.
Mimo wszystko fakt rzucenia na kolana jednej z największych i najlepiej uzbrojonych
armii ówczesnego świata – jaką niewątpliwie było ówczesne Wojsko Polskie –
przez siły Wehrmachtu w ciągu de facto tygodnia musi zastanawiać i rodzić
pytania. Pytanie pozwalające stwierdzić jednoznacznie dlaczego „Silni, Zwarci i
Gotowi” nie okazali się takimi na polach bitew. Dlaczego na wielu odcinkach
długiego frontu Wojny Obronnej tysiące polskich żołnierzy od pierwszych godzin
wojny znaleźli się właściwie w beznadziejnym położeniu i przede wszystkim – czy
aby na pewno polskie dowództwo właściwie zbudowało założenia planu operacyjnego
mającego służyć obronie kraju, do czego Wojsko Polskie przygotowywane było tak
ogromnym, jak na możliwości jednego z najbiedniejszych krajów Europy kosztem.
Aby znaleźć
odpowiedź na tak stawiane pytania należy przybliżyć uwarunkowania geograficzne,
polityczne i ekonomiczne okresu bezpośrednio poprzedzającego wybuch wojny. Należy
przyjrzeć się stanowi wiedzy polskiego dowództwa najwyższego na temat przeciwnika
i jego zamiarów, oraz płynące z powyższego wnioski skutkujące takimi, a nie
innymi decyzjami Naczelnego Wodza, jako głównego architekta planu wojny
obronnej. Wreszcie warto też jasno wskazać konsekwencje przyjętych rozwiązań
operacyjnych, oraz podejmowanych przed wojną decyzji personalnych by móc jasno
wskazać w jakim stopniu założenia spłodzonego w umyśle Naczelnego Wodza planu
przystawały do realiów, a w jakim z takowymi się rozjeżdżały. Pozostanie
wówczas już tylko zaproponować kilka alternatywnych możliwości działania -
rzecz jasna w sposób pozostający w możliwie silnym związku z ówczesnym stanem
wiedzy i możliwości technicznych. Każdy bowiem bieg działań wojennych – także w
sytuacji, w której jedna wojująca strona ma zasadniczą przewagę nad swym
przeciwnikiem - jest realnie ujmując konsekwencją wcześniej przygotowanego planu
działania. Przewaga jednej strony nad drugą ma jedynie taki wpływ na bieg owych
działań zbrojnych, że strona słabsza ma dużo mniejszy margines błędu. Im większa
jest przewaga militarna strony silniejszej, tym bardziej margines ów kurczy się
i kurczą się możliwości strony słabszej. Podstawowym problemem podjętym w
niniejszej pracy jest zatem określenie, czy strona polska optymalnie
wykorzystała swe zdolności do stawiania oporu i wskazanie wprost, dlaczego
odpowiedź na to pytanie brzmieć musi „nie!”.
2.
Potencjał,
Geografia i Polityka
Państwo
polskie powstałe w konsekwencji rozstrzygnięć I Wojny Światowej miało 389 720
kilometrów kwadratowych i według ostatnich przedwojennych szacunków zamieszkiwane
było przez 34 849 000 mieszkańców, z których nieco ponad dwie trzecie stanowili
etniczni Polacy, resztę zaś liczne mniejszości narodowe – Ukraińcy, Żydzi,
Niemcy, Białorusini, Poleszucy. Mimo dynamicznego rozwoju najważniejszych ośrodków
miejskich, przede wszystkim stołecznej Warszawy, ogromna większość ludności
zamieszkiwała wieś i niewielkie miasteczka powiatowe. Zaludnienie kraju było
bardzo nierównomierne – największe zagęszczenie ludności występowało oczywiście
na obszarach największych miast i we wchodzącej w skład państwa wschodniej części
śląskiej konurbacji. Gęste zaludnienie występowało także na obszarach Mazowsza,
Małopolski Wschodniej i Zachodniej, oraz w okręgu łódzkim. Na dużych obszarach położonych
w północno wschodniej części kraju gęstość zaludnienia drastycznie spadała i
najniższa wartość osiągała na rozległych i podmokłych obszarach Polesia. Niejednorodność
gęstości zaludnienia nie była jedyną tego typu cechą II Rzeczpospolitej – na obszarze
kraju występowały olbrzymie różnice w zasadzie w każdym aspekcie życia
społecznego. Przede wszystkim istniały olbrzymie nierówności w poziomie życia i
poziomie dochodu, którym towarzyszyły także wielkie różnice w dostępie do
edukacji – na ogromnych obszarach kresów wschodnich państwa nadal utrzymywał
się wysoki poziom analfabetyzmu, a przecież korelacja między jakością edukacji,
a poziomem zamożności społeczeństwa jest dość łatwa do uchwycenia.
Sygnalizowane już różnice w poziomie życia poszczególnej części II RP były
ogromne – wysokość generowanego udziału w PKB na osobę na obszarach dawnego
zaboru pruskiego było w początkach państwa dwa razy wyższe od obszaru dawnej Galicji.
Po środku tych dwóch odległych od siebie biegunów sytuowały się ziemie dawnego
zaboru rosyjskiego. Takie wskazanie nierówności dochodowych byłoby jednak
zbytnim uproszczeniem – także w poszczególnych powiatach dawnych zaborów
występowały ogromne różnice – na terenie dawnej kongresówki dużo wyższy poziom
gospodarczy notowano w Warszawie i w okręgu łódzkim, niż w rolniczych powiatach
Podlasia, czy Wileńszczyzny. Zasadniczo w ciągu lat trzydziestych struktura
ludnościowa i ekonomiczna nie uległa większym zmianom i nieco ponad 70 procent ludności
nadal żyło na wsi, a rozwój przemysłowy był bardzo, bardzo powolny – co ważne, przyjęte
przez władze państwa założenia polityki ekonomicznej powodowały, że dystans
dzielący II RP od czołowych gospodarek europejskich nie tylko nie malał, ale
stale zwiększał się. PKB per capita w Polsce w 1938 roku wyniosło 2182 Dolary,
wobec 6266 dolarów w Wielkiej Brytanii. Stanowiło zatem 35 % procent dochodu
brytyjskiego – dla porównania, na ziemiach polskich w okresie poprzedzającym
wybuch I Wojny Światowej osiągano w 1910 roku 37 % brytyjskiego PKB per capita.
Zasadniczy
wpływ na sytuację permanentnego niedorozwoju ekonomicznego (w 1939 roku dostęp
do energii elektrycznej miało zaledwie 3 % wiejskich gospodarstw domowych)
miały trzy zasadnicze czynniki, którymi były:
- uporczywe
trzymanie się złotego standardu, co stymulowało import, ale szalenie utrudniało
eksport.
- stale rozwijający
się etatyzm i wzrost zaangażowania państwa w życie ekonomiczne, w którym brak
środków inwestycyjnych prowadził stale do „wyspowego” charakteru prowadzonych
inwestycji, z których większość i tak służyła w mniejszym lub większym stopniu
obronności, a nie rozwoju ekonomicznego.
- problem
kosztów budżetowych związanych z utrzymywaniem nieproporcjonalnie wielkiej
armii czasu pokoju w stosunku do realnych możliwości państwa.
Jeśli o jakim
kraju europejskim dekad międzywojnia można było powiedzieć, że to właściwie
armia posiadająca kraj, to krajem takim była właśnie II RP. Fizycznie budżety
roczne na obronność oscylowały rocznie w graniach około 800-850 milionów
złotych, co średnio stanowiło 34 % wydatków budżetowych państwa i około 6,5 % generowanego
PKB. Trudno wskazać różne dodatkowe wydatki na obronność zakamuflowane w innych
ministerstwach, ale ocenia się, że w niektórych latach na siły zbrojne
przeznaczano aż 43 % budżetu. W roku budżetowym 1938-1939 zaplanowano wydatki
publiczne na kwotę 2 474 935 020, z czego na ministerstwo obrony przypadało
niemal 800 000 000 złotych, a nie uwzględniam tutaj innych wydatków na
obronność przepływających przez inne ministerstwa i wydatków nadzwyczajnych. Gdyby
brać pod uwagę skalę wydatków na obronność należało się spodziewać zdolności
państwa do posiadania w wypadku kryzysu politycznego dostatecznie silnej armii,
zdolnej do efektywnej obrony terytorium II RP, lecz choć siły zbrojne liczące w
czasie pokoju od 270 000, do aż 330 000 ludzi w wypadku pełnej mobilizacji
miały rozrosnąć się do liczby ponad 1,5 miliona ludzi nie stanowiły realnie
przeciwwagi dla sił zbrojnych ZSRR, a od 1936 roku także i Niemiec. Mało tego –
osiągana w czasie mobilizacji ilość żołnierzy nie korespondowała nawet ze
zdolnością demograficzną, gdyż polskie władze wojskowe oceniały zasoby ludzkie
zdolne do służby czasu wojny na grubo ponad 4 miliony mężczyzn. Nawet, jeśli
oczywistym jest brak możliwości powołania pod broń wszystkich mężczyzn z
roczników zdolnych do służby i tak rzuca się w oczy duża dysproporcja wyrażana
nie tylko fizycznymi zasobami demograficznymi, ale także zdolnością do
zorganizowania rezerw ludzkich w związki bojowe – armia czynna licząca w czasie
pokoju trzydzieści dywizji piechoty (skadrowanych) stanowiących o sile Wojska
Polskiego, po ukończeniu mobilizacji rozrastała się jedynie o dziewięć dywizji rezerwowych.
Przykładowo, Francja posiadała w czasie pokoju w pewnych okresach zaledwie
osiemnaście czynnych dywizji piechoty, ale posiadając w sumie niewiele więcej
ludności (bo około 41,5 milionów w Metropolii w 1938 roku) wystawiała po pełnej
mobilizacji ponad 100 dywizji, z których w sumie tylko niewielka część
wystawiana była przez kolonie i terytoria zależne. To ogromna dysproporcja
podkreślająca ostro ujemne strony przyjętego przez państwo polskie modelu utrzymywania
armii czasu pokoju. Najważniejszym problemem był rzecz jasna brak adekwatnych
finansów, gdyż posiadanie tak wielkiej armii powodowało „przejadanie” związane
z codziennym utrzymaniem znakomitej większości posiadanych środków budżetowych.
Średnio bowiem, rocznie z budżetu wojskowego wydatkowano na cele związane z
modernizacją uzbrojenia, budowaniem zapasów mobilizacyjnych i budową systemów
fortyfikacji około 167 milionów złotych. Wraz z gwałtownym przyspieszeniem
rozwoju techniki wojskowej w dwudziestoleciu międzywojennym była to kropla w
morzu potrzeb, tym bardziej, że władze wojskowe usiłowały przez długie okresy
prowadzić równolegle wiele projektów inwestycyjnych – jednocześnie zatem
budowano okręty dla Marynarki Wojennej, zamawiano samoloty dla lotnictwa,
kupowano czołgi i rozbudowywano fortyfikacje stałe, głównie na wschodzie kraju.
Pewnym
dodatkiem do ogólnego potencjału finansowego był eksport broni, organizowany
przez państwowe konsorcjum o nazwie SEPEWE, które usiłowało dość aktywnie
poszukiwać rynków zbytu na polskie uzbrojenie i wyposażenie – zarówno z tak
zwanych „stoków” (czyli broni starej, zmagazynowanej przez Wojsko Polskie), jak
i produkcji bieżącej zakładów zbrojeniowych. W rekordowym 1937 roku SEPEWE
zdołało sprzedać broń za 135 000 000 złotych, co stanowiło około połowy sum
uzyskanych w latach 1927-1938. W okresie tym uzyskano bowiem zamówienia na
łączną kwotę 291 309 024 złotych, z czego zrealizowano w całości dostawy na
kwotę 257 678 271 złotych. SEPEWE
wyeksportowało z Polski do różnych krajów, z których najważniejszym odbiorcą
była Republika Hiszpańska w okresie wojny domowej łącznie:
- 280 000
karabinów i karabinków (w całości z magazynów)
- 19 000
karabinów maszynowych (17 % to broń fabrycznie nowa)
- 1400 dział i
moździerzy (w 34 % z bieżącej produkcji)
- 102 czołgi (6
% to nowo wyprodukowane pojazdy)
- 290
samolotów, z czego 251 bojowych (aż 85 % to maszyny wyprodukowane w Polsce)
- 1 100 000
sztuk amunicji artyleryjskiej (30 % nowo wyprodukowanej)
- 250 000 000
sztuk amunicji strzeleckiej (27 % nowo wyprodukowanej)
Liczby te
powodowały, że II Rzeczpospolita stała się jednym ze światowych liderów w
eksporcie broni, choć udział eksportu tego asortymentu w liczbach globalnych przeciętnie
stanowił zaledwie około 1,5 % całości eksportu państwa, co było zjawiskiem
normalnym wśród konkurentów na rynku broni. Trudno jest ocenić wysokość
czystego zysku wynikającego z obecności na rynku handlu bronią – w okresie
ponad dekady odnotować należy kwotę około 40 000 000 złotych z części zysków
przeznaczoną na inwestycje, oraz w przybliżeniu od 100 do 120 milionów złotych,
które SEPEWE przekazało na Fundusz Obrony Narodowej. Jak widać zatem po tych pobieżnych
wyliczeniach zyski z handlu bronią stanowiły mniej więcej 10 % środków
finansowych, przeznaczonych w dekadzie 1929-1939 na modernizację sił zbrojnych.
Działko ppanc 37 mm wz. 1936
Być może liczby
te nie wydają się zbyt wielkie w stosunku do potrzeb, struktury odpowiedzialne
za eksport stanowiły bardzo ważne ogniwo w strukturach ekonomicznych związanych
z produkcja zbrojeniową. Otóż, już od wczesnych lat dwudziestych z żelazną konsekwencją
władze II RP stale rozbudowywały zaplecze przemysłowe pracujące na rzecz sił
zbrojnych. Przy realizacji owych planów przyjęto założenie posiadania bazy
produkcyjnej i remontowej zdolnej do sprostania potrzebom rodzimych sił zbrojnych
czasu wojny i w efekcie tej niezbyt przemyślanej decyzji państwo od 1921 roku, aż do wybuchu wojny bez
ustanku wykładało olbrzymie kwoty na rozbudowę posiadanej bazy przemysłowej,
czego apogeum nastąpiło wraz z realizacją planu budowy Centralnego Okręgu
Przemysłowego, co pochłonęło w latach poprzedzających bezpośrednio wybuch wojny
całość zdolności inwestycyjnych państwa. Tymczasem budowana z tak wielkim
rozmachem i kosztami struktura przemysłowa na papierze zdolna do wytwarzania
olbrzymich ilości uzbrojenia i wyposażenia, była źródeł ogromnych problemów –
zakłady generowały bowiem ogromne straty, gdyż główny nabywca, czyli Wojsko
Polskie nie było w stanie składać tak wielkich zamówień, by produkcja wielu
rodzajów broni była w ogóle opłacalna. Tutaj właśnie pojawia się krytycznie
ważna rola eksportu broni – jako, że co czwarty wyprodukowany w Polsce w latach
1927-1939 samolot został sprzedany do krajów trzecich – wybudowany i wyposażone
za olbrzymie środki zakłady lotnicze egzystowały wyłącznie dzięki takiej
możliwości. W pozostałych gałęziach przemysłu obronnego sprawy układały się dokładnie
tak samo. Normą – przy braku zamówień – było ograniczanie produkcji do jednej
zmiany, albo i czasu krótszego. Norma było zwalnianie grupowe pracowników, przy
czym po uzyskaniu zamówień eksportowych lub rządowych trzeba było błyskawicznie
organizować personel na nowo. Norma było podczas gorączki inwestycyjnej czasu
budowy COP przenoszenie wykwalifikowanych pracowników z istniejących do nowo wybudowanych
zakładów w celu uruchomienia procesu technologicznego, co w większości
przypadków miało katastrofalny wpływ na poziom produkcji tych pierwszych.
Przemysł zbrojeniowy II Rzeczypospolitej na papierze zdolny był do bardzo
imponującej rocznej produkcji, ale potencjał ów, obliczany w lotnictwie w 1938
roku na zdolność do produkcji około 120 samolotów miesięcznie wykorzystywany
był latami w bardzo niewielkiej części, a cały przemysł konsekwentnie przynosił
straty finansowe, traktowane przez władze państwa, jako rodzaj „zła koniecznego”.
Takie podejście powodowało stały odpływ środków finansowych mogących służyć
środkom inwestycyjnym na rozwój gospodarczy państwa, lub modernizację armii i
tylko w niewielkiej części został powetowany przez eksport, którego wolumen jak
widzieliśmy wyżej, nie był zbyt imponujący. To systemowe marnotrawstwo środków
weszło w fazę apogeum w okresie budowy COP, które wchłonęło olbrzymie kwoty
stanowiące w zasadzie niemal całość środków inwestycyjnych państwa. Oficjalnie
podaje się kwoty rzędu około 1 miliarda złotych, co stanowiło w latach
1937-1939 około 60 % wysiłku inwestycyjnego państwa, ale należy wziąć pod uwagę
koszty z reguły nieujmowane w zestawieniach, takie jak nakłady na zakup surowców
do rozruchu produkcyjnego, czy dziwaczne wygibasy służące temu celowi w postaci
zamawiania w zakładach starachowickich haubic 100 mm w częściach, po to, by
składać je finalnie w nowo zbudowanych Zakładach Południowych, jak uczyniono w
1939 roku. Ponieważ gorączka inwestycyjna była niezwykle w realiach II
Rzeczypospolitej kosztowna wypada rozważyć jej wpływ na łączny potencjał obronny
państwa u progu II Wojny Światowej.
"Gospodarska" wizyta najwyższych władz państwowych na jednym z placów budowy COP.
Tutaj wynik
jest skrajnie negatywny i to pomimo budowanej przez długie okresy narracji
stricte propagandowej wskazującej na szereg korzyści płynących z realizacji
ambitnych planów Ministra Kwiatkowskiego. Faktycznie, tego typu działalność inwestycyjna
wpisywała się w pewien sposób w dominujących w owych czasach pogląd w ekonomii,
głoszący, że państwa ekonomicznie zacofane – takie właśnie jak II RP – sa w
stanie nadrobić „zaległości” jedynie w formie „wielkiego skoku”, czyli
realizacji takiego właśnie inwestycyjnego szaleństwa, naturalnie wyłącznie w
ramach środowiska planu gospodarczego. Głos mniejszości – traktowanych jako
skompromitowanych przez konsekwencje Wielkiego Kryzysu ekonomistów związanych z
nurtem liberalizmu gospodarczego szkoły wiedeńskiej, czy także zorientowanych
bardziej lewicowo ekonomistów w rodzaju wybitnego Oskara Lange został świadomie
zignorowany. Oczywiście praktyka jeszcze przed wybuchem wojny jasno wskazywała,
że nadmierna zdolność produkcyjna bez odpowiednich zamówień musi stać się przyczyną
nierentowności większości zbudowanych od podstaw zakładów, co zresztą było
normą od początku lat dwudziestych. Co gorsza – mimo wykazania w prosty sposób
prawdy najbardziej oczywistej, czyli ścisłego powiązania poziomu dochodów
gospodarstwa domowego z realnym wzrostem gospodarczym w warunkach Polski
Przedwojennej (tutaj rola wspomnianego Oskara Lange) plan Ministra Kwiatkowskiego
w żaden sposób nie podnosił poziomu dochodów społeczeństwa jako całości, a
pozostawiał w ogóle bez rozwiązania i to na długie lata problemy podstawowe,
takie jak poziom szkolnictwa i dostęp do edukacji, co w znacznej mierze
niweczyło skuteczność wydawanych kwot. Państwo ogłosiło triumf swej polityki
ekonomicznej, deklarując powstanie dziesiątek nowych zakładów przemysłowych, w których
i wokół których zatrudnienie znalazło niemal 110 000 osób, a tymczasem odwracało
się plecami od liczonego w milionach osób bezrobocia agrarnego będącego w
znacznej mierze przyczyną bardzo niskiego w warunkach nawet
środkowoeuropejskich poziomu życia statystycznego mieszkańca Polski Wiejskiej i
Polski Powiatowej, a mówimy tutaj o przytłaczającej większości mieszkańców II
RP. Krótko mówiąc – fabryczne kominy i hale produkcyjne postawione kosztem
olbrzymich wyrzeczeń niezbyt skutecznie przysłoniły biedę krytych strzechą
domostw drobnego i średniego chłopstwa, gdzie aż do wybuchu wojny mrok ubóstwa w
najmniejszym nawet stopniu nie rozjaśnił się żarówką nowoczesności.
Nauka robotników w Hucie Stalowa Wola.
Reasumując, państwo
posiadając dużą w warunkach europejskich powierzchnię, bogactwa naturalne i
liczbę ludności było niesłychanie ubogie i nie posiadało wystarczających
środków finansowych na stała i konsekwentną politykę modernizacji armii, która i
tak pozostawała głównym beneficjentem wydatków budżetowych. Bez względu na stały
motyw przewodni obrońców polityki ekonomicznej II RP wskazującej na krótki czas
budowy państwa po latach rozbiorów wskazać należy jasno na całą litanię błędów
i zaniechań skutkujących tym, że porównując PKB ziem polskich w 1913 roku, do
PKB II RP w roku 1938 widzimy łączny wzrost wynoszący zaledwie 25 %. Do
kluczowych należą:
- Kompletny
brak zainteresowania dynamicznym wzrostem gospodarczym i poprawą dochodowości
gospodarstw domowych. Prowadzona w dobie sanacyjnego reżimu polityka inwestycyjna
ograniczała się niemal wyłącznie do sfery stricte przemysłowej z naciskiem na
przemysł ciężki, służący w głównej mierze armii. Oczywiście odnotowano wzrost
znaczenia przemysłu w globalnych wynikach ekonomicznych, gdy do 1939 roku jego
udział w PKB wzrósł do 50 %, ale ten statystyczny trick w dużej mierze wyjaśnia
gigantyczny spadek cen artykułów żywnościowych (nawet o dwie trzecie w wielu
przypadkach) w dobie Wielkiego Kryzysu. Niewielkie wzrosty cen obserwowane od
połowy lat trzydziestych nie zmieniły niczego, gdyż w okresie tym państwo
również zwiększa presję podatkową na rolnictwo, w którym u schyłku II RP nadal
pracuje, lub dzięki któremu egzystuje ponad 70 % społeczeństwa.
- Fatalna
polityka monetarna państwa, objawiająca się skrajnie konserwatywnym podejściem
do zwalczania efektów Wielkiego Kryzysu, który w konsekwencji trwał o wiele
dłużej i był dużo bardziej niszczycielski niż w większości krajów europejskich.
Uporczywe trzymanie się standardu złota było niebywale kosztowne, a przede
wszystkim generowało olbrzymie trudności eksporterom. Dodatkową trudnością, a
właściwie tamą dla skutecznego pchnięcia naprzód dynamiki rozwoju ekonomicznego
było konsekwentne trzymanie się zasady rezygnacji z długu publicznego. Ostatnie
lata budżetowe II RP stoją pod znakiem nadwyżek budżetowych, przy stałym (choć
powolnym spadku poziomu zadłużenia). Państwo nie było z uwagi na swoje zacofanie
i niestabilność mile widzianym klientem wielkich konsorcjów bankowych, a
rezygnacja z możliwości dających finansowanie inwestycji, szkolnictwa, infrastruktury
długiem redukowała zdolności inwestycyjne do żałosnego poziomu.
- Stanowczo
zbyt wielkie obciążenie budżetu państwa przez koszty utrzymywania nadmiernie
rozrośniętych sił zbrojnych doby pokoju. Wypada tutaj odnotować, że jak oblicza
R. Nowosadzki, rezygnacja z dziesięciu dywizji czynnych czasu pokoju na rzecz
trzydziestu pułkowych ośrodków mobilizacyjnych przyniosłaby zysk w postaci
oszczędności na poziomie 65 milionów złotych rocznie. To w ogromnym stopniu
zwiększyłoby możliwości inwestycyjne w sferze modernizacji armii od połowy lat
trzydziestych, albo znacznie odciążyło by budżet państwa – i jedno i drugie
rozwiązanie jest znacznie korzystniejsze od wydawania bajońskich sum na
podtrzymywanie egzystencji sił zbrojnych bez zapewnienia im dostatecznej
jakości i głębi rezerw na wypadek konfliktu zbrojnego.
Polska wieś w czasach II RP.
Oczywiście
wypada zauważyć, że w kwestii miejsca II RP na mapie ówczesnej Europy kwestia
posiadania sprawnych i dostatecznie potężnych sił zbrojnych była kwestią wagi
pierwszorzędnej. Rzeczpospolita z większością sąsiadów łączyły bardzo trudne,
by nie powiedzieć złe relacje. O ile Litwa nie była z natury rzeczy poważniejszym
zagrożeniem, to stale nieprzychylne Niemcy i ZSRR były już problemem bardzo poważnym.
Nie była przyjazna Polsce także długa karpacka granica z Czechosłowacją, z
która relacje zatruwała nie rozwiązana sprawa Zaolzia. De facto kraj ów był
jedynym stabilnym krajem o ustroju demokratycznym, z którym Polska graniczyła,
a polska dyplomacja nie potrafiła w żaden sposób wznieść się ponad podziały i
zbliżyć do Pragi będącej w istocie bardzo pożądanym potencjalnym sojusznikiem
po dojściu Hitlera do władzy z uwagi na niemieckie zagrożenie. Państwa otwarcie
Polsce sprzyjające to jedynie Łotwa i Rumunia, przy czym oba stanowiły potencjał
sojusznicy jedynie w wypadku konfliktu zbrojnego z ZSRR. Zasadniczym
sojusznikiem Polski pozostawała Francja, będąca aż do schyłku lat trzydziestych
najważniejszą siła militarną Europy, szybko jednak doganianą prze agresywne
Niemcy. Polska dyplomacja nie dostrzegając żadnych alternatyw oparła system
bezpieczeństwa państwa o sojusz z Francją i o gwarancje bezpieczeństwa ze
Strony Wielkiej Brytanii, co jednak z uwagi na dramatyczną słabość brytyjskich
sił lądowych niewiele wnosiło. Wprawdzie na papierze zdolność militarna
Londynu, Paryża i Warszawy wydawała się skuteczną przeciwwagą dla Niemiec,
rzeczywistość okazywała się jednak dużo bardziej mroczna. Państwa sojusznicze w
zasadzie nie wypracowały skutecznych kanałów komunikacyjnych służących do
nawiązania kompleksowego przeciwdziałania niemieckiej agresji, a nawet zaledwie
w minimalnym stopniu uzgodniło podstawy militarnego współdziałania w wypadku
wojny. Kompletnie nie uwzględniono w planach obronnych głębokich zmian w
sytuacji operacyjnej i strategicznej – z uwagi na środkowe położenie Niemiec w
potencjalnym konflikcie były w stanie one osłonić się jedynie na jednym
froncie, skupiając gros sił na drugim, by rzucić na kolana odizolowanego
sojusznika – Polskę. Przyjęcie założeń głoszących, że Wojsko Polskie uzyska w ciągu
dwóch tygodni od mobilizacji pomoc ze strony generalnej ofensywy wojsk
francuskich nie mogło być niczym innym, jak tylko pobożnym życzeniem z uwagi na
rozciągające się wzdłuż francusko-niemieckiej granicy konsekwentnie budowane
umocnienia Linii Zygfryda. Tym samym – wojsko francuskie musiałoby w próbować poszukiwać
przełamania w bardzo wąskim pasie działania, który wyprowadzał zwycięskie
oddziały nad Ren, stanowiący bardzo poważną przeszkodę do dalszych działań. Gwałtowna
rozbudowa niemieckich zdolności mobilizacyjnych z każdym miesiącem pogarszała zresztą
korzystny stosunek sił, a dynamiczny rozwój niemieckich sił powietrznych
gwarantował, że ewentualna ofensywa nie będzie przebiegać pod znakiem
posiadania przewagi w powietrzu. W zasadzie Alianci Zachodni polegać musieli na
deklaracjach strony polskiej na temat zdolności do podtrzymania oporu przeciw
niemieckiej agresji, przy czym trudno było podzielać polski optymizm na ten
temat biorąc pod uwagę stan polskich sił zbrojnych i obliczany stosunek sił z
Niemcami koncentrującymi gros swej siły zbrojnej na wschodzie. Mimo wszystko
zarówno Londyn, jak i Paryż aż do schyłku sierpnia 1939 roku z optymizmem
zapatrywały się na perspektywy w nadchodzącym konflikcie – Niemcy – choć groźne
– były osaczone przez sojuszników, w dodatku mogących liczyć na przychylność i
poparcie Waszyngtonu. Oczywiście USA nie zamierzało uczestniczyć bezpośrednio w
ewentualnych działaniach wojennych, ale sympatyzując z Demokracjami Zachodnimi były
w stanie udzielić im szerokiego wsparcia materiałowego, przy jednoczesnej
blokadzie niemieckiej wymiany handlowej. Powtarzała się zatem sytuacja z lat I
Wojny Światowej, gdy Niemcy postrzegane globalnie jako agresor pełniły role „oblężonej
twierdzy”, co nie mogło im wróżyć w świetle doświadczeń sukcesu. Strategia
działania obliczona na ścisłą izolację Niemiec i oczekiwanie na ich ekonomiczne
obumarcie okazała się jednak bardzo niebezpieczną – gdy podpisywano traktat
Ribbentrop-Mołotow Alianci nie posiadali żadnego alternatywnego planu
działania.
Będąc w tym
punkcie, przyjrzeć należy się strukturze i wyposażeniu polskich sił zbrojnych w
przede dniu wybuchu wojny. Zwłaszcza, jeśli Warszawa nie mogła liczyć na żadne
realne wsparcie materiałowe ze strony swych zachodnich sojuszników.
3.
Siły
zbrojne II RP - ocena.
Charakterystyczną
cechą polskich sił zbrojnych był – jak już zauważyłem uprzednio – bardzo rozbudowana
wszerz organizacja struktur czasu pokoju. Choć liczebność Wojska Polskiego ze
wszystkimi służbami nie przekraczała raczej 280 000 ludzi, stojący na czele
wojska Generalny Inspektor Sił Zbrojnych i podlegający mu Sztab Główny Wojska
Polskiego posiadał ogromne znaczenie w politycznej układance II RP i często nie
napotykał nawet na najsłabszą formę cywilnej kontroli nad siłami zbrojnymi. Obejmujący
stanowisko Generalnego Inspektora w dniu (a właściwie w noc śmierci) Józefa Piłsudskiego
Edward Rydz-Śmigły należał do najbliższego grona współpracowników zmarłego
generalissimusa, więc wybór taki gwarantował pewną kontynuację dotychczasowej
polityki zagranicznej i wewnętrznej. Zasadniczym celem przyświecającym
wywindowanie Rydza-Śmigłego na stanowisko Generalnego Inspektora Sił Zbrojnych
była jednak chęć umocnienia politycznej pozycji przez dwóch rywalizujących ze
sobą polityków – Prezydenta RP Ignacego Mościckiego i Prezesa Rady Ministrów, pułkownika
Walerego Sławka. Naturalnym kontrkandydatem Rydza, był generał Kazimierz Sosnkowski,
który jednak błyskawicznie przepadł z kretesem, gdyż z uwagi na jego nie tajone
ambicje polityczne odbierany był zarówno przez Prezydenta, jak i Premiera jako
konkurencja i zagrożenie. Tymczasem, jak pokazała najbliższa przyszłość obaj
decydenci dramatycznie się pomylili w ocenie politycznego zaangażowania
kandydatów. Edward Rydz-Śmigły w zasadzie od początku zaczął budować swoje
polityczne zaplecze – posłużył się przy tym konfliktem na osi Rząd-Belweder,
stając wyraźnie po stronie Prezydenta, z którym wielokrotnie spotkał się
zakulisowo. Już w październiku 1935 roku Walery Sławek czując utratę poparcia
podał się do dymisji, a jego następca – marian Zyndram-Kościałkowski na dzień
dobry doczekał się potężnego afrontu ze strony szefa GISZ-u, który nie przyjął
oficjalnej wizyty szefa rządu. Po upadku w maju 1936 roku rządu
Kościałkowskiego pozycja Rydza-Śmigłego jeszcze bardziej wzrosła, gdyż nie
tylko zyskał wpływ na obsadę fotela Prezesa Rady Ministrów, ale zdołał
przeforsować kandydaturę bliskiego mu generała Felicjana Sławoj-Składkowskiego.
Co szczególnie rzucało się w oczy – właściwie z dnia na dzień Edward
Rydz-Śmigły zaczął odgrywać w polityce polskiej pierwsze skrzypce. Przekraczając
swe konstytucyjne uprawnienia wygłosił przemówienie na inauguracyjnym
posiedzeniu rządu, którego jako Generalny Inspektor Sił Zbrojnych nie był
członkiem. Wraz z rozkładem BBWR podjął decyzję o powołaniu do życia nowego
partyjnego zaplecza autorytaryzmu w postaci, Obozu Zjednoczenia Narodowego,
czyli niesławnego „Ozonu”. Wypierając wpływy prezydenckie Rydz-Śmigły wyrastał
w ciągu zaledwie miesięcy na kluczową postać w kraju, tym bardziej, że w sprawach
sił zbrojnych dysponował dowolnie swym teoretycznym przełożonym w randze
Ministra Spraw Wojskowych – generałem Kasprzyckim, który był mu całkowicie
powolny. Już w czerwcu 1936 roku Edward Rydz-Śmigły uzyskał stopień Marszałka
Polski, a wszystkim opisywanym wydarzeniom towarzyszył niebywały propagandowy
zgiełk, którego treścią była budowa kultu nowego sternika sił zbrojnych.
Naczelny Wódz na fotografii propagandowej.
Ujawnienie się
politycznych ambicji Edwarda Rydza-Śmigłego i zapewnienie sobie kluczowej roli
we władzach państwa pozwoliło szefowi GISZ-u przeprowadzić szereg posunięć administracyjnych,
które można złączyć wspólnym mianownikiem generalnej próby modernizacji Wojska
Polskiego. Przy okazji, mimo zauważalnej dynamiki w działaniach w sferze
politycznej Marszałek Polski w sprawach związanych z armią okazał się być
zadziwiająco uległy w sprawach istotnych. W gruncie rzeczy – jako nieodrodny
naśladowca Piłsudskiego – starannie dbał o swoją dominująca pozycję i
kontynuował politykę spychania na plan dalszy struktur Sztabu Głównego. W
dalszej perspektywie czasowej okazał się także w wielu kwestiach podatny na
sugestie oficerów z grona własnego zaplecza politycznego, będących
przeciwnikami procesów modernizacyjnych sił zbrojnych. Nie powinno to właściwie
nikogo dziwić, gdyby prześledzić karierę wojskową Marszałka – podczas gwałtownego
wzrostu znaczenia u boku Piłsudskiego w czasie wojny 1920 roku wymagał stałego
nadzoru ze strony swego pryncypała i wielokrotnie wykazywał tendencje do braku
zdolności szybkiego podejmowania istotnych decyzji. Pewnym plusem – z drugiej
strony patrząc – było stanowisko Rydza-Śmigłego w sprawie przyszłego konfliktu
z Niemcami, który przynajmniej od wiosny 1936 roku uważał za absolutnie pewny. Parł
zatem do poprawy relacji z Francją i był jednym z architektów porozumienia o
kredycie na modernizację armii udzielonym przez Francję Polsce. Wprawdzie
kredyt ów – 2 miliardy franków – nie miał decydującego wpływu na stan polskich
zbrojeń, ale w świetle przedstawionych uprzednio trudności z finansowaniem
modernizacji wojska nie można było takiego zastrzyku gotówki i sprzętu
zignorować. Proces modernizacji armii zaczął się zatem pod dobrymi auspicjami,
ale cóż – jak głosi porzekadło ludowe - im dalej w las, tym więcej drzew…
Pomijając –
rzekłbym – kosmetyczne zmiany w strukturze Wojska Polskiego działalność Generalnego
Inspektora Sił Zbrojnych na rzecz modernizacji wojska i rozbudowy jego stanów
liczebnych czasu wojny określona musi zostać wyłącznie negatywnie. Przede
wszystkim, Rydz-Śmigły w żaden sposób nie pochylił się nad problemem bardzo
niezdrowej struktury finansowania programu modernizacji. Co gorsza – Generalny Inspektor
zupełnie nie zastanowił się nad koniecznością skupienia wątłych bądź co bądź
rezerw finansowych na programach zbrojeniowych uznanych za priorytetowe. Państwo
zatem dalej finansowało wiele równoległych programów rozwojowych mających
przynieść wymierne efekty dopiero w bardzo odległej perspektywie czasowej, choć
Generalny Inspektor musiał mieć świadomość niebywałego tempa niemieckich
zbrojeń, a co za tym idzie dramatycznego braku czasu. Biorąc pod uwagę
potencjał i możliwości dwóch ewidentnie nieprzyjaznych Polsce sąsiadów –
Niemiec i ZSRR oczywistym było, że w programie modernizacyjnym należy skupić
się na wzmocnieniu siły ognia polskich wielkich jednostek i poprawie ich
mobilności. Równie wielkie znaczenie miało radykalne podniesienie zdolności odpornej
w walce z bronią pancerną i lotnictwem poprzez wprowadzenie do służby liniowej
skutecznej broni przeciwpancernej i posiadania sił powietrznych zdolnych do
obrony przestrzeni powietrznej terytorium kraju. Toczące się na Dalekim
Wschodzie, a niedługo także w Hiszpanii konflikty jasno pokazywały skokowy
wzrost znaczenia broni technicznych, co jednak w świetle działań GISZ-u nie
zrobiło na polskim kierownictwie wojskowym większego wrażenia. Nie można rzecz
jasna zarzucić Rydzowi-Śmigłemu całkowitego zaniechania procesów
modernizacyjnych, ale brak dostatecznej determinacji i brak zainteresowania
źródłami istniejących trudności już tak.
Bardzo dziwna
była polityka kierownictwa wojskowego dotycząca stanu uzbrojenia i wyposażenia
sił zbrojnych. Wprawdzie przyjęto do uzbrojenia wiele nowoczesnych systemów
broni w niczym nie ustępującym, a często przewyższającym światowe standardy,
ale proces nasycania sił zbrojnych był bardzo powolny. Idealnym przykładem jest
tutaj kwestia broni przeciwpancernej w postaci znakomitych działek 37 mm, które
stanowić miały o sile zabezpieczenia przeciwpancernego polskich wielkich
jednostek. Planowano przyjęcie na uzbrojenie 3000 działek wytwarzanych na
licencji szwedzkiego Boforsa jako wzór 1936. Mimo posiadania naprawdę imponującego
zaplecza produkcyjnego do wybuchu wojny zdołano jednak przyjąć na uzbrojenie najprawdopodobniej
1278 tych działek, przy czym przegapiono możliwość przejęcia partii 296 sztuk
wykonanych na eksport, choć byłoby to nieocenione wzmocnienie potencjału wojsk
lądowych. Oczywiście, na przeszkodzie pełnemu wykorzystaniu zdolności
produkcyjnych rodzimych zakładów w tej kwestii stanęły liche warunki
finansowania. Podobnie sprawy układały się w równie ważnych kwestiach artylerii
przeciwlotniczej i polowej, których słabość była na tle innych liczących się
globalnie armii bardzo widoczna. I tutaj zakłady produkowały sprzęt o niezłych
lub wręcz doskonałych parametrach w niewielkich ilościach, ratując się
eksportem, gdyż zamówień ze strony rządowej po prostu nie było. Nie było, bo
być nie mogło – jeśli tylko przypomnimy sobie politykę wydatkową państwa w
dziedzinie obronności i nie tylko zresztą.
Polska piechota podczas parady wojskowej.
Nie wykorzystano
czasu pomiędzy 1936, a 1939 rokiem na modernizację sił powietrznych. Tutaj
chyba najbardziej uwidaczniał się ekonomiczny dystans dzielący Polskę od czołowych
sił militarnych świata. Państwo polskie okazało się bezradne wobec skokowego
awansu technologicznego awiacji mającego miejsce około połowy lat
trzydziestych. Co dziwne – dokonując modernizacji posiadanego sprzętu
latającego władze podlegającej strukturalnie Armii sił powietrznych, które nie
były osobnym rodzajem broni, zainwestowano poważne kwoty w przyjęcie do służby
samolotów bombowych PZL.37 „Łoś”, których do służby trafiło przed wybuchem
wojny zaledwie 36 egzemplarzy, choć wyprodukowano dla sił powietrznych 61.
Tymczasem krytycznie ważny komponent sił powietrznych, czyli lotnictwo
myśliwskie pozostało w przededniu wojny z około 280 kompletnie przestarzałymi
samolotami typów PZL P.7 i PZL P.11. Jeśli zatem pobieżnie porównamy potencjał
sił powietrznych Polski, Niemiec i ZSRR w 1936 roku szybko okaże się, że to
strona Polska musiała w ewentualnym konflikcie zbrojnym przyjąć postawę
defensywną, musi zatem dziwić kompletny brak alarmowych posunięć
organizacyjnych i modernizacyjnych na rzecz poprawy stanu lotnictwa
myśliwskiego, bez którego nie miały przecież na polu walki racji bytu ani siły
bombowe, ani rozpoznawcze, ani łącznikowe. Tymczasem mimo ogromnych trudności z
pozyskaniem silników lotniczych o dostatecznie dużej mocy pracowano w spokojnym
tempie nad krajowymi konstrukcjami takimi jak „Jastrząb”, czy dwusilnikowy „Wilk”.
Do wybuchu wojny nie wyprodukowano ani jednej maszyny obu typów w ramach
produkcji seryjnej. Próbowano w ostatniej chwili ratować się importem francuskich
i brytyjskich konstrukcji lotniczych, ale także te samoloty nie wzięły udziału
w walkach. W zasadzie ta dychotomia w próbach modernizacji jest czymś charakterystycznym
dla wielu rodzajów uzbrojenia – przez długie lata stawiano na produkcyjną
autarkię państwa, by w ostatnich miesiącach poprzedzających wybuch nieuchronnej
wojny próbowano desperacko ratować się zakupami zagranicznymi, przy czym w związku
z międzynarodowym wyścigiem zbrojeń nakręconym przez III Rzeszę o takie zakupy
było skrajnie trudno. Za duży sukces należy zatem uznać zakup francuskich
czołgów Renault R-35, które w liczbie pięćdziesięciu przybyły do Polski bodaj w
lipcu 1939 roku. Był to sukces, bo na przykład próbę zakupu nowoczesnych
samolotów CANT dla Morskiego Dywizjonu Lotniczego we Włoszech kontrahent
skutecznie zablokował – jedyna przybyła do Polski maszyna nie posiadała na
pokładzie amunicji i została zniszczona podczas niemieckiego ataku lotniczego w
głębi kraju w dniu 11 września 1939 roku. Nie widać w działaniach polskich
władz najwyższych tutaj szczególnie silnego pędu modernizacyjnego. Dziś zrzucamy
ten smutny fakt na brak środków finansowych, ale to tylko jedna strona medalu –
pora przyjrzeć się drugiej.
Poczet sztandarowy podczas uroczystości.
Główną siłą Wojska
Polskiego pozostawały przez cały okres Dwudziestolecia wojska lądowe zwane po prostu
Wojskiem. Jego rdzeń stanowiło na przełomie 1938 i 1939 roku trzydzieści czynnych
dywizji piechoty i jedenaście brygad kawalerii o takim samym statusie. W zasadzie
pozostałe rodzaje broni – artyleria, broń pancerna, lotnictwo, czy saperzy
stanowili wobec tego komponentu sił zbrojnych jednostki służebne. Do wybuchu
wojny zorganizowano w całości jedną brygadę zmotoryzowaną, druga pozostawała w
stadium organizacji. W wypadku mobilizacji siły te przechodziły na etat wojenny
i były uzupełniane w procesie mobilizacyjnym przez dziewięć dywizji piechoty
rezerwowej, różniących się jednak znacznie nasyceniem wyposażenia od dywizji
czynnych. Ponadto, siły te uzupełniały związki artylerii dyspozycyjnej i liczne
mniejsze oddziały powstające w ramach struktur Korpusu Obrony Pogranicza (który
służył tez częściowo do zadań mobilizacyjnych związanych z powołaniem do
czynnej służby części z dywizji piechoty rezerwowej), oraz trzeciej struktury
wchodzącej w skład wojsk lądowych – czyli Obrony Narodowej, która także
uczestniczyła w procesie mobilizacji dywizji rezerwowych, ale dostarczała też
dużej liczby jednostek poziomu batalionowego, różniących się jednak dość mocno
uzbrojeniem i wartością bojową od oddziałów armii regularnej. Teoretycznie
Obrona Narodowa podnosiła ilość wielkich jednostek, gdyż formowane przez nią
bataliony w dużej części wejść miały w skład Brygad i Półbrygad ON, ale z uwagi
na bardzo słabe wyposażenie w środki łączności i dramatyczny brak broni
towarzyszących, a zwłaszcza artylerii do ognia pośredniego dowództwa te
stanowić mogły właściwie jednostki administracyjne, nie będąc w stanie wypełniać
elementarnych zadań bojowych. W ramach jednej z nowelizacji planu
mobilizacyjnego – gdzieś na wysokości wczesnej wiosny 1939 roku – podjęto próbę
zorganizowania dodatkowej, dziesiątej dywizji piechoty rezerwowej, mającej
nosić numer 48. Do wybuchu wojny udało się zorganizować dwa pułki piechoty
rezerwowej i pułk artylerii na rzecz nowej jednostki, ale ostatecznie w czasie mobilizacji
nie powołano jej do życia, a jej utworzone już elementy posłużyły do wsparcia
innych związków polowych. Podczas działań wojennych i tuż przed ich wybuchem powołano
do życia wiele jednostek improwizowanych, których nie planowano w ramach
mobilizacji, ale podczas działań wojennych nie odegrały większej roli – bądź to
z uwagi na rozmiar (kompanie i bataliony), bądź to z uwagi na braki w
uzbrojeniu i wyposażeniu.
Przyglądając
się z bliska organizacji Armii należy zwrócić uwagę na co najmniej dziwną
tendencję do mnożenia struktur – jeśli Wojsko Polskie posiadało aż trzydzieści
dywizji czynnych należy zadać pytanie w jakim celu organizowano i utrzymywano Korpus
Ochrony Pogranicza, a przede wszystkim - Obronę Narodową. O ile liczący średnio
27 000 osób KOP był konsekwentnie reorganizowany i unifikowany z wojskiem
regularnym, to nadal generował spore koszty administracyjne, a przede
wszystkim, mimo wszelkich wysiłków wystawiał w toku mobilizacji związki dużo
gorzej uzbrojone niż dywizje czynne armii regularnej. Bardzo słabe wyposażony w
broń przeciwlotniczą i przeciwpancerną w kwestii artylerii polowej niemal w
całości opierać się musiał o organizowane w ramach armii regularnej pododdziały
powstające w czasie mobilizacji powszechnej. Owszem, dzięki mobilizacji
prowadzonej przez struktury KOP powstawały dywizje piechoty rezerwowej o
numerach 33, 36 i 38, ale wspomniana mobilizacja częściami doprowadziła do
sytuacji w której dwie ostatnie z wymienionych dywizji wyruszyły na wojnę pozbawione
sporej części istotnych komponentów – stan 36 Dywizji Piechoty Rezerwowej po
przybyciu w Świętokrzyskie nie wynosił nawet 7000 ludzi, a jednostka kierowana
do walki z niemieckim korpusem szybkim nie posiadała ani jednej armaty przeciwpancernej.
Oprócz wymienionych związków KOP wystawił także dowództwo 1 Brygady Górskiej, oraz
dowództwa 207 Pułku Piechoty Rezerwowej, trzech pułków piechoty KOP, dwóch
pułków KOP „Karpaty” i wielu mniejszych jednostek. Koszty powołania do życia Korpusu,
a potem także ciągłej modernizacji i procesu dostosowawczego do standardów
armii regularnej były bardzo duże – tymczasem jasnym jest, że dokładnie te same
zadania mogły wypełniać rozlokowane na wschodzie kraju jednostki czynne armii
regularnej. I to bez zakłócania procesu szkolenia rekruta.
Haubice 100 mm wyprodukowane w Zakładach Południowych.
Jeszcze mniej
sensownym wydaje się organizowanie Obrony Narodowej. Powołano do życia strukturę,
która przez „skrzyknięcie” zasilała armię regularną osiemdziesięcioma trzema
batalionami znacznie różniących się liczebnością i wyposażeniem (od około 400
ludzi w typie I batalionu, po około 800 ludzi w typie IV). Pewna ilość
batalionów należąca do typów II i III w czasie mobilizacji wchodziła w skład
sił regularnych, tworząc podstawy do organizacji rezerwowych pułków piechoty – były
to batalionu typu II i III, które zorganizowano w sposób zbliżony do etatów
batalionów rezerwowych wojsk regularnych. Utworzono także trzy bataliony typu S
(„specjalny”) zbliżone organizacyjnie do batalionów fortecznych. Poza batalionami
ze Śląska i Pomorza, które weszły w skład rezerwowych pułków piechoty (między
innymi tworzącymi 55 Dywizję Piechoty Rezerwowej) i batalionami specjalnymi
pozostałe nie miały w zasadzie żadnej wartości bojowej. Wbrew ustalonym etatom
brakowało elementarnego wyposażenia takiego jak działka przeciwpancerne, środki
łączności, pistolety, a nawet elementy umundurowania. Powołane do życia
bataliony Obrony Narodowej typów I i IV nie były w stanie także pełnić roli
jednostek zapasowych, gdyż przyjęły na uzbrojenie w większości broń pochodzenia
francuskiego, nie używanego już w wojskach regularnych. Zdolne były do pełnienia
wyłącznie służby w charakterze jednostek asystencyjnych – czyli nadzoru nad
obszarami tyłowymi sił regularnych, tymczasem wyznaczano im poważne zadania
bojowe na ważnych kierunkach operacyjnych, co niezmiennie prowadziło do szybkiego
rozpadu tych jednostek. Generalnie bataliony typu I i IV, zatem najliczniejsze
cechowała mała zwartość i bardzo słaby poziom wyszkolenia, gdyż pomysłodawcom
tej organizacji nie przyszło do głowy, że rozpoczęcie mobilizacji spowoduje
masowy odpływ najlepiej wyszkolonych rezerwistów ze struktur ON, do wojsk
regularnych.
Łatwo w tej
sytuacji nabrać nieodpartego wrażenia, że w sytuacji ówczesnej Polski można
było sobie śmiało darować powielanie struktur wojsk lądowych, gdyż rezygnacja z
KOP i ON dałaby oszczędności roczne w budżecie sił zbrojnych rzędu 60 do nawet
80 milionów złotych. Ilość dostarczanych przez KOP i ON sił w efekcie
mobilizacji, a zwłaszcza poziom ich wyposażenia w żaden sposób nie uzasadnia
tak wielkich wydatków, tym bardziej, że jak zauważyłem armia była w stanie
wypełniać przypisane KOP i ON zadania i to bez rozbudowy istniejących struktur.
Armia wypełniała by zadania dozoru granicy wschodniej i szkolenia rezerwistów
nawet posiadając dwadzieścia dywizji czynnych.
Drugim co do
wielkości elementem armii doby pokoju pozostawało jedenaście brygad kawalerii
zorganizowanych w ramach dwóch typów – w strukturze trzypułkowej, lub
czteropułkowej, z jednym wyjątkiem – pięciopułkowej Mazowieckiej Brygady
Kawalerii. Latem 1939 roku oddała ona jeden ze swoich pułków (był to 1 Pułk
Strzelców Konnych) tworzonej wówczas Warszawskiej Brygadzie Pancerno-Motorowej.
Kawaleria była olbrzymim obciążeniem dla budżetu sił zbrojnych i zasadniczym
hamulcowym procesu motoryzacji sił zbrojnych. Jeśli wielokrotnie zwracałem
uwagę na brak celowości wielu wydatków budżetowych, to w przypadku kawalerii
problem ten osiąga apogeum – koszt utrzymywania tysięcy koni był gigantyczny.
Co może wydać się szokujące problem ten znany był doskonale władzom wojskowym
już w latach dwudziestych. Wtedy to – dokładnie w 1927 roku – pułkownik Marian
Przybylski wykonał głębokie studium racjonalności wydatkowania kwot
przeznaczanych na utrzymanie kawalerii jako rodzaju broni. Z jego analizy
opartej na bardzo korzystnych dla kawalerii wyliczeniach (zakup ciężarówki wycenił
na aż 19 500 złotych, przy czym w wypadku zamówień wielkoseryjnych koszt zakupu
samochodu ciężarowego dla armii z pewnością znacznie różniłby się od cen na
rynku komercyjnym, za to zakup konia wycenił na zaledwie 975 złotych przy
kosztach rocznego utrzymania na jedynie 730 złotych) okazało się, że w
perspektywie piętnastu lat różnica w kosztach utrzymania brygady zmotoryzowanej
względem brygady konnej wynosić miała aż 74 miliony złotych. Dwa lata później,
generał Konarzewski obliczał koszt utrzymania brygady kawalerii w ówczesnej
strukturze na 4,7 miliona złotych, zaś dwupułkowej brygady zmotoryzowanej na 3,7
miliona złotych, przy czym brygada zmotoryzowana miała dużo prostszą strukturę,
a posiadał dokładnie taką samą liczebność żołnierzy w linii. Tymczasem do 1939
roku zmotoryzowano zaledwie jedną brygadę, druga zaś pozostawała w stadium
organizacji, by wziąć udział w walkach w ostatniej fazie kampanii.
Haubice 155 mm stanowiły o sile artylerii ciężkiej.
Posiadane
przez Wojsko Polskie brygady kawalerii mimo wzmocnienia ich siły bojowej przez
dodanie dywizjony rozpoznawczego posiadającego 13 tankietek i osiem samochodów
pancernych posiadały relatywnie niską wartość bojową. Posiadając 6200, lub 7200
ludzi dysponowały siłą ognia równą mniej więcej pułkowi piechoty, liczącemu na
etacie wojennym około 3300 ludzi. Większa manewrowość brygady kawalerii
bynajmniej nie kompensowała słabej w sumie wartości bojowej, a do tego pułki
piechoty choć słabsze pod względem wyposażenia w broń przeciwpancerną posiadały
znacznie silniejszy komponent artyleryjski do bezpośredniego wsparcia na polu
walki – sześć moździerzy i dwie armaty pułkowe wobec zaledwie dwóch moździerzy
w kawalerii. W tej sytuacji, mimo znakomitego na ogół samopoczucia
kawalerzystów i wysokiego morale na polu walki jednostki polskiej kawalerii
mogły tylko do pewnego stopnia wypełniać zadania bojowe.
Jeśli tak
opornie szła motoryzacja armii, to bardzo dziwi wysoki poziom polskiej broni
pancernej. Do wybuchu wojny bataliony pancerne czasu pokoju mobilizowały cała
gamę jednostek pancernych rzędu kompanii, dywizjonu, lub batalionu na rzecz sił
zbrojnych. Polskie siły zbrojne dysponowały w 1939 roku liczbą 313 czołgów lekkich,
574 tankietek i 100 samochodów pancernych, co pod względem liczebności stawiało
je na siódmym miejscu w świecie. Znakomita większość używanych typów uzbrojenia
stanowiły konstrukcje powstałe w kraju, w niczym nie ustępujące konstrukcjom
zagranicznym, a przecież wybuch wojny przerwał prace nad wieloma nowymi,
ciekawymi koncepcyjnie konstrukcjami. Pojazdy pancerne Wojska Polskiego
zorganizowane były w samodzielne lub dyspozycyjne kompanie czołgów (tankietki w
szwadronach rozpoznawczych), dywizjony pancerne wyposażone w tankietki i
samochody pancerne, w ramach struktury brygad kawalerii i wreszcie – trzy bataliony
czołgów lekkich. Biorąc pod uwagę zdolności finansowe państwa, broń pancerna
musiała stanowić chlubę sił zbrojnych, nawet jeśli brakowało struktur wielkich
jednostek szczebla brygadowego. Czy II RP byłaby w stanie wystawić „pełnokrwistą”
dywizję pancerną? Absolutnie nie, przy sposobie wydatkowania środków przez
wojsko. Koszt wystawienia dywizji pancernej był olbrzymi i na taki związek
organizacyjny stać było jedynie państwa najzamożniejsze, lub mniej zamożne, ale
za to kompletnie nie liczące się z poziomem życia swych obywateli. Dla II RP
dywizja pancerna była z pewnością zbyt wielkim obciążeniem, choć można byłoby z
pewnością zamiast jedenastu brygad kawalerii pokusić się o sześć związków o
charakterze dywizji lekkiej – posiadających pułk strzelców zmotoryzowanych, batalion
czołgów lekkich, dwudywizjonowy pułk artylerii, pancerny dywizjon rozpoznawczy,
dywizjon przeciwpancerny i inne typowe dla związku dywizyjnego komponenty. Taka
jednostka – mobilna i silnie uzbrojona – byłaby znacznie lepsza formacją
zaporową od brygad kawalerii, przy niewiele większej liczebności. Jak widać po wyliczeniach
przedstawianych przez ówczesnych, organizacja takich związków byłaby nadal
mniejszym obciążeniem dla budżetu II RP od utrzymywania koni w takich
ilościach, w jakich utrzymywano do 1939 roku. W rzeczywistości 1939 roku poziom
organizacji broni pancernej w II RP był jednak dość dobry i przystający do
oczekiwań najwyższych władz wojskowych – zarówno pod względem doktryny, jak i
jakości sprzętu broń ta była dobrze przygotowana do oczekujących ją zadań.
Czołg 7TP
Wymieniłem
wprawdzie jako drugi po piechocie w Wojsku Polskim komponent – kawalerię, lecz pod
względem stanów liczebnych w strukturach pokojowych na drugim miejscu
znajdowała się artyleria. „Królowa bitew”, broń o niezwykle dużym znaczeniu nie
była w II RP szczególnie hołubiona, choć z drugiej strony stanowczym nadużyciem
byłoby twierdzenie, że w jakiś sposób upośledzano tę formację kosztem innych. Niemniej
jednak polityka władz wojskowych względem artylerii była dość dziwna – by nie
powiedzieć pełna dychotomii. Trudno przecenić znaczenie artylerii na polu
walki, gdyż od bardzo długiego czasu to właśnie działa na polu walki powodowały
największy ubytek siły żywej przeciwnika, jednocześnie wpływając (w przypadku
właściwego użycia) bardzo silnie na jego morale, a co za tym idzie – także na
zdolność do kontynuowania oporu. Teoretycznie, w Wojsku Polskim wszystkie
sprawy związane z artylerią wyglądały na zorganizowane w sposób należyty – artyleria
jako rodzaj wojsk lądowych dość szybko podzielona została – zgodnie z
przeznaczeniem – na artylerię polową, przeciwlotniczą, potem także na
przeciwpancerną i wreszcie towarzyszącą, to jest wspierającą własne siły
bezpośrednio na polu walki. Fakt utworzenia składającego się z dwóch dział
plutonu artylerii piechoty był bardzo doniosły i należy go traktować jako
nowatorskie podejście, niewiele bowiem armii na świecie mogło poszczycić się
posiadaniem w strukturach piechoty tak cennego i wielkiego wsparcia. W
większości sił zbrojnych świata przyszłe pole walki traktowano jako rodzaj
kontynuacji statycznych działań typowych dla Wielkiej Wojny i nie wyobrażano
sobie jak kanonierzy mogliby sobie poradzić na takim polu walki. Tymczasem
wojsko polskie strukturalnie organizowane było do działań stricte manewrowych,
a nie statycznych, więc uznano, że utworzenie artylerii towarzyszącej będzie
wielkim wsparciem walczących pododdziałów piechoty – i tak też się stało w
rzeczywistości, przy czym od razu wypada nadmienić, że owe plutony artylerii strukturalnie
istniały wyłącznie w dywizjach czynnych. Dywizje piechoty rezerwowej, były już takiego
bezcennego wsparcia pozbawione.
Artyleria
polowa sił zbrojnych II RP zorganizowana była w dwa rodzaje jednostek –
artylerię wielkich jednostek piechoty i kawalerii, oraz samodzielne jednostki
artyleryjskie szczebla pułku i dywizjonu, stanowiące rodzaj artyleryjskiej
rezerwy, pozostającej w ręku dowództwa szczebla operacyjnego. Ponieważ dywizje
Wojska Polskiego miały organizację trójkątną, czyli składały się z trzech
pułków piechoty, w skład pułku artylerii będącego organiczną jednostką każdej
dywizji weszły trzy dywizjony. Oddziały te posiadały na wyposażeniu bądź armaty
75 mm doskonale znanego francuskiego projektu Canon de 75 mm mle 1897, bądź 100
mm haubice wz. 14/19. Każda bateria, których w dywizjonie artylerii lekkiej
były trzy, posiadał po cztery działa. Dywizje rezerwowe posiadać miały
wyłącznie armaty, a kawaleryjskie jednostki wsparcia artyleryjskiego – również szczebla
dywizjonu – wyposażono w armaty 75 mm, tyle, że innego typu, bo wz. 02/26. Z
uwagi na rosyjskie pochodzenie tej konstrukcji, kanonierzy nazywali je „prawosławnymi”,
były to zresztą te same działa, które stanowiły wyposażenie plutonów
artyleryjskich w pułkach piechoty czynnej. Dodatkowo, każda czynna dywizja
piechoty posiadał jeszcze jeden dywizjon artylerii, funkcjonujący poza strukturą
pułku artylerii lekkiej – był to Dywizjon Artylerii Ciężkiej, który składał się
już tylko z dwóch baterii, po trzy działa w każdej z nich. Jedna bateria posiadała
armaty 105 mm wz. 29, druga zaś haubice 155 mm wz. 17. Zasadniczo dodanie
czwartego dywizjonu artylerii każdej dywizji czynnej było pomysłem bardzo
dobrym, ale wypada zwrócić uwagę na dość groteskową organizację tego „dywizjonu”.
Posiadał zaledwie sześć luf armatnich, z których połowa nadawała się dobrze do
ogni kontrbateryjnych (armaty – z uwagi na zasięg), połowa zaś do wsparcia
własnych wojsk z uwagi na dużą siłę niszcząca pocisków do haubic 155 mm. Tak
mała ilość luf powodowała, że w rzeczywistości wsparcie udzielane przez „ciężki”
dywizjon było znikome i w zasadzie nie mogło mieć wpływu na przebieg walki
jednostki szczebla dywizyjnego. Jest to o tyle istotne, że jak wiemy duża część
dywizjonów artylerii lekkiej posiadała armaty 75 mm, które zarówno w kwestii
zasięgu ognia, jak i siły niszczącej używanej amunicji nie nadążała za
potrzebami pola walki. Co interesujące – władze polskie zakupiły licencję na
produkcję armat 75 mm mle 1897, ale nigdy jej nie uruchomiły. Mimo bardzo
wczesnego wystarania się o prawo do produkcji znacznie lepszych 100 mm haubic,
ich produkcja nigdy nie osiągnęła takiego poziomu, by ujednolicić wyposażenie
dywizjonów artylerii lekkiej. Koszt wystawienia dywizjonu haubic 100 mm wynosił
wówczas dokładnie 4 927 000 złotych, więc pamiętając o wcześniejszych uwagach
dotyczących wydatkowania posiadanych funduszy należy odnieść się do polityki
modernizacji artylerii wyjątkowo krytycznie. Dość powiedzieć – w ramach
realizacji projektów związanych z Centralnym Okręgiem Przemysłowym związanych z
produkcją wojenną wydano lekką ręką 450 milionów złotych, przy czym znaczna część
tych funduszy powiększała zdolności produkcyjne w dziedzinie artylerii właśnie.
W efekcie powiększono zdolności produkcyjne z 200 dział i 300 moździerzy
rocznie do niebotycznego poziomu 2440 dział i 600 moździerzy rocznie. Tyle
tylko, że przez całe Międzywojnie na rzecz Wojska Polskiego zakłady zbrojeniowe
wyprodukowały (jak policzył Kostankiewicz) tylko 44 haubice 155 mm, 48 armat
105 mm, niecałe 1300 działek ppanc 37 mm i około 100 haubic 100 mm. Jasnym
jest, że znacznie lepszym pomysłem byłaby racjonalizacja produkcji i
modernizacja procesu w zakładach już istniejących, a dzięki posiadanym środkom
zamówienie adekwatnej do potrzeb ilości nowych dział. To wręcz idealny przykład
na skalę przeinwestowania środków publicznych w związku z budową COP. Najlepiej
skalę zagadnienia widać po szczególnie hołubionych Zakładach Południowych –
zbudowanie ich kosztowało znacznie więcej niż pierwotnie założono, bo za około
100 mln złotych, a gdy już uruchomiono produkcję, zamówienia dla Wojska
Polskiego stanowiły zaledwie około 30 % tamtejszych mocy produkcyjnych, bo na
więcej nie było pieniędzy.
Działa plot Bofors 40 mm
Mimo szybkiego
zorganizowania artylerii przeciwlotniczej, broń ta nie stanowiła szczególnie
groźnej zapory dla wrogich operacji powietrznych. Owszem, w Polsce produkowano
bardzo nowoczesne armaty przeciwlotnicze 75 mm i 40 mm, ale było ich niewiele.
Na tyle mało, że po rozproszeniu po jednostkach plot odpowiadających za obronę
dużych celów powierzchniowych (takich jak stolica państwa), lub ważnych centrów
komunikacyjnych, do osłony wojsk na polu walki pozostały bardzo małe ilości
sprzętu. Uzupełniano potencjał artylerii przeciwlotniczej stosunkowo dużą
liczbą karabinów maszynowych, ale nie była to broń skuteczna na polu walki 1939
roku. W tej sytuacji dużego znaczenia nabierała bierna obrona przeciwlotnicza
związana z maskowaniem, albo z unikaniem dziennego ruchu, ale w gruncie rzeczy
nie mogło to być skuteczne rozwiązanie problemu. Co ciekawe, tuz przed wybuchem
wojny Ministerstwo Spraw Wojskowych przegapiło wysłanie do zagranicznego
kontrahenta całkiem sporej liczby dział przeciwlotniczych, które powinne były
zostać zarekwirowane na potrzeby Wojska Polskiego. Mowa rzecz jasna o działach
40 mm produkowanych dla Holandii i Wielkiej Brytanii, które wyeksportowano w
ilości przynajmniej 62 sztuk (wraz z dużym zapasem amunicji) latem 1939 roku.
Decyzję o eksporcie podjął płk Wiatr tłumacząc ją brakiem centralnego systemu
kierowania ogniem i brakiem odpowiednich zapasów amunicji. Jako komentarz do
wyjaśnień płka Wiatra niech stanowi fakt, że baterie armat 40 mm nie używały
centralnego systemu kierowania ogniem (używały go baterie 75 mm armat plot), a
przy okazji wywozu dział przeciwlotniczych wyeksportowano także około 250 000
tysięcy naboi. Dla Wojska Polskiego zamówiono wprawdzie w roku budżetowym 1939/1940
144 armaty tego kalibru i 500 000 naboi, ale eksport miał pierwszeństwo – w gospodarce
planowej bardzo ważne był finalny wynik ekonomiczny, więc takie podejście do
spraw obronności nie powinno dziwić. Nawet, jeśli mówimy o okresie pogotowia
wojennego poprzedzającego nieuchronną – w ocenie samego Marszałka Śmigłego –
napaść niemiecką.
Artyleria
przeciwpancerna była bardzo istotnym komponentem związków czynnych – w etacie
czynnej dywizji piechoty znajdowało się 27 działek ppanc 37 mm, a w brygadzie
kawalerii 14 lub 18 działek tego typu. Dywizje rezerwowe powstające podczas
mobilizacji miały już znacznie mniejsze możliwości, gdyż dysponowały zaledwie
12 działkami 37 mm. Należy od razu zauważyć, że etat dywizji czynnej Wojska
Polskiego w tej mierze czynił ją jedną z mocniejszych na świecie w kwestii
obrony przed czołgami, tym bardziej, że obronę ppanc wspierała także duża ilość
karabinów ppanc wz. 35 – około 90 na dywizję. Jedna dywizja piechoty (19)
posiadała dodatkową kompanię ppanc, ale mimo uwzględnienia konieczności
motoryzacji w planie modernizacji armii, wszystkie istniejące kompanie ppanc w
dywizjach czynnych miały trakcję konną. Tak samo sprawy wyglądały w brygadach
kawalerii. Utworzono wprawdzie (najprawdopodobniej) trzy zmotoryzowane kompanie
ppanc, ale wzięły one udział w walkach (śladowy) dopiero w ostatnich dniach
września w ramach jednostek improwizowanych i nie miały zatem żadnego wpływu na
bieg kampanii.
Kolejnym
zagadnieniem, któremu wypada poświęcić uwagę jest sprawa łączności w Wojsku
Polskim. Aż do obrzydzenia zarzucani jesteśmy stereotypowym zawołaniem o
fatalnym stanie łączności w armii, co zresztą naturalnie przedstawiane jest
jako jedna z kluczowych przyczyn klęski. To stawianie sprawy na głowie, zwłaszcza,
że najchętniej porównuje się możliwości łączności Wojska Polskiego z
Wehrmachtem, co jest po prostu wyskakującym poza skalę absurdem – niemieckie siły
zbrojne posiadały łączność na poziomie nieznanym innym armiom przez znaczną część II Wojny
Światowej, ale wiąże się to nie tylko z ilością sprzętu i organizacją tej
służby, ale raczej z umiejętnym korzystaniem z dawanych przez nowoczesne
systemu komunikacji możliwości na polu walki. W Wojsku Polskim łączność wcale
nie prezentowała się źle – użytkowano rutynowo klasycznego systemu łączności telefonicznej
(przez kabel), radiostacji polowych, a także skomplikowanych systemów
szyfrujących używanych na poziomie operacyjnym. Problemem łączności nie był
sprzęt, a raczej jego brak, czy też kiepski poziom techniczny, lecz fatalna
organizacji struktur dowodzenia na szczeblu operacyjnym i albo brak aktywności
tychże dowództw w kluczowych momentach walk, albo konsekwentne podawanie
wzajemnie wykluczających się poleceń. Za to ostatnie odpowiada Naczelne
Dowództwo, które potrafiło wprost zasypać dowódców polowych swymi żądaniami,
które dość regularnie były faktycznie wzajemnie sprzeczne. Albo – dla równowagi
– w ogóle żadnych poleceń nie wydawać. Problemem Wojska Polskiego nie był stan
łączności jako taki, lecz sposób, w jaki łączność owa została wykorzystana – srodze
zemścił się tutaj system dowodzenia Marszałka Śmigłego, który postanowił
bezpośrednio i osobiście koordynować działania wszystkich związków operacyjnych
Wojska Polskiego bez szczebla pośredniego – na przykład frontu, czy tez grupy
armii. Na szczeblu taktycznym – w graniach związków typu dywizyjnego, czy
brygadowego łączność także funkcjonowała poprawnie w pierwszych dniach kampanii
– problemy pojawiły się dopiero wówczas, gdy front de facto rozpadł się, a
dywizje i brygady zmuszone zostały do organizowania łączności w warunkach braku
zaplecza, często walcząc w okrążeniu lub pół okrążeniu. Istotnym wkładem w
proces załamania się systemu łączności była rezygnacja z wypracowanych modeli
działania wskutek groźby zdobycia przez Niemców używanych szyfrów po zagładzie
7 Dywizji Piechoty w pierwszych dniach kampanii. Abstrahuję tutaj od braku
jakichkolwiek wydajnych systemów łączności w jednostkach Obrony Narodowej, co
miało szczególnie negatywne znaczenia w działaniach Armii „Karpaty”.
Bombowiec PZL 37 "Łoś"
Ponieważ
pozostałe rodzaje broni miały jednak marginalne znaczenie w czasie kampanii
1939 roku, postanowiłem nie poświęcać im uwagi, lecz skupić się na całościowym
ujęciem zdolności bojowej i sprawności technicznej Wojska Polskiego. Wypada
wspomnieć zatem o ambitnych planach fortyfikacyjnych, konsekwentnie
realizowanych w okresie Międzywojnia – dotyczyły one zwłaszcza budowy systemu
fortyfikacji mających bronić wschodnich kresów państwa (Sarny), Wybrzeża (Rejon
Umocniony Hel), czy Śląska (Śląski Obszar Warowny). Koszt budowy jednego punktu
oporu typu „polskiego” (obiekt wyposażony w dwa ckm) wynosił 30 000 złotych, obiekt
wyposażony w stanowisko dla działka ppanc nazywany typem „węgierskim” kosztował
już 300 000 złotych, a szacowany koszt budowy systemu fortyfikacji odpowiadających
standardem francuskim obiektom Linii Maginota to koszt 50 000 000 złotych
według oficjalnych kosztorysów sporządzonych w odpowiednich strukturach. Budowano
w II RP dla potrzeb wojska bardzo drogo, gdyż aż do 1934 roku, to jest do rozwiązania
kartelu cementowego cena tego materiału wynosiła 64-74 złotych za tonę. W
połowie lat trzydziestych konkurencja rynkowa zrobiła swoje i cena spadła do
poziomu 24 złotych za tonę (w przypadku niektórych umów cena spadła do nawet 12,5
złotych za tonę), ale nadal koszty budowania dla wojska były ogromne. Działo się
tak dlatego, że do prac budowlanych (wszystkich, nie tylko fortyfikacyjnych)
wykorzystywano firmy prywatne, które traktowały tego rodzaju zlecenia jako żyłę
złota, w dodatku bez specjalnego nadzoru nad finansowaniem inwestycji ze strony
wojska. Na przykład koszt zakupu 49 czołgów 7TP wraz z kompletnym wyposażeniem
to około 11 300 000 złotych, ale powołanie batalionu czołgów lekkich to już
koszt 18 500 000 złotych, przy czym dużą częścią różnicy w wydatkach stanowiły
właśnie koszty budowy zaplecza. Trudno oszacować jak wiele pieniędzy wypłynęło
z budżetu na programy fortyfikacyjne, ale były to kwoty olbrzymie, sięgające dziesiątek
milionów złotych w poszczególnych okresach. Od 1936 roku budowano zatem na
wschodzie linię umocnień mających osłonić kresy przed sowiecką inwazją, choć w
tymże 1936 roku Marszałek Śmigły głośno komunikował potrzebę modernizację armii
w związku z nieuchronnym w jego ocenie wybuchem wojny z Niemcami. Powstało w
rejonie Sarn do wybuchu wojny około 80 obiektów fortecznych wraz z zapleczem i
infrastrukturą mieszkaniową i drogową. Co ciekawe sama filozofia budowy tego
typu pasów fortyfikacji choć z założenia wydaje się sensowna w żaden sposób nie
korespondowała z doktrynalną organizacją sił zbrojnych – Wojsko Polskie miało ewidentnie
prowadzić działania manewrowe i nie było w żaden sposób przygotowane do
konfrontacji militarnej w postaci obrony stałej rubieży z uwagi na brak
dostatecznych rezerw ciężkiej artylerii. Do obsady budowanych w kilku punktach
stałych umocnień trzeba było powołać stałą ich obsługę, co oznaczało
konieczność formowania nowych oddziałów o szczególnej specyfice – takich jak Grupa
Forteczna Obszaru Warownego „Śląsk”, sformowana w 1937 roku do obsady obiektów
rozciągających się na linii około 60 kilometrów. Powstało ich tam do wybuchu
wojny około 180, przy czym wybuch wojny przerwał prace związane z wydłużeniem
linii umocnień w związku z zagrożeniem niemieckim od strony Słowacji. Nie należy
oczywiście negować samego sensu budowy fortyfikacji stałych na krytycznie ważnych
kierunkach operacyjnych, trzeba jednak bardzo negatywnie ocenić brak ustalenia
priorytetów w tej kwestii. To bardzo ważne, gdyż w większości przypadków
sytuacja operacyjna wskutek rozpadu Czechosłowacji zupełnie zdezawuowała
ogromny wysiłek finansowy w kwestii fortyfikacji stałych – umocnienia na Śląsku
bardzo łatwo było obejść, a skoro nastawiano się na konflikt z Niemcami, w
jakim celu kontynuowano budowę fortyfikacji na wschodzie kraju?
W najmniejszym
nawet stopniu nie zamierzam trwonić cennego czasu na opis struktur Marynarki
Wojennej – bądź co bądź – drugiego i ostatniego rodzaju sił zbrojnych II RP.
Mogę jedynie odnotować fakt wydatkowania w ciągu lat trzydziesty niemal 27,5
mln złotych za dwa niszczyciele typu „Grom”, niemal 15,5 milionów złotych za
dwa okręty podwodne typu „Orzeł”, czy 13,3 mln złotych za stawiacz min „Gryf”. Pieniądze
te należało wydać na modernizację artylerii polowej, lub zakup samolotów
bojowych dla sił powietrznych. Właściwie należało je wydać na cokolwiek innego
niż na okręty tej wielkości i takiego przeznaczenia, zmuszone do operowania z
jednej jedynej bazy morskiej na wybrzeżu mającym łącznie 147 kilometrów
długości, z czego ponad połowa przypadała na Półwysep Helski. Jeśli bowiem wiemy,
że jedynymi przeciwnikami PMW miały być marynarki Niemiec, czy ZSRR, to
oczywistym staje się zupełny brak możliwości konkurowania z tymi siłami ze
względów finansowych. Mowa oczywiście o sytuacji z początku lat trzydziestych –
sprzed gwałtownego wzrostu Kriegsmarine i usprawnienia i modernizacji marynarki
ZSRR, gdyż już wtedy pragnienie zbudowania morskiej siły zdolnej do utrzymania
kontroli nad morskimi szlakami komunikacyjnymi było zupełnie nierealne. W tej
sytuacji czynienie jakichkolwiek nakładów rzędu kwot milionowych na Polską
Marynarkę Wojenną był całkowicie pozbawiony sensu i na tym należy po prostu
poprzestać.
Pozostaje
zatem przedstawić generalną ocenę sił zbrojnych II RP w warunkach zupełnego nie
wykorzystania możliwości finansowych i popełnienia całej litanii błędów związanych
z organizacją sił zbrojnych przez najwyższe władze wojskowe/państwowe – co zresztą
na zupełnie to samo wychodzi – z uwzględnieniem czynnika ludzkiego włącznie. Naczelne
dowództwo Wojska Polskiego działało w warunkach bardzo szczególnych – w zasadzie
można by rzec autorytarnych. Marszałek Rydz-Śmigły nie posiadając własnej
koncepcji organizacji dowodzenia bezwiednie naśladował swego mentora zupełnie
bezrefleksyjnie komplikując bieg spraw. Spychany na margines życia armii Sztab
Główny w żadnym wypadku nie odgrywał przypisanej mu roli, pozostając do wybuchu
wojny w zasadzie całkowicie biernym wykonawcą woli Marszałka. Sam Marszałek zaś
wieloma sprawami po prostu w ogóle się nie interesował, co powodowało coraz
większy rozdźwięk między realną sytuacją operacyjną wojska polskiego, a jego
własnymi oczekiwaniami i planami. Jeśli jesteśmy już przy procesie planowania –
Marszałek Śmigły działał bardzo opieszale i najwyraźniej świadomie ignorował
zmieniająca się szybko sytuację strategiczną kraju. Wiele jego decyzji, lub
raczej brak decyzji w wielu palących kwestiach spowodowały konsekwentną
realizację powziętych uprzednio planów, co niejako automatycznie stawiało
Wojsko Polskie na zupełnie przegranej pozycji choćby i z powodu zupełnej
rezygnacji ze świętej zasady „ekonomii sił”. Mimo, że z racji cech
intelektualnych i charakterologicznych Marszałek najzwyklej w świecie nie
nadawał się do kierowania tak złożonym organizmem, jak około półtoramilionowa armia,
postanowił i konsekwentnie kontynuował politykę osobistego decydowania o
absolutnie każdym szczególe, w zasadzie pomijając podwładnych zajmujących dowódcze
stanowiska na poziomie operacyjnym. Po prostu usiłował samodzielnie dowodzić
formacją pięćdziesięciu kilku wielkich jednostek na liczącym sobie setki kilometrów
froncie. Jego najbliższy współpracownik – szef Sztabu Głównego, generał Wacław Stachiewicz,
wyszedł z cienia Marszałka dopiero w czasie działań wojennych, gdy z uwagi na
narastającą pasywność Marszałka próbował samodzielnie przeciwdziałać procesowi
rozpadu armii, co jednak udało mu się jedynie w niewielkim stopniu. Kierowanie
siłami zbrojnymi w czasie mobilizacji, a także podczas działań wojennych było
po prostu bardzo, bardzo słabe i przede wszystkim oparte o założenia nijak nie
trzymające się realnej sytuacji.
Podstawowy sprzęt polskich eskadr myśliwskich - "jedenastka".
Wyjątkowo
negatywny był także dobór wielu oficerów mających objąć stanowiska dowódcze na
szczeblu zgrupowań operacyjnych. O ile nie można podważać kompetencji
dowódczych na takim szczeblu prezentowanych przez większość generałów do tego
wyznaczonych z uwagi na bieg ich dotychczasowych karier i doświadczenie, to
szybko okazuje się, że nominacje na stanowiska dowódców zgrupowań operacyjnych
odbyły się według klucza politycznego. Generał Bortnowski dowodząc Armią „Pomorze”
był Marszałkowi całkowicie uległy i realizował „od ręki” każdą, nawet
najbardziej niedorzeczną koncepcję, gdyż był czołowym kandydatem do zastąpienia
Marszałka w roli Naczelnego Wodza. Generałowie Rómmel, Szylling, czy Kutrzeba
teoretycznie posiadali odpowiednie kwalifikacje do dowodzenia związkami
operacyjnymi, ale już budzić musi olbrzymie zdumienie nominacja generałów Fabrycego
i Dąb-Biernackiego. Obaj ci oficerowie nie posiadali bowiem żadnych
kwalifikacji do pełnienia obowiązków dowódców armii, a skierowano ich na
krytycznie ważne dla przebiegu kampanii stanowiska dowódcze.
Dowódcy dywizji
i brygad stanowili pod względem umiejętności jeszcze bardziej amorficzną
strukturę – wielu dowódców związków taktycznych pełniło swe funkcje przez długi
czas, co było naturalnie powodem wewnętrznych spięć związanych z brakiem oczekiwanych
awansów (najbardziej znany to konflikt w łonie Grupy Operacyjnej „Bielsko”,
pomiędzy generałami Borutą-Spiechowiczem, Mondem i Kustroniem w związku z
awansem tego pierwszego bez uwzględnienia starszeństwa). Wielu tylko w teorii
ukończyło adekwatne poziomem szkoły wojskowe, a jeszcze więcej wciąż egzystowało
w wojsku wyłącznie z uwagi na prezentowane poglądy polityczne. Z drugiej
strony, na stanowiskach dowódców brygad i dywizji znajdowała się też niemała
grupa dobrych fachowców o znakomitym przygotowaniu teoretycznym i odpowiednich
cechach charakteru. Potrafili oni wykazać duży profesjonalizm w czasie służby w
czasie pokoju, ale także podczas realizacji zadań mobilizacyjnych i wreszcie
podczas samych działań wojennych.
Dokładnie taka
sama sytuacja panowała na niższych szczeblach, to jest wśród dowódców pułków,
gdzie jednak często poziom frustracji związany z długoletnią służbą bez awansu
był znacznie wyższy. Lepiej sprawy wyglądały w korpusie oficerów niższych,
zwłaszcza w broniach technicznych. Ten obszar kadry dowódczej prezentował dość
wysoki poziom wyszkolenia, choć nie zawsze okazało się ono adekwatne do potrzeb
działań wojennych takiego typu z jakim zetknęli się oni w czasie wojny. Podobnie
jednak jak w korpusie podoficerskim oficerowie do szczebla dowódcy batalionu
prezentowali wysoki poziom profesjonalizmu, ale przede wszystkim ogromną wole
walki i autentyczny patriotyzm, często graniczący wręcz z fanatycznym oddaniem
swym obowiązkom.
Bardzo
niejednorodny był także kształt najniższej kategorii kadr, czyli szeregowych.
Wynika to ze skrajnych różnic w poziomie życia i odebranej edukacji pomiędzy
poborowymi z różnych części kraju. W znacznie mniejszym stopniu jednak różnice
te generowane były przez pochodzenie etniczne, co jest często, aczkolwiek zupełnie
niesłusznie podnoszonym argumentem. Podczas działań wojennych oddziały złożone w
dużej mierze z przedstawicieli mniejszości narodowych walczyli dużo skuteczniej
i z większym oddaniem, niż oddziały formowane z poborowych niemal wyłącznie polskiego
pochodzenia. Oddziały 30 Dywizji Piechoty (złożonej z mieszkańców Polesia), czy
11 Karpackiej Dywizji Piechoty (złożonej z etnicznej mieszanki zamieszkującej
obszary podkarpackie) należały do najbardziej bojowych jednostek walczących
dosłownie – do ostatka, przy czym złożona niemal wyłącznie z etnicznych Polaków
8 Dywizja Piechoty okazała się jednostką zupełnie niestabilną i bardzo podatną
na panikę. Nie można generalizować, więc problem stabilności żołnierzy na polu
walki wynikał także z jakości dowodzenia, czy z sytuacji materialno-bytowej
żołnierzy, ale warto podkreślić, że zasadniczo warstwa szeregowych była w
kwestii zaangażowania moralnego dość jednorodna. Wskazują to także badania nad
poziomem dezercji w Wojsku Polskim – podstawową przyczyną dezercji przed wojną
była właśnie sytuacja bytowa, a nie pochodzenie etniczne. W czasie działań wojennych
natomiast na skutek masowych dezercji rozpadały się związki pochodzące z
różnych obszarów i tutaj wpływ na taką postawę żołnierzy miało w pierwszej
mierze fatalne dowodzenie, w drugiej zaś wyczerpanie związane z katastrofalnie
źle zorganizowanym zaopatrzeniem przy olbrzymim wysiłku fizycznym. Rzeczą na
którą zwrócić należy baczną uwagę jest natomiast przepaść dzieląca szeregowych
od kadry oficerskiej. W strukturach armii jak w zwierciadle odbijały się bowiem
wszystkie dramatycznie wielkie nierówności społeczne II Rzeczpospolitej. Robotnik
w typowym przedsiębiorstwie zarabiał w 1935 roku około 73 groszy na godzinę,
rzemieślnik w podobnym okresie od dwóch do trzech złotych na dzień, a już
podporucznik świeżo po promocji otrzymywał żołd w wysokości od 206 do nawet 266
złotych, w zależności od przydziału służbowego. Pułkownik Wojska Polskiego mógł
liczyć na żołd w wysokości około 700 złotych, czyli mniej więcej tyle ile
zarabiał wysokiej rangi urzędnik państwowy. Tymczasem koszt utrzymania
przeciętnej rodziny robotniczej na Śląsku wynosił około 240 złotych
miesięcznie. Trudno wskazać realną relację dochodowo-kosztową dla ogromnej
większości społeczeństwa trudniącego się pracą na roli z uwagi na przeraźliwie
wielkie bezrobocie agrarne, natomiast przepaść pomiędzy poszczególnymi klasami
społecznymi jest wyraźna. Żołnierze podczas okresu służby zasadniczej poddawani
byli głębokiej indoktrynacji propagandowej, której główną osią było zbudowanie
w rekrutach przekonania o sile militarnej Rzeczpospolitej i uzyskaniu w ten
sposób bezgranicznego zaufania dla pracy kadry oficerskiej. Działania państwa
prowadzone na tej niwie były bardzo skuteczne i w czas wojny armia i
społeczeństwo weszły bardzo silnie zmotywowane, ale już pierwsze godziny wojny
obnażyły zasadniczą słabość państwa, a tym samym skutecznie załamały uzyskany w
toku lat pracy propagandowej efekt. Apatia, bierność, a często tchórzostwo
znacznej części aparatu urzędniczego reprezentującego przecież Państwo jako
takie w połączeniu z zupełnie nieoczekiwanym i nieznanym pokazem siły bojowej
niemieckich sił zbrojnych totalnie złamał morale dużej części wojska i
społeczeństwa i to we wszystkich dotąd wymienianych grupach. Ponieważ władze wojskowe
z dużą niedbałością podeszły do zagadnienia zapewnienia kontroli nad zapleczem
frontu od pierwszych dni wojny żywiołowa ewakuacja (czytaj masowa ucieczka)
ludności cywilnej autentycznie paraliżowała wysiłek wojska i instytucji
związanych z przebiegiem mobilizacji generując w nieznanej dotychczas skali
chaos i opóźnienia. Także oddziały zmobilizowane wcześniej przeszły poważny
kryzys moralny i w zależności od ich sytuacji operacyjnej i jakości dowodzenia,
albo go przetrwały ze stosunkowo niewielkim uszczerbkiem, albo mówiąc wprost –
rozpadły się, często bez bezpośredniego udziału przeciwnika, jak to miało
miejsce w przypadku losów 156 Pułku Piechoty Rezerwowej ppłka Waleriana Młyńca.
4.
Niepowstrzymana
lawina zdarzeń.
Pomimo faktu,
że zgodnie z wytycznymi Marszałka Śmigłego prace nad planem wojny obronnej z Niemcami
planowano już od 1936 roku, nie posiadano żadnego spójnego planu działania. Przez
lata gwałtownych zbrojeń III Rzeszy w zasadzie odnotowywano w Sztabie Głównym
rosnący potencjał wojskowy groźnego sąsiada, ale w żaden sposób nie wpływało to
na stan zaawansowania prac nad planem działań wojennych. Pierwszym krokiem na
drodze zbudowania realnego planu była wykonana w dniach od 4 do 22 marca 1939
roku przez płk dypl. Józefa Jaklicza na polecenie wytycznych generała
Stachiewicza analiza możliwości strategicznych Niemiec, połączona z oceną
obszaru przygranicznego pod kątem zorganizowania obrony. Wyniki prac płk Jaklicza
wywołały szok w najwyższych władzach wojskowych, które jakby zapomniały o
stercie niezwykle precyzyjnych danych wywiadowczych spływających cyklicznie od
lat z odpowiednich wydziałów Sztabu Głównego. Na podstawie pracy Jaklicza
Marszałek doszedł do wniosku, że Niemcy w chwili agresji na Polskę użyją około
70 lub 80 wielkich jednostek, w tym wszystkich związków pancernych i
zmotoryzowanych. Z tej liczby około 55 do 65 dywizji miało stanowić pierwszy
rzut, reszta zaś, rezerwy strategiczne. Płk Jaklicz trafnie przewidział
kierunki działań zaczepnych nieprzyjaciela wskazując jako podstawy operacyjne
Pomorze Zachodnie, południową część Prus Wschodnich, Dolny Śląsk jako punkt ciężkości
niemieckich działań, oraz Morawy i Górny Śląsk. Marszałek już na tym etapie
założył możliwość wykorzystania części rezerw niemieckich do uderzenia ze
Słowacji na Małopolskę w celu obejścia obrony polskiej na Śląsku, a w dalszej
perspektywie – odcięcia sił polskich od połączeń z Rumunią, które były jedynym
szlakiem komunikacyjnym z zachodnimi sojusznikami.
Jeszcze 4
marca 1939 roku na odprawie operacyjnej generał Stachiewicz powołał do życia
trzy zespoły robocze mające na celu stworzenie podstaw pod konkretny plan
obronny. Grupa generała Malinowskiego miała opracować zadania organizacyjno-mobilizacyjne,
grupa płk dypl. Jaklicza zajęła się przygotowaniem strategii obronnej w ramach
Planu „Zachód”, grupa zaś płk dypl. Józefa Wiatra zajęła się stworzeniem planu
kwatermistrzowskiego zabezpieczenia działań. Mając na względzie wizję ogromnej
przewagi sił niemieckich (znacznie przeszacowanych przez płk Jaklicza)
Marszałek postanowił stoczyć bitwę obronną opierająca się na trzech założeniach
– prowadzenia przez armie pierwszego rzutu skutecznych działań opóźniających,
zdolności przejścia sił pierwszego rzutu na zasadniczą pozycje obronną wraz z
zakończeniem procesu mobilizacji przez jednostki powoływane w toku mobilizacji
powszechnej i wreszcie – załamania niemieckich działań zaczepnych przez
skuteczne przeciwuderzenie siłami armii rezerwowej, czyli przyszłej Armii „Prusy”.
Oczekiwano, że armia zdoła powstrzymać niemieckie natarcia na głównym pasie
obrony do około 15 dnia wojny – co wynika z tabel mobilizacyjnych
przewidujących taki właśnie czas rozwinięcia sił II rzutu mobilizacji
powszechnej – a wówczas w sukurs stronie polskiej powinna przyjść wykonując
wielką ofensywę na Zachodzie armia francuska. Wraz z tym elementem planu
powinien nastąpić w krótkim czasie
odczuwalny odpływ sił niemieckich na zachód, co pozwoliłoby przejść polskim
siłom do działań zaczepnych. Z powodów strategicznych – zaplecze gospodarcze i
ludnościowe – główną linie obrony organizować miano w niedalekiej odległości od
granic, by móc osłonić kluczowe obszary, zatem armia broniąca Śląska w zasadzie
od pierwszego dnia wojny skazana była na przyjęcie niemieckiego natarcia na już
zajmowanych pozycjach, jako na głównej linii obrony z uwagi na brak głębi
operacyjnej. Pozostawała tam z niemal całkowicie odkrytym skrzydłem od strony
południowej, choć jak wspomniałem – Naczelny Wódz przewidywał już w marcu
użycie tego obszaru jako podstawy operacyjnej dla niemieckich uderzeń flankujących
główną linię obrony. W ramach planu operacyjnego Marszałek powoływał do życia
szereg związków operacyjnych poziomu armii lub samodzielnej grupy operacyjnej
mających odpowiadać za konkretne odcinki frontu. Powstały zatem:
- Samodzielna
Grupa Operacyjna „Narew” złożona z dwóch dywizji i dwóch brygad kawalerii,
mająca bronić się na linii Narwii. Tworzyły ją 18 i 33 dywizje Piechoty, oraz Suwalska
i Podlaska Brygada Kawalerii.
- Armia „Modlin”
w składzie dwóch dywizji piechoty i dwóch brygad kawalerii mających zamknąć
kierunek z Prus wschodnich wprost na Warszawę. Tworzyły ją 8 i 20 Dywizje
Piechoty, oraz Mazowiecka i Nowogródzka Brygady Kawalerii.
- Odwód „Wyszków”
w składzie trzech dywizji piechoty mający wzmocnić obronę Armii „Modlin”, lub
działać zaczepnie na jej korzyść nacierając ze skrzydła na niemieckie siły operujące
z Prus Wschodnich. Tworzyć ja miały 1, 35 i 41 Dywizje Piechoty.
- Armia „Pomorze”
w składzie pięciu dywizji piechoty i jednej brygady kawalerii mającej osłaniać Północną
Polskę i zamknąć kierunek operacyjny biegnący wzdłuż biegu Wisły. Armie tworzyć
miały 4, 5, 12, 15 i 16 Dywizje Piechoty i Pomorska Brygada kawalerii.
- Armia „Poznań”
w składzie czterech dywizji piechoty i dwóch brygad kawalerii mająca pełnić
rolę łącznika pomiędzy siłami działającymi na północy kraju, a związkami
odpowiadającymi za obronę centralnej części Polski. Nie zakładano od początku
groźby zmasowanych uderzeń sił niemieckich na tym kierunku, a armia złożona
miała być z 14, 17, 25 i 27 Dywizji Piechoty, oraz Wielkopolskiej i Wołyńskiej
Brygady Kawalerii. Z tych sił naczelny Wódz przewidział wsparcie dla Armii „Łódź”
w postaci zgrupowania złożonego z 17 i 25 Dywizji Piechoty, które miały działać
zaczepnie na kierunku Sieradz, na skrzydło niemieckiego zgrupowania
uderzeniowego.
- Odwód „Kutno”
w sile trzech dywizji wydano zadanie działania na korzyść Armii „Poznań” lub „Pomorze”,
albo przejścia do obrony stałej w pasie pomiędzy Armiami „Pomorze” i „Modlin”.
Tworzyły ją 13, 19 i 22 Dywizje Piechoty)
- Armia „Łódź”
w składzie pięciu dywizji piechoty i dwóch
brygad kawalerii, mająca zamknąć uważany za kluczowy kierunek wiodący ze Śląska
wprost na Warszawę i Środkową Wisłę. W skład armii weszły 9, 10, 24, 29 i 30
Dywizje Piechoty, oraz Wileńska i Podolska Brygady Kawalerii.
- Armia „Kraków”
tworzona przez siedem dywizji piechoty i brygadę kawalerii mająca bronić
uporczywie Górnego Sląska i zabezpieczać szlak kolejowy Ząbkowice-Częstochowa.
W skład armii weszły 6, 7, 11, 21, 23, 45 i 55 Dywizje Piechoty, oraz Krakowska
Brygada Kawalerii. Pas działania armii kończył się na Nowym Targu i dalej
wzdłuż granicy ze Słowacją nie było już ządnych związków operacyjnych strony
polskiej.
- Armia
Odwodowa, nazywana też Armią „Warszawa”, „Żelazo”, lub „Prusy”. Tworzyło ja
siedem dywizji piechoty (2, 3, 26, 28, 36, 39 i 44 Dywizje Piechoty), 10
Brygada Pancerno-Motorowa (potem także organizowana dopiero Warszawska brygada
Pancerno-Motorowa),oraz Kresowa Brygada Kawalerii i oba istniejące wówczas
bataliony czołgów lekkich. Armia ta miała zebrać się w rejonie Sochaczew-Łowicz-Skierniewice-Grójec-Pruszków,
by z tego rejonu koncentracji wykonać przeciwuderzenie na siły niemieckie w
kierunku Łodzi-Radomska-Koniecpola.
Stosownie do
zamiaru Naczelnego Wodza ujęto w tworzonym wówczas planie rozwinięcia
mobilizacyjnego konkretne dyslokacji konkretnych jednostek polowych. Dowódcy
armii nie mieli w tym względzie nic do powiedzenia, a tajemnica wojskowa
spowodowała, że nie wiedzieli także niczego o siłach i zadaniach swych sąsiadów.
Już od razu część dowódców szczebla operacyjnego zakwestionowała przyjęty plan
rozwinięcia sił do bitwy – generał Rómmel podniósł kwestię braku przestrzeni do
działań opóźniających dowodzonej przez siebie Armii „Łódź” i żądał prawa do
wysunięcia choć części swych sił nad samą granicę państwa, generał szyling natomiast
wyraził głęboką troskę o stan zabezpieczenia skrzydeł swej Armii „Kraków”,
która w rejonie Częstochowy naprzeciw wielkiemu zgrupowaniu uderzeniowemu sił
niemieckich miała w pasie 70 kilometrów zaledwie jedną dywizje piechoty i jedną
brygadę kawalerii, zupełnie odkryte skrzydło południowe oraz żadnych rezerw,
gdyż część jednostek napłynąć miała dopiero w ramach ukończenia mobilizacji powszechnej.
Zgłoszenie tych problemów nie spowodowało większej reakcji Naczelnego Wodza,
który jedynie mgliście zapewnił podwładnych, że zdaje sobie sprawę z sytuacji,
ale ma przygotowane rozwiązanie, którego treścią nie zamierza się jednak dzielić.
Z powyższych informacji wynika dość jasno zasadniczy zamiar Marszałka,
polegający na stoczeniu w manewrze bitwy obronnej w centrum frontu obronnego,
gdyż do konfrontacji z głównym zgrupowaniem niemieckim przygotował łącznie 20
związków taktycznych. W tej części planowania popełnił jednak katastrofalny
błąd, gdyż po pierwsze w pierwszej fazie działań zaledwie dziewięć związków
taktycznych musiało dźwigać na swych barkach ciężar opóźniania niemieckich
działań, a przewidywany czas rozwinięcia pozostałych był stanowczo zbyt długi –
wynosił bowiem w przypadku jednostek powstających w II rzucie mobilizacji
powszechnej aż piętnaście dni. Należy jasno tutaj zaznaczyć, że wszystko to przygotowano
mając pełną świadomość mobilności i siły ognia niemieckich związków pancernych,
oraz wielkich zdolności wsparcia taktycznego ze strony Luftwaffe. Dodatkowo,
wyznaczenie takiego miejsca koncentracji armii odwodowej powodowało, że jej
przeciwuderzenie musiało mieć charakter starcia czołowego z siłami niemieckimi
nacierającymi ze Śląsku ku Warszawie i Środkowej Wiśle.
Realny wpływ
na koncepcyjne zmiany planu działań miały w istocie trzy czynniki – pierwszym z
nich było powołanie do życia Korpusu Interwencyjnego (dwie dywizje piechoty),
który miał uniemożliwić przejęcie przez niemieckie siły zbrojne terytorium
Wolnego Miasta Gdańska, zmiana rejonu koncentracji armii odwodowej i wreszcie powołanie
w lipcu 1939 roku dodatkowego dowództwa operacyjnego, czyli Armii „Karpaty”. Zmiany
wprowadzone wówczas, to jest już latem 1939 roku miały rozwiązać podstawowe
problemy związane z wadami przyjętych założeń, ale w rzeczywistości tylko je pogłębiły.
W stosunku do pierwotnych założeń, przemeblowano gruntownie skład większości związków
operacyjnych, w konsekwencji czego wiele z nich już podczas mobilizacji zostało
skierowane w zupełnie inne rejony koncentracji i nie dysponowało stosownymi
kompletami map terenu, a ich dowództwo wiedzą na temat sąsiadów i ich zadań. Przesunięcie
rejonu koncentracji armii odwodowej nieco na zachód i południe nie poprawiło w
żaden sposób położenia sił armii pierwszego rzutu, gdyż najbardziej wysunięte na
południe elementy armii rezerwowej miały nadal około 100-130 kilometrów do
pozycji częstochowskiej, gdzie nadal pozostawiano osamotnione 7 Dywizję
Piechoty i Krakowską Brygadę Kawalerii. Wreszcie, powołanie do życia Armii „Karpaty”
w żaden sposób nie poprawiło położenia Armii „Kraków”, gdyż siły generała
Fabrycego nie posiadały żadnej zdolności do stawiania długotrwałego oporu będąc
jedynie mieszaniną sił KOP i ON przy praktycznie zerowym wsparciu artylerii do
ognia pośredniego. Ponawiane przez generała Szyllinga wnioski o wzmocnienie
odcinka częstochowskiego Marszałek zbył dodając do tych sił dwa bataliony
Obrony Narodowej. Sumując, trwanie przy powziętych pierwotnie założeniach
okazało się katastrofalne w skutkach dla znacznej części sił pierwszego rzutu
operacyjnego, a problem ten został jeszcze pogłębiony przez stworzenie Korpusu Interwencyjnego.
W zasadzie na wszystkich czterech kierunkach niemieckich uderzeń jeszcze zanim
padły pierwsze strzały żołnierze polscy stanęli przez obliczem ostrego kryzysu
z uwagi na fatalne rozwinięcie sił. Można oczywiście próbować usprawiedliwiać decyzje
Marszałka sytuacja strategiczną – Polska nie mogła oddać bez walki zachodnich
obszarów kraju, gdyż bez ich zaplecza demograficznego i przemysłowego nie
byłaby w stanie kontynuować wojny, ale ten oczywisty fakt nie może przysłonić
gorzkiej prawdy kompletnego zignorowania podstawowych zasad sztuki operacyjnej
w obliczu przeważającego wroga. Polski plan obronny okazał się jeszcze na
etapie przygotowań planistycznych zupełnie niewydolny i kompletnie nie
przystający do sytuacji. Zawiódł niemal każdy element, co zdecydowanie obciąża
najwyższe władze wojskowe.
Aby
zilustrować wszystkie niedomagania planowania Marszałka Śmigłego, ale również
bardzo słabego nadzoru z jego strony nad poszczególnymi zespołami roboczymi
musimy wskazać następujące błędy:
- Silna
tendencja do rozdrabniania posiadanych sił wyrażająca się bardzo głębokim ugrupowaniem,
w którym jednostki pierwszego rzutu zupełnie nie mogły liczyć na wsparcie sił rezerwy.
Widać to wyraźnie w rozwinięciu sił na głównym kierunku działań (problem
odległości dzielącej armię odwodową od sił pierwszego rzutu), ale także na
przykładzie północnego odcinka frontu, gdzie Armia „Modlin” posiadała jedynie
dwie dywizje piechoty i dwie brygady kawalerii do prowadzenia obrony stałej przyjętej
rubieży przy całkowicie odkrytych skrzydłach, a Odwód „Wyszków” miał składać
się z trzech dywizji piechoty, które ze swych miejsc koncentracji musiały wykonać
szereg manewrów, by móc wyjść na flankę nacierającego na południe
nieprzyjaciela. Wygląda to w skrócie tak, jakby naczelny Wódz przewidział klęskę
Armii „Modlin” spowodowaną przydzieleniem jej przez siebie zbyt małych sił i
przygotowywał ripostę na taki właśnie wypadek. Bezsens przyjętego tutaj
rozwiązania podkreśla fakt, że aby mogło wyjść natarcie flankowe sił Odwodu „Wyszków”
na siły niemieckie nacierające z Prus Wschodnich, musiałby one nacierać z
rejonu Mławy wprost na południe, to jest próbować przejścia przez Bugo-Narew w
rejonie najkorzystniejszym dla obrony, czyli na wysokości umocnień twierdzy
Modlin i najszerszego odcinka rzeki. To oczywisty absurd, bo trudno mi sobie
wyobrazić tak zły poziom dowodzenia siłami niemieckimi, by nie próbować omijać
zespołu fortyfikacji stałych. Zatem, po zmianie kierunku ewentualny kontratak
dywizji Odwodu „Wyszków” (w kampanii Grupy Operacyjnej „Wyszków” musiał być
czołowy, więc to kopia sytuacji operacyjnej armii odwodowej. Kluczowe wydaje się,
że w sytuacji, w której siły polskie na północnym odcinku frontu są mniej
więcej równe liczebnie przeciwnikowi (jedyna przewaga niemiecka to
improwizowana dywizja „Kempf”) oddziały polskie zostają rozproszone na całej
szerokości pasa działań i podzielone na trzy osobne zgrupowania (w tym jedno
daleko w głębi), operujące bez żadnej koordynacji.
Naczelny Wódz z Szefem Sztabu Głównego.
Owo
rozpraszanie sił dotyczy w zasadzie całego frontu – jego elementem jest także
powołanie do życia Armii „Poznań”, która w zasadzie nie ma przeciwnika w swoim
pasie działania, a jedyne sensowne postawione przed jej dowództwem zadanie –
czyli zorganizowanie podstawy operacyjnej dla przeciwuderzenia siłami dwóch
dywizji na korzyść Armii „Łódź” nie zostało przez generała Tadeusza Kutrzebę
wykonane. Oczywiście odpowiedzialność spada tutaj także na Marszałka Śmigłego,
który ani nie dopilnował wykonania polecenia, ani nie zareagował na
niewykonanie polecenia. Pozostaje jedynie zadać pytanie, czym obaj Panowie
oficerowie byli tak zajęci przez miesiące przed wybuchem wojny? Śmigły wziął na
swoje barki mnóstwo zadań i w zasadzie brak nadzoru z jego strony nie powinien
dziwić, ale generał Kutrzeba nie miał żadnych innych istotniejszych spraw od
przygotowania jedynej sensownej decyzji o bitwie.
Rozpraszaniem
sił jest także próba obronienia wszystkiego – poza ulokowaniem na zupełnie
nieaktywnym operacyjnie obszarze aż sześciu związków Armii „Poznań” bez
wyznaczenia im ustalenia im konkretnego planu działania należy zakwestionować także
powołanie do życia Korpusu Interwencyjnego – w konsekwencji tej decyzji nie
tylko cała 27 Dywizja Piechoty znalazła się na fatalnej pozycji, ale próba
osłony podstawy działań tej formacji siłami Armii „Pomorze” doprowadziła do
wepchnięcia gros sił tej armii w sytuację beznadziejną z operacyjnego punktu
widzenia – i to zanim jeszcze padły pierwsze strzały.
Równie dobrym
przykładem na tendencję do rozdrabniania sił jest proces zmian w koncepcji
użycia armii odwodowej – najsilniejszej na papierze z polskich związków
operacyjnych w 1939 roku. W ciągu pięciu miesięcy obserwujemy bowiem jak,
przesuwa się rejon jej koncentracji, a armia w efekcie tych zmian „rozchodzi
się” w terenie, stając się ostatecznie dwoma niezależnymi zgrupowaniami,
niezdolnymi do wykonania zasadniczego zadania bojowego, czyli przeciwuderzenia
załamującego główny wysiłek zaczepny armii niemieckiej. W chwili koncentracji mobilizowanych
sił dowódca armii miał pod swoim dowództwem dwa osobne zgrupowania, z których
jedno przybywało na miejsce koncentracji opóźnione o dwa dni, a drugie
zmobilizowane tylko częściowo i w zasadzie bez artylerii polowej, przy czym oba
te zgrupowania mają nacierać w dwóch różnych kierunkach w żaden sposób ze sobą
nie współpracując.
Obsadzanie
krytycznie ważnych kierunków operacyjnych związkami improwizowanymi,
pozbawionymi właściwego aparatu dowodzenia i wsparcia broni technicznych także
powinno zostać przypomniane. Podobnie jak tendencja do dzielenia posiadanych
sił na drobne oddziały wydzielone, które nie były w żaden sposób w stanie wykonywać
powierzonych im zadań.
Problem widać także
na przykładzie bardzo specyficznej broni, jakim był lotniczy komponent sił zbrojnych.
Lotnictwo działało zgodnie z planem w dwóch niezależnych od siebie częściach –
w ramach lotnictwa dyspozycyjnego dowództw operacyjnych (lotnictwo armijne) i w
ramach lotnictwa dyspozycyjnego Naczelnego Wodza (Brygada Pościgowa i Brygada
Bombowa). Łączny stan liczebny polskich sił powietrznych, które w obu tych niezależnych
od siebie częściach miało około 500 samolotów nie bardzo pozwalał na zastosowane
rozwiązanie. Żaden z polskich związków operacyjnych nie posiadał w 1939 roku
sił powietrznych zdolnych do realnego wpływania na wynik toczonych walk.
Lotnictwo myśliwskie nie było zdolne do osłony własnych wojsk lądowych i przestrzeni
powietrznej w głębi kraju. Zatem pozostaje tylko zadać pytanie, dlaczego tak
właśnie zaplanowano organizacje wojenną lotnictwa? Siły powietrzne nie były jak
wiemy osobnym rodzajem sił zbrojnych i podlegały Wojsku, czyli armii. Niemniej
jednak dużo bardziej racjonalnym rozwiązaniem byłoby skupienie całości posiadanych
sił powietrznych (mam na myśli samoloty myśliwskie i bombowe) w jednym obszarze
koncentracji. Jeśli za kluczowy kierunek działań Marszałek uznał środkową część
frontu, to sensownym byłoby umieszczenie takiego zgrupowania właśnie tam. Nie
można byłoby rzecz jasna liczyć na osiągnięcie panowania w powietrzu nawet
przez bardzo krótki okres czasu, ale skierowanie do walki w kluczowym dla biegu
kampanii punkcie wszystkich posiadanych sił bojowych byłoby z pewnością przez
wojsko lądowe odczuwalne. Tymczasem, co w 1939 roku miał zrobić sztab Armii „Karpaty”
dysponujący jedną eskadrą rozpoznawczą, wyposażoną w lekkie bombowce? Co miał
zrobić sztab Armii „Prusy” kończący koncentracje swych sił już w toku działań
wojennych mając do dyspozycji kompanie balonowe, podczas gdy 100 kilometrów od
miejsca swej koncentracji, w rejonie Warszawy stało pięćdziesiąt myśliwców
przeznaczonych do obrony Warszawy? Świadomość słabości własnych sił
powietrznych (zwłaszcza komponentu myśliwskiego) nie przeszkodziła w
skierowaniu niemal jednej trzeciej posiadanych myśliwców do obrony wielkiego
celu powierzchniowego - czyli Warszawy – którego i tak nie dało się skutecznie
bronić, zamiast wykorzystania posiadanych zasobów do osłony czynnika o biegu
wojny decydującego – własnych wojsk lądowych.
- Fatalne
przygotowanie planu mobilizacyjnego, w konsekwencji czego Wojsko Polskie
stanęło do walki kompletnie nieprzygotowane, bez dużej części swych związków taktycznych,
choć skryta mobilizacja trwała od marca 1939 roku i przez cały ten okres aż do
wybuchu wojny trwał stan pogotowia wojennego. Wojsko Polskie mobilizowało się w
systemie mieszanym – część jednostek aktywowano w sposób skryty przez
mobilizację alarmową (tajną), część zaś powstawała w mobilizacji powszechnej, przeprowadzanej
w sposób jawny, w dwóch rzutach. Znaczna część jednostek mobilizowana była w
odległych od przyszłego frontu częściach kraju i należało je do miejsc
koncentracji dowieźć koleją, przy czym plan transportów kolejowych dla polskich
kolei obarczonych także zadaniami ewakuacyjnymi okazał się ponad siły. W
konsekwencji przyjęcia takiego rozwiązania do walki w dniu 1 września 1939 roku
gotowe nie były 2, 3, 5, 11, 12, 13, 22, 24, 29, 33, 35, 36, 38, 39, 41, 44, 45
Dywizje Piechoty, ale także Kresowa i Podolska Brygady Kawalerii. Zatem do
wojny wojsko przystępowało bez dziewiętnastu z pięćdziesięciu dwóch planowanych
wielkich jednostek. Wymienione związki pozostawały albo nieukompletowane, albo
w garnizonach czekając na transport, albo istniejąc nadal wyłącznie na
papierze, gdyż były dopiero w trakcie mobilizacji. Chociaż w ramach mobilizacji
alarmowej rozwinięto większość broni technicznych, znaczna część artylerii
dyspozycyjnej była mobilizowana w ramach mobilizacji powszechnej, więc oddziały
pierwszego rzutu nie mogły liczyć na wsparcie szeregu dywizjonów i pułków artylerii,
co było o tyle istotne, że działające w pierwszym rzucie związki niemieckie
artylerią dysponowały potężną i doskonale zorganizowaną. Słabe i nieumiejętne wykorzystanie
własnych zasobów artyleryjskich to jedna z przyczyn błyskawicznej erozji sił
pierwszego rzutu w pierwszej dekadzie września.
Wracając do
samego jądra problemu i pomijając problem potworków koncepcyjnych w rodzaju
wspomnianej już w tekście 36 Dywizji piechoty Rezerwowej, mobilizowanej w dwóch
systemach i ostatecznie wysłanej na front w częściach, samo założenie trwania
mobilizacji sił na przestrzeni z górą dwóch tygodni w obliczu doskonale znanego
Naczelnemu Wodzowi niemieckiego systemu mobilizacyjnego, w którym Wehrmacht
jest w stanie osiągnąć gotowość do bitwy w ciągu czterech dni okazuje się koncepcją
działania zupełnie oderwaną od realiów wojny. Przerażające jest to, że przez
lata prac nad tak zwanym Planem „Zachód” nic kompletnie w tek kwestii nie
uczyniono. Zatem Marszałek przyjął po prostu do wiadomości, że bez względu na
okoliczności i własny plan działania przyjdzie mu stoczyć bitwę bez dużej
części własnych wojsk. Jeśli płk Jaklicz oceniał siły niemieckie na 70 do 80
wielkich jednostek to pozostaje tylko podziwiać doskonałe samopoczucia i wiarę
Marszałka we własne zdolności, bo najwidoczniej zaakceptował fakt rozpoczynania
wojny z siłami wynoszącymi wszystkiego 33 wielkie jednostki. Jeśli zatem wiemy,
że podręcznikowym gwarantem sukcesu w operacji ofensywnej jest posiadanie
trzykrotnej przewagi nad przeciwnikiem, to przewagę taką stronie niemieckiej
zagwarantował nie sztab OKH planujący inwazję na Polskę, tylko polskie naczelne
dowództwo.
Istotnym elementem
procesu mobilizacji i koncentracji sił pozostaje transport aktywowanych
jednostek do miejsc koncentracji. W tym aspekcie polskie dowództwo naczelne
przeszło samo siebie – w pierwotnym planie koncentracji, który opisałem przy
okazji planowania operacyjnego uwzględniono chociaż układ sieci kolejowej i
realne zdolności przewozowe. Po zmianach wprowadzonych na przełomie lipca i
sierpnia, gdy związki operacyjne Wojska Polskiego uzyskały ostateczny i znany
wszystkim kształt plan transportu sił do rejonów koncentracji został totalnie
zaburzony i w żaden sposób nie był adekwatny do posiadanych możliwości. Jakby
tego było mało, już w trakcie procesu koncentracji zmieniano przeznaczenie
kilku wielkich jednostek, w efekcie pokonywały one w transportach kolejowych
olbrzymie odległości nie docierając na miejsce o czasie, ale także zabierając
bezcenne zasoby transportowe zmobilizowanym związkom, które bez podstawionych
pociągów oczekiwały biernie na transport w swoich ośrodkach mobilizacyjnych. 5
Dywizja Piechoty formowana we Lwowie przeznaczona dla Armii „Pomorze”
przesunięta została do Odwodu „Kutno”, a następnie pozostała bez przydziału
mobilizując się w dniach 27 sierpnia do 5 września. Ostatecznie część dywizji
znalazła się we Włocławku, gros natomiast około 7 września zaczęło napływać do
Warszawy. W tym miejscu przypominam, że w skład Armii „Karpaty” nie weszła
żadna wielka jednostka armii regularnej, a ze Lwowa na upartego do rejonów
koncentracji na granicy dywizja mogłaby wyruszyć marszem pieszym, gdyby skierować
ją do obrony granicy ze Słowacją. W skład Odwodu „Kutno” wejść miała 22 Dywizja
Piechoty Górskiej i nie ukrywam, że to mój ulubiony przykład. Dywizja po mobilizowała
się na obszarze Przemyśl-Sanok-Sambor i do kampanii miała wejść jako element Odwodu
„Kutno”. Rozpoczęła zatem transporty wiodące ją przez cały kraj – w stronę
Pomorza. W czasie rozwinięcia mobilizacyjnego zmieniono jej przydział i
skierowano do Armii „Łódź”, wiec transporty ruszyły ku nowym miejscom
przeznaczenia, by już podczas działań wojennych skierować ostatecznie dywizję w
pas działania Armii „Kraków”, gdzie dotarła w okolice Olkusza 2 września.
Jako ciekawostkę
chciałbym dodać także kuriozalny przypadek 45 Dywizji Piechoty Rezerwowej, której
mobilizację zaplanowano w II rzucie mobilizacji powszechnej. Dywizja mobilizowała
się na ogromnym obszarze od Kielc, poprzez Wadowice i Nowy Sącz, aż po Jarosław.
Można byłoby jeszcze zostawić ten casus w spokoju, gdyby chodziło o jednostkę planowaną
w ramach wojny z ZSRR, ale plan jej mobilizacji na wypadek wojny z Niemcami pozostawiono
bez zmian. Zanim w ogóle przystąpiono zatem do organizacji Kwatery Głównej
dywizji znaczną część jej obszaru koncentracji wraz z ośrodkami mobilizacyjnymi
zajęli Niemcy. W konsekwencji zamiast pełnokrwistej dywizji powstał szereg
odseparowanych od siebie jednostek o zupełnie przypadkowym składzie, które
przydzielono poszczególnymi pułkami i batalionami do różnych związków
operacyjnych. Dość podobnie potoczyły się losy 44 Dywizji Piechoty Rezerwowej,
której część miejsc koncentracji i ośrodków mobilizacyjnych także błyskawicznie
stało się polem bitwy. Gorzką prawda jest, że w tych okolicznościach, ignorując
tabele czasowe i plany ppłk Idzik potrafił w Kielcach w ciągu 24 godzin
utworzyć 154 Pułk Piechoty Rezerwowej w składzie dwóch zaplanowanych batalionów
i improwizowanego batalionu porucznika Buczka.
Kolejna wadą przyjętego
planu mobilizacyjnego było rozmieszczenie ośrodków zapasowych wielkich
jednostek. Jeśli część z nich z uwagi na zasadniczy plan operacyjny pozostawała
w pasie działania sił polowych (jak 6 Dywizji Piechoty z Armii „Kraków”), to
duża część znajdowała się setki kilometrów od linii frontu (jak OZ Wileńskiej
Brygady Kawalerii z Armii „Prusy” znajdujący się w Wołkowysku), albo podlegała
ewakuacji na zaplecze zupełnie innych związków operacyjnych (jak w przypadku OZ
16 Dywizji Piechoty z Armii „Pomorze”, który wyładował się w Kielcach), co
skutecznie paraliżowało możliwość uzupełniania strat szeregu wielkich jednostek
podczas kampanii. Pomijam problem angażowania w proces transportu jednostek
zapasowych poważnych zasobów transportowych, których jak już wiemy
konsekwentnie brakowało do terminowej realizacji przewozów zmobilizowanych
jednostek bojowych. Tymczasem w Wehrmachcie w składzie każdej dywizji
pozostawał polowy batalion zapasowy, dzięki któremu można było na bieżąco uzupełniać
straty oddziałów polowych, a nawet w pewnych okolicznościach użyć tego
pododdziału jako rezerwy w ręku dowódcy dywizji w sytuacji szczególnie
kryzysowej. W konsekwencji braku sensownego rozwiązania problematyki uzupełnień
i jednostek zapasowych oddziały bojowe w czasie kampanii stale słabły w skutek
nieuzupełniania strat bojowych i operacyjnych i około 10 września znaczna część
polskich wielkich jednostek pozostawała takimi już tylko z nazwy prezentując
dramatycznie niskie stany osobowe w oddziałach I linii. Gwoli ścisłości – pewna
ilość ośrodków zapasowych posłużyła w trakcie kampanii do formowania rozmaitych
formacji improwizowanych, ale jako że normą było w OZ nie posiadanie broni,
amunicji, a nawet podstawowych elementów umundurowania, w większości przypadków
jednostki te posiadały bardzo małą wartość bojową i nie były w stanie wypełniać
podstawowych zadań bojowych.
- Przygotowanie
inżynieryjne terenu trwało przez cały okres pogotowia wojennego i było
realizowane siłami jednostek saperskich zmobilizowanych w alarmie, jednostek
armii czynnej pozostających na stopie pokojowej, oraz prywatnych
zleceniobiorców cywilnych. Stan przygotowań inżynieryjnych przewidywanych
obszarów działań bojowych, mimo pięciu miesięcy czasu na wykonanie
elementarnych zadań takich jak – zaminowanie, przygotowanie polowych pozycji
obronnych, wykończenie planowanych fortyfikacji stałych, zaplanowane
zniszczenia i spiętrzenia wód został zrealizowany w bardzo małej części i w
zasadzie należy uznać go za skandaliczny. Na zaplanowanej głównej linii obrony
zgromadzono ogromne ilości materiałów budowlanych i mimo posiadania ogromnych
zasobów ludzkich (kadry związków zmobilizowanych w marcu 1939 roku w alarmie
plus miejscowe garnizony pokojowe armii czynnej plus liczni cywilni
podwykonawcy) pozycje obronne zostały ukończone w dramatycznie niewielkim
procencie. W wielu miejscach przygotowane pozycje nie miały żadnego
przedłużenia i ich skrzydła wisiały w próżni – na przykład w pasie Armii „Modlin”,
gdzie pozycja mławska stanowiła poważny kompleks schronów, ale na pozycji
rzęgnowskiej powstało już tylko cztery z zaplanowanych ponad pięćdziesięciu
punktów oporu. Oba skrzydła tego kompleksu fortyfikacji stałych zabezpieczane
były przez siły dwóch brygad kawalerii, które już oparcia w fortyfikacjach nie
miały, więc łatwo było pozycję mławską obejść. Obrona polska została zresztą
szturmem sił 3 Armii niemieckiej przełamana – właśnie na odcinku rzęgnowskim. W
zasadzie nie istniały planowane fortyfikacje stałe na południowym skrzydle
Armii „Łódź” i w pasie obrony Armii „Pomorze” a i budowany przez lata,
wspominany już w tekście pas fortyfikacji na Śląsku także nie był zabezpieczony
przez przedłużenie skrzydeł.
Co bardzo ważne,
zarówno w okresie poprzedzającym wybuch wojny, jak i podczas działań zbrojnych
straszliwie zaniedbano przygotowywanie rubieży obronnych na tyłach. Nie
istniały żadne zorganizowane pozycje tyłowe, nie istniały żadne pasy umocnień
polowych w głębi kraju. W Wielu miejscach budowa rowów przeciwczołgowych, czy
wznoszenie barykad miało charakter spontanicznego czynu ludności cywilnej, ale
ponieważ bardzo słabo wyglądał fachowy nadzór wojsk inżynieryjnych nad tego
typu działaniami w ogromnej większości prace te nie przynosiły żadnych
sensownych wyników.
- Nadzór i Komunikacja.
To klucz do skutecznego prowadzenia działań wojennych, który został przez naczelnego
Wodza kompletnie zignorowany. Oczywiście, tragicznie słaby nadzór nad wykonywaniem
zleconych przez siebie poleceń wynika w znacznej mierze z charakteru osoby
Marszałka, podobne wnioski nasuwają się w kwestii braku elementarnej
komunikacji. Mówiąc wprost – Naczelny Wódz, choć starał się prezentować w
propagandzie jako człowiek niemalże z żelaza, okazał się już na etapie planowania
przyszłych działań człowiekiem słabym i niezdecydowanym. Potrafił narzucić
swoja wolę jedynie osobom o jeszcze słabszym charakterze – takim jak generał
Władysław Bortnowski, ale wobec niesubordynacji generałów Kutrzeby, czy Rómmla okazał
się zupełnie bezradny, po prostu ignorując fakt braku realizacji zleconych im
zadań w przypadku Kutrzeby, lub samowolne działania w przypadku Rómmla. I była w tym pewna
konsekwencja, gdyż już podczas działań zbrojnych Marszałek nie potrafił wyciągnąć
konsekwencji służbowych wobec najbardziej karygodnych zachowań swych podwładnych.
Przecież za porzucenie swych oddziałów i ucieczkę z pola walki generał Fabrycy
został w nagrodę przesunięty na inne stanowisko, a odpowiedzialny za
błyskawiczną katastrofę Armii „Prusy” generał Dąb-Biernacki, który nawiasem
mówiąc także porzucił swe jednostki, został wręcz awansowany – objął bowiem
dowodzenie zgrupowaniem operacyjnym o szczebel wyższym, czyli Frontem
Północnym. Zatem w chwili, w której pierwszy dowódca armii – czyli generał
Kutrzeba powinien uzyskać dymisję w związku z niedopełnieniem obowiązków
służbowych mającym duży wpływ na ogólną sytuację operacyjną w kluczowym
obszarze działań, a jej nie otrzymał, reszta dowódców szczebla operacyjnego i
taktycznego otrzymała jasny sygnał możliwości prowadzenia działań w oderwaniu
od woli Naczelnego Wodza. Cześć z nich niestety tę słabość wykorzystała i jak
napisałem – nie spotkały ich z tego powodu ze strony Naczelnego Wodza żadne
konsekwencje.
Problem z
nadzorem nad podwładnymi brał się także z drugiej elementarnej słabości systemu
stworzonego przez Marszałka Śmigłego – braku odpowiedniej komunikacji. Poza
przesadnym trzymaniem się litery tajemnicy wojskowej, w konsekwencji czego mało
który dowódca szczebla operacyjnego wiedział coś więcej niż tylko o własnych
zadaniach, przy czym do ostatka tez nie zawsze wiedział jakimi właściwie siłami
przyjdzie mu realizować powierzone zadania, zupełnie nierealnym było dowodzenie
całością sił przez Naczelnego Wodza i Sztab Główny. Przekraczało to zupełnie możliwości
tej wąskiej grupy oficerów, którzy w dodatku nie posiadali odpowiednich
instrumentów do tego, by móc sprawnie koordynować działania na tak wielkim
obszarze. Pominięcie szczebla pośredniego w postaci dowództw frontów, czy grup
armii doprowadziło do sytuacji, w której Naczelny Wódz usiłował kierować
decydująca bitwą w centrum frontu z udziałem czterech dowództw armii („Poznań”,
„Łódź”, „Kraków” i „Prusy”), co skończyło się kompletną katastrofą. Marszałek
często reagował na wnioski, czy prośby dowódców operacyjnych dopiero po fakcie,
będąc postawionym pod ścianą, a nawet wówczas zdarzało się zasypywanie
podwładnych wzajemnie wykluczającymi się poleceniami.
5.
Wnioski
Gdy 1 września
1939 roku oddziały niemieckiego Wehrmachtu przekraczały granice Polski zaczynając
wojnę, kierujący operacji sztab Generalny dysponował nie osiemdziesięcioma, lecz
pięćdziesięcioma czterema wielkimi jednostkami. Ostatnie dni przed wybuchem
wojny z uwagi na brak szczegółowych informacji o dyslokacji wielu polskich
jednostek (które jeszcze nie przybyły do miejsc koncentracji, lub nawet nie
powstały) powodował pewna nerwowość w dyspozycjach wydawanych przez szefów
sztabów obu grup armii – należący do 10 Armii IV Korpus Armijny pomiędzy 28
sierpnia, a 1 września 1939 roku oddał 24 Dywizję Piechoty do 8 Armii, oddał z
pozostałych sił 20 % kadry z każdego pułku piechoty na rzecz 56 i 87 Dywizji
Piechoty wysyłanych na Zachód, przy czym w to miejsce musiał przyjąć świeżo
powołanych rezerwistów, następnie oddał ze swego składu 14 Dywizję Piechoty
zastąpiona 46 Dywizją Piechoty zmobilizowaną w XIII Okręgu Wojskowym
(Norymberga), by wreszcie na 24 godziny przed wybuchem wojny zupełnie zmienić
plan budowy przepraw przez Wartę płynąca w pasie natarcia korpusu w związku z
poleceniem oddania części sił inżynieryjnych XVI Korpusowi. Sztab IV Korpusu
Armijnego poradził sobie z realizacją tych wszystkich zadań i poleceń i zgodnie
z planem przystąpił do działań wojennych w pełnej gotowości bojowej. W
odróżnieniu od polskich sił zbrojnych, Wehrmacht funkcjonował na etapie
przygotowań do działań wojennych jak doskonale naoliwiona maszyna. Operacja
inwazji na Polskę została bardzo dobrze zaplanowana, choć dowódcy szczebla
operacyjnego otrzymali bardzo ogólnikowe polecenie na temat sposobu realizacji
wyznaczonych im zadań. Naczelne Dowództwo oczekiwało bowiem, że same zaplanują
swe działania taktyczne. Dowództwa operacyjne jasno określiły cele działań i
zgodnie z najlepszymi tradycjami niemieckiej myśli operacyjnej przystąpiły do bitwy
rzucając do akcji niemal całość posiadanych sił w I rzucie operacyjnym od razu starając
się narzucić Wojsku Polskiemu inicjatywę i nie dopuszczając do żadnych
dłuższych pauz operacyjnych mogących pozwolić siłom polskim na jakiekolwiek poważniejsze
przegrupowania. Plan zakładał zniszczenie głównych sił polskich na zachód od
linii Wisły i tak tez się stało w rzeczywistości – po 12 września po wschodniej
stronie wyznaczonej linii zgrupowała się tylko niewielka część sił z tych,
które rozpoczęły kampanię, a wiele z tworzących je wielkich jednostek
pozostawało takimi już tylko z nazwy. Okres kampanii pomiędzy 9 a 17 września
to już tylko konsekwentne rozbijanie kolejnych polskich zgrupowań, które albo
znalazły się w głębokim okrążeniu (Warszawa, siły generała Kutrzeby), albo były
zbyt wyczerpane i osłabione, by móc stawić zdecydowany opór. Mówiąc wprost – i bez
inwazji ZSRR los sił polskich był już całkowicie przesądzony i czas trwania
kampanii wyznaczyć musiało tempo marszu niemieckich jednostek ku wschodniej granicy
Polski.
Żołnierze niemieccy podczas kampanii 1939 roku.
Co godne
odnotowania – po początkowej ostrożności, niemieccy dowódcy działali bardzo
agresywnie i z dużą wiarą w umiejętności własne i własnych ludzi. Śmiałość i brutalność
ich posunięć skutecznie łamała polski opór i uniemożliwiała odtworzenie spójnej
obrony. Nawiasem mówiąc uwagi o względnej słabości na tle Wojska Polskiego
niemieckiej piechoty w 1939 roku są zupełnie nieprawdziwe – pomijając fakt, że
duża część niemieckich piechurów przez cała kampanię nie zobaczyła przeciwnika
w ogóle, lub brała udział w krótkich starciach – typowa dla niemieckiej taktyki
piechoty metodyczność w prowadzeniu działań zaczepnych obliczonych na złamanie
fizyczne i moralne broniącego się przeciwnika brana jest za oznakę słabości,
choć ja w podejściu nakazującym staranne przygotowanie artyleryjskie i konsekwentne
rozbijanie systemu obrony w uznanym za kluczowy punkcie widzę raczej przejaw
zdrowego rozsądku nich tchórzostwa. Jeśli coś faktycznie działało tak dobrze
jak powinno, to wskazać należy pracę sztabów obu grup armii – przede wszystkim
w aspekcie prawidłowego rozpoznania sił i zamiarów wroga po przełamaniu głównej
linii obrony wojsk polskich. Także niezbyt dobrze używano posiadanych związków
pancernych – bolesną nauczkę o małej przydatności czołgów do walki w terenie
zurbanizowanym i górskim otrzymały dowództwa XVI i XXII Korpusów. Wyciągnięto
jednak z tych niedociągnięć wnioski i w nieodległej przyszłości znakomite, a
wręcz zadziwiające czasem efekty przynosiło przenoszenie zdobytej o przeciwniku
wiedzy na własne planowanie operacyjne.
Zasadniczo stosunek
sił obu stron w chwili rozpoczęcia działań wojennych najczęściej przedstawiany
jest tak:
|
Stan liczebny |
Związki szybkie |
Dywizje Piechoty |
Dywizje Górskie |
Brygady Kawalerii |
Wielkie Jednostki |
Pojazdy pancerne |
Działa |
Samoloty |
Wehrmacht |
1,5 miliona |
15 dywizji |
37 |
1 |
1 |
54 |
3600 |
6000 |
1929 |
Wojsko Polskie |
1,3 miliona |
1 brygada |
37 |
- |
11 |
49 |
750 |
4000 |
900 |
W chwili wybuchu wojny stosunek sił był dużo bardziej niekorzystny, siły polskie były bowiem dalekie od ukończenia rozwinięcia, zatem poszczgólne dowództwa operacyjne składały się z:
- SGO "Narew" dysponowała 18 Dywizję Piechoty, oraz Suwalską i Podlaską Brygady Kawalerii
- Grupa "Wyszków" dysponowała 1 Dywizję Piechoty oraz elementy 33 i 41 Dywizji Piechoty Rezerwowych
- Armia "Modlin" dysponowała 8 i 20 Dywizję Piechoty, oraz Nowogródzką i Mazowiecką Brygady Kawalerii
- Armia "Pomorze" dysponowała 4, 9, 15, 16, 27 Dywizją Piechoty, Pomorską Brygadą Kawalerii i szeregiem mniejszych jednostek (dwa pułki piechoty rezerwowej plus bataliony ON i strzelców)
- Lądowa Obrona Wybrzeża dysponowała dwoma Pułkami Strzelców Morskich, obsada Helu, zgrupowaniem batalionów ON i trzema improwizowanymi batalionami rezerwowymi
- Armia "Poznań" dysponowała 14, 17, 25 i 26 Dywizją Piechoty, a także Wielkopolską Brygada Kawalerii, zgrupowaniem ON. W transportach znajdowała się Podolska Brygada Kawalerii.
- Armia "Łódź" dysponowała 10, 28 i 30 Dywizją Piechoty oraz Wołyńską Brygada Kawalerii. W transportach znajdowała się Kresowa Brygada Kawalerii.
- Armia Odwodowa dysponowała 19, 29 Dywizjami piechoty (ta ostatnia bez 41 pułku piechoty), dwoma batalionami czołgów lekkich, elementami 36 Dywizji Piechoty Rezerwowej i Wileńską Brygadą Kawalerii.
- Armia "Kraków" dysponowała 6, 7, 21, 23, 55 Dywizją Piechoty, Krakowską Brygadą Kawalerii, 1 Brygadą Górską i 10 Brygadą Pancerno-Motorową.
- Armia "Karpaty" dysponowała 2 i 3 Brygadami Górskimi złożonymi w większości z ON, dwoma pułkami KOP, batalionami ON i jednym pułkiem regularnej piechoty.
W
rzeczywistości ów początkowy stosunek sił powinien zatem w konsekwencji
opisanych błędów i zaniechań polskich władz wojskowych powinien wyglądać tak:
|
Stan liczebny |
Związki szybkie |
Dywizje Piechoty |
Dywizje Górskie |
Brygady Kawalerii |
Wielkie Jednostki |
Pojazdy pancerne |
Działa |
Samoloty |
Wehrmacht |
1,5 miliona |
15 dywizji |
37 |
1 |
1 |
54 |
3600 |
6000 |
1929 |
Wojsko Polskie |
0,9 miliona |
1 brygada |
20 |
- |
9 |
27 |
500 |
2800 |
494 |
Kończąc
niniejszą pracę pragnę zaznaczyć, że wykazane w tekście możliwości podniesienia
stanu wyposażenia technicznego Wojska Polskiego zasługują na zupełnie osobne i
wyczerpujące opracowanie, zatem nie chcę podejmować się teraz rysowania przed
Czytelnikiem możliwego, alternatywnego obrazu polskich zbrojnych Anno Domini
1939. Wystarczy zresztą do zrozumienia przyczyn katastrofy kampanii wykaz poważnych
błędów poczynionych na etapie zarządzania tymi środkami, które w istocie w
rękach Naczelnego Wodza w 1939 roku się znalazły.
Pozostaje
jednak wciąż pytanie, czy mając na uwadze zaistniały stan spraw wojskowych
można było uniknąć tragicznego losu Państwa i Narodu zapoczątkowanego dramatem klęski
wrześniowej? Z pewnością nie w warunkach, w których przyszło Polakom zmierzyć
się z niemieckimi siłami zbrojnymi – jedynym efektem lepszej organizacji i
planowania mogłoby być co najwyżej przedłużenie oporu i możliwość ucieczki do
krajów neutralnych większej ilości żołnierzy niż miało to miejsce w 1939 roku, trudno
bowiem oczekiwać, by niemieckie dowództwo zaczęło w zmienionych okolicznościach
popełniać rażące błędy mające wpływ na ogólną sytuacje operacyjną. Niemcy
posiadali dostateczne siły bojowe i rezerwy materiałowe, by kontynuować pogrom
polskich sił zbrojnych nawet w warunkach nieprzystąpienia do wojny ZSRR i
równolegle – rozpoczęcia ofensywy francuskiej na Zachodzie. Jedynym poważnym
czynnikiem komplikującym stan spraw stronie niemieckiej jesienią 1939 roku
mogłoby być co najwyżej wyjście wojsk francuskich na brzeg Renu, bo w
ówczesnych realiach samego forsowania rzeki już sobie nie wyobrażam.
Droga na Zaleszczyki...
Jedynym
momentem w okresie poprzedzającym wybuch II Wojny Światowej, w którym
faktycznie istniała szansa na ocalenie państwa i powstrzymanie siłą zbrojną
niemieckiej agresji pozostaje oczywiście kryzys czechosłowacki. Skierowanie
niemieckiej agresji na Pragę dawało jedyną szansę na zbudowanie dostatecznie
silnego bloku militarnego stojącego naprzeciw niemieckich sił zbrojnych.
Jedynie zdecydowane zbliżenie Warszawy i Pragi pozwolić mogło na zabezpieczenie
bytu obu młodych państw przed III Rzeszą. Do tego jednak nie doszło, o co w
zasadzie też należy obwinić polską dyplomację, która kierując się źle pojętą
racją stanu poświęciła możliwość sojuszu z ważnym partnerem na rzecz odzyskania
Zaolzia. Kiedy Czechosłowacja upadła, los II Rzeczpospolitej został
definitywnie przesądzony.
W warunkach 1939 cudów nikt by nie dokonał, ani Piłsudski ani sam Bonaparte. Zasoby do prowadzenia wojny były ograniczone także w tym sensie, że nie istniał skuteczny system uzupełniania czegokolwiek po stronie polskiej. Z czym dywizja wyszła w pole tym walczyła. Licząc stan j.o. na 6 - 2 przy działonie-baterii, 2 w dywizjonie, 2 pułku - trudno się dziwić że po tygodniu intensywnych walk każda polska wielka jednostka zaliczała kryzys i się rozpadała.
OdpowiedzUsuńZ kolei nie mam tej wiary w sojusz polsko-czechosłowacki, z różnych powodów, na przykład tych, że tak hipotetycznie - ile potrzeba było dywizji pancernych żeby Czechy przeciąć na pół gwałtownym natarciem? 1? 2? Do tego Czesi w 1938 w zasadzie nie mieli obrony p.panc w wielu dywizjach w ogóle. Wiele sprzętu było przypisanych na stałe do foryfikacji. I tak dalej i tak dalej.
Można było zrobić wiele rzeczy zupełnie inaczej, albo po prostu z głową. Przede wszystkim nie było jasnej koncepcji ani na sferę ekonomiczną, ani na modernizację armii. W sprawie Czechosłowacji jest jednak drobna uwaga - mieli znakomite fortyfikacje wsparte trudnym terenem i z pewnością nie byliby dla Niemców chłopce do bicia. Wehrmacht AD 1938 też różnił się od tego z 1939 roku, więc taki alians wcale nie stał na straconej pozycji. Tym bardziej, że sytuacja strategiczna obu zagrożonych państw byłaby zupełnie inna.
Usuń