„Niezwykły rejs do Indii”
1.
Osoby
dramatu.
Ta historia – jak każda inna – ma wiele początków, które
zbiegną się w jedno wspólne zakończenie. Ta historia, która wydarzyła się w Roku
Pańskim 1629, to opis splotu zadziwiających wydarzeń, z udziałem wielu ludzi i
jednego statku pochodzących z Republiki Zjednoczonych Prowincji Niderlandów,
wówczas kraju nieograniczonych możliwości, który przeżywał swój złoty wiek. Mimo
uwikłania w niekończący się konflikt z Hiszpańskimi Habsburgami wciąż marzącymi
o odzyskaniu kontroli nad położonymi nad brzegami Morza Północnego zbuntowanymi,
bogatymi prowincjami, Holendrzy utrzymywali kontrolę nad licznymi odnogami
handlu większością krytycznie ważnych artykułów w Północnej Europie. Trwał nad
ujściem Renu i Mozy gorączkowy rozwój floty handlowej, który w niedługim czasie
osiągnął apogeum – jak się oblicza, na 20 000 statków handlowych obsługujących
ówczesny europejski handel, około 15 000 nosiło banderę Republiki. Oczywiście
ambicje holenderskich domów handlowych nie ograniczały się do przejęcia schedy
po obumierającej Hanzie, onegdaj kontrolującej morskie szlaki handlowe od
Bałtyku, po Londyn. Wkrótce Holendrzy zaczęli atakować słabnące Imperium
Portugalii, która zrośnięta unią z nienawistną Republice Hiszpanią oddawała
coraz to nowe przyczółki w dalekich koloniach nowej morskiej potędze. Już od
1594 roku tak zwane Voorcompagnie zaczęły proces penetracji
kontrolowanych przez Portugalczyków i Hiszpanów tras handlowych. Okres ostrej
konkurencji handlowej był dość krótki i szybko zastąpiony został przez otwartą
agresję. Zubożali Portugalczycy, którzy zbyt mocno zawierzyli swej
krótkotrwałej prospericie opartej o zalanie europejskich rynków zbytu
olbrzymimi ilościami stosunkowo tanio pozyskanego pieprzu, cynamonu i innych
bogactw Wschodu. Biedne w istocie Portugalia i Hiszpania odczuwały już w
zwielokrotnionej sile skutki gwałtownej inflacji wywołanej przez napływające
szeroka rzeką kruszce – srebro i złoto – i nie potrafiły się bronić na morzu.
Hegemonia w doświadczeniu nawigacyjnym i praktyce morskiej musiała ustąpić
holenderskiej determinacji, ale przede wszystkim zdolnościom płatniczym.
Czynnikiem, który szczególnie silnie wpływał na skokowy
wzrost holenderskiego zainteresowania zamorskimi posiadłościami, była żądza
nieustannego poszerzania kontrolowanej przez Republikę, a właściwie, przez
zamieszkujących to państwo kupców. Trudno sobie to dziś wyobrazić, ale na
wskroś już przesiąknięta duchem kalwińskiej zasady predestynacji najbardziej
zamożna część holenderskiej populacji była do tego stopnia skupiona na powiększaniu
swych majątków, że podczas jednej z odsłon militarnych zmagań z armiami Habsburgów
Hiszpańskich odkryto, iż polowe armie bezlitosnego i zaciekłego wroga
zaopatrywane były w amunicję artyleryjską przez konsorcjum amsterdamskich
kupców. Budowanie finansowej potęgi i pęd do nieustannego obracania gotówką
tworzył sedno wczesnokapitalistycznych stosunków ekonomicznych w Niderlandach i
nadawały klimat codziennej rzeczywistości. Jeśli zatem perspektywa zysków dla
licznych kompanii handlowych zmuszała do inwestowania w broń i w zamorskie
wyprawy, należało przedsięwzięcia te czynić szybko i skutecznie. Dokładnie tak
samo, jak dzisiejsze drapieżne globalne korporacje zawsze szukające nowych
obszarów dla swej działalności. Nie tylko wielcy Panowie zamieszkujący najdroższe
dzielnice Amsterdamu, Utrechtu, Alkmaar i Haarlemu zainteresowani byli
odkrywaniem nowych możliwości. Prowincje Republiki roiły się wprost od ludzi
marzących o szybkiej i łatwej Fortunie, mających dość codziennego trudu.
Wprawdzie stosunki feudalne w Niderlandach zanikły zanim jeszcze we wschodniej
części Europy ten model społeczeństwa zdołał się na trwałe zakorzenić, ale
życie codzienne rolników i rzemieślników było bardzo trudne. Wysokie koszty
życia i bezustanna konieczność konkurowania o zbyt wytworzonych dóbr każdego
dnia wypychały poza nawias społeczeństwa wielu ludzi w sile wieku i możliwości,
którzy mieli bardzo prostą alternatywę – umrzeć z głodu, lub szukać szczęścia
za morzami. Zainteresowaniu zamorską działalnością sprzyjał jeszcze jeden fakt –
fakt niebywale rasistowskiego podejścia do zamieszkujących zamorskie
przestrzenie ludzi innych ras. Dawno już zapomniano o wynikach wielkiej dysputy
Bartolome de Las Casas z Juanem Gines de Sepulveda, w konsekwencji której sama Monarchia
Habsburska postanowiła chronić Autochtonów zamieszkujących rosnące Hiszpańskie
Indie Zachodnie prawem i dostrzec w Indianach istoty ludzkie, godne pracy
misjonarskiej i Wiecznego Zbawienia. Paradoksalnie, fakt, że dziś postrzegamy
hiszpańskich Conquistadores jako bezrozumnych niszczycieli cywilizacji,
to efekt brutalnej i powszechnej niderlandzkiej przede wszystkim propagandy
zwanej Leyenda Negra – „Czarną Legendą”. Prawda jak zwykle leży po
środku – Hiszpanie, czy Portugalczycy rzecz jasna Aniołami nie byli, ale
mieszkańcy Zjednoczonych Prowincji przeskoczyli w swym rasizmie i brutalnej
nietolerancji dotychczasowych oceanicznych odkrywców i zdobywców o bardzo wiele
długości. Niderlandy, które wyprzedzały resztę Europy wydajnością produkcji
rolnej produkowały zatem roje dorodnych, wysokich i przede wszystkim ambitnych
i bezwzględnych ludzi gotowych na wszystko, byleby tylko utrzymać się na
powierzchni. A przecież, w dalekich krajach Wschodu różnice w cenach i
dochodach, w połączeniu z uprzywilejowaniem zwycięskich Białych nawet z prostych
marynarzy i żołnierzy potrafiły uczynić bogaczy. Eldorado – jak mawiali
Hiszpanie…
Stocznie VOC
Pierwszym bohaterem opowieści, o którym trzeba wspomnieć,
jest statek – piękna i smukła „Batavia”, zbudowana rękoma amsterdamskich cieśli
i szkutników w roku 1628. To piękna i smukła jednostka, mająca w zamierzeniach właściciela,
czyli sławnej już wówczas VOC (Verenigte Oostindische Compagnie – Zjednoczona
Kompania Wschodnioindyjska), pełnić rolę jednostki flagowej, dla jednej z
trzech czynnych flot kompanii, obsługujących handlową arterię łączącą Amsterdam
z Tanjong Priok – portem miasta znanego w Holandii, właśnie jako Batavia. Pod
twardymi rządami kompanii już od 1603 roku Holendrzy rozbudowywali stopniowo
sieć zależności olbrzymiego archipelagu dziś stanowiącego Indonezję. Holendrzy,
w odróżnieniu od Hiszpanów nie starali się opanowywać bezpośrednio ogromnych
obszarów Javy, Sumatry, czy Borneo – jak uważali, nie starczało na takie
ambitne działania sił i środków. Wygodniej było im obsadzać jedynie kluczowe
punkty wymiany handlowej, w których budowali własne, stale obsadzone forty.
Jedynie na wyspach Ambon prowadzili ożywioną działalność misjonarską, która
faktycznie przynosiła im w kraju muzułmanów sukcesy. Nie chodziło jednak wcale
o zbawienie dusz – wykonawszy wyłom w podbijanej konsekwentnie wspólnocie
wysługiwali się po prostu Ambończykami, traktując ich jako coś w rodzaju użytecznych,
bo częściowo oswojonych dzikusów. „Batavia”, która wypierając około 600 ton
miała 45 metrów długości była jednym z wielu jednostek budowanych w holenderskich
stoczniach, z przeznaczeniem do podtrzymywania komunikacji pomiędzy Indiami
Wschodnimi, a Europą. Wraz z rozwojem technologii budownictwa morskiego, nowe
statki powstające dla VOC stawały się coraz większe i smuklejsze – „Batavia”
zaś stanowiła tego trendu doskonałe świadectwo. Dawniej budowano statki pękate
i stosunkowo krótkie, a od 1619 roku zgodnie z proporcją długości do szerokości
kadłuba, jak 3,9 do 1. Najnowsze plany były inne i częstokroć napełniały serca i
umysły szkutników trwogą – „Batavia” bowiem, miała ów stosunek określony jako
4,5 do 1. Początek statku wyglądał tak, jak wielu mu podobnych jednostek
pływających – z Amsterdamu nad dalekie wybrzeże Bałtyku popłynęły zamówienia na
odpowiednią ilość solidnego i wytrzymałego bałtyckiego dębu. Gdy ogromne drzewa
padały pod ciosami siekier w dalekiej Polsce i Prusach, zamawiano już także wysokiej
jakości liny na takielunek i płótno na żagle. Wraz z przybyciem do tętniącego
życiem amsterdamskiego portu kolejnych partii drewna zacząć się miała zasadnicza
budowa statku – symbolicznie budowę kadłuba rozpoczęto na „Batavii” i siostrzanej
jednostce w dniu 29 marca 1626 roku. Dokładnie trzy miesiące później pracowicie
składanemu kadłubowi nadano imię, pod którym miał przejść do historii. Nie
tylko proporcje kadłuba stanowiły istotne novum – dostrzegając problem braku
odporności kadłubów na żyjące w tropikalnych wodach świdraki zbudowano podwójny
dębowy kadłub wzmacniany warstwą sosny, co miało uczynić jednostkę odporną na niszczycielską
„działalność” malutkich stworzeń.
"Batavia" w pełnej krasie
„Batavię” ukończono akurat w czas kończenia przygotowań
do wyjścia w morze kolejnej floty VOC liczącej pięć innych jednostek. Wszystko
przebiegło zgodnie z planem i statek odebrany został przez szacowną komisję
kompanii w dniu 29 października 1628 roku, po czym po krótkim rejsie stanął na
kotwicy u brzegów wyspy Texel, gdzie zwyczajowo zbierały się statki zmierzające
pod flagą kompanii na Wschód. Wówczas dopiero ładownie „Batavii” stopniowo
zaczęły zapełniać się przeznaczonym dla batawskich kupców ładunkiem, a pokłady
nowiutkiej jednostki zapełniać zaczęła załoga i pasażerowie. Wkrótce na
pokładzie statku zebrało się 341 osób, my jednak przyjrzymy się teraz tylko
kilku z nich. Z biegiem czasu i potrzeby jednak, będziemy przedstawiać kolejne
z nich w adekwatnej i potrzebnej kolejności.
Na pokładzie statku, którego klasę zaczynano właśnie
coraz powszechniej nazywać East Indiaman, znalazł się wkrótce Francois Pelsaert,
którego zwać będziemy odtąd z niderlandzka – Fransem. Człowiek ów nie był
bynajmniej żeglarzem, był bowiem człowiekiem interesu, a mówiąc wprost –
kupcem. Urodzony około 1595 roku w Antwerpii człowiek sukcesu, jakim
niewątpliwie był Palsaert miał za sobą szybką i znakomitą karierę w VOC. Musiał
pochodzić z dobrze ustosunkowanej i zamożnej rodziny, gdyż już w wieku 26 lat
wyruszył na Wschód, do indyjskiej Agry w charakterze Młodszego Kupca Kompanii. Spędził
w kantorze w Agra siedem lat i w tym czasie musiał pokazać się z bardzo dobrej
strony, gdyż do po upływie tego czasu do Zjednoczonych Prowincji powracał już
jako Starszy Kupiec. Jak na trzydziestolatka, było to spore osiągnięcie, gdyż VOC
mimo oczywistości w komunikacji starannie przyglądał się swym pracownikom w
dalekich stronach i ani przez moment im nie pobłażała, ani też nie dawała
drugiej szansy. Niemal natychmiast po powrocie Frans Palsaert otrzymał
polecenie objęcia nadzoru nad ładunkiem przewożonym przez „Batavię” i inne
statki kotwiczące przy Texel, bez zbędnej zwłoki udał się zatem na statek mając
przed oczyma jak najlepsze perspektywy dalszej kariery w strukturach VOC na dalekiej
Javie…
Starszy Kupiec Kompanii Francsco Pelsaert
Na pokładzie „Batavii” Palsaert napotkał kapitana statku,
nazwiskiem Ariaen Jacobsz. Niewiele możemy powiedzieć o jego dotychczasowym
życiu, ale status kapitana statku flagowego VOC mówi jasno, że mamy do czynienia
z doświadczonym i twardym żeglarzem, gdyż administracja XVII Panów nigdy nie
powierzała dowództwa nowych jednostek o tak dużym znaczeniu, jak „Batavia” kapitanom
bez oceanicznej praktyki. Musiał już zatem uprzednio dowodzić pełnomorskimi
statkami. Trudno go zatem w tej sytuacji posądzać o braki w umiejętnościach
żeglarskich. Jak wielu jemu podobnych był człowiekiem ambitnym i szorstkim, całkowicie
jednak zależnym finansowo od VOC, co być może zaważyło na jego perspektywie i
odczuciach. Jacobsz nie był jedyną istotna osobą, która na pokładzie „Batavii”
zastał Palsaert – kolejnym z jego ważnych współpracowników okazał się być
niewiele od Starszego Kupca młodszy, bo urodzony w 1598 roku, pochodzący z
Fryzji Jeronimus Cornelisz.
Człowiek ów, urodzony we Fryzyjskim Leeuwarden pochodził
z domu, w którym olbrzymie znaczenie dla codziennego życia miała przynależność do
Holenderskiego Kościoła Mennonickiego – aktywnie i żarliwie działającego odłamu
radykalnego ruchu Anabaptystów. Wychowanie w zgodzie z zasadami radykalnego
ruchu religijnego, którego członkowie w zadziwiający sposób potrafili łączyć
łamanie istniejących struktur społecznych, aż po wielożeństwo i ścisły pacyfizm
z niezwykłym zacietrzewieniem i surowością Cornelisz musiał mieć spory problem
z zaadaptowaniem się do bezlitosnych reguł życia Republiki. Odebrał przy tym
staranne wykształcenie w Szkole Łacińskiej w Dokkum, po czym tak jak ojciec
podjął naukę cenionego aptekarstwa. Od 1623 roku był już w stanie samodzielnie
przygotowywać leki i mikstury, co tez czynił z pewnymi sukcesami, stając się
poważanym członkiem lokalnej społeczności. W 1627 roku konflikt z władzami
miejskimi spowodował przeprowadzkę do Haarlem, gdzie Cornelisz otworzył własna
praktykę i dość szybko zyskał uznanie, jako dobry specjalista. I tutaj idylla
szybko się skończyła – doczekawszy się wraz z żoną syna, rodzina Cornelisz oddała
dziecko mamce, gdzie po trzech miesiącach chłopiec zmarł, jak ustalono, z
powodu syfilisu. Trudno ocenić, czy straszliwą chorobą zaraził żonę sam
Cornelisz, czy też przenosiła ona syfilis wcześniej, ale skandal wywołany
zdarzeniem skutecznie zrujnował reputację młodego aptekarza z Fryzji. Jak się jednak
wydaje, wydostanie się spod wpływów fanatycznych rodziców spowodowało całkowity
rozkład moralny Jeronimusa, którego postać zaczęto łączyć z oskarżanym o
herezję i wyuzdanie Johannesem van der Beeck, znanym amsterdamskim malarzem.
Krótko po procesie van der Beecka i w efekcie totalnej ruiny finansowej
Jeronimus Cornelisz przestąpił progi urzędu VOC, zatrudniając się w roli
Młodszego Kupca, z wielką wiarą w nową życiową szansę za dalekimi morzami. Jak
się wydaje, jego umysł stopniowo niszczony przez syfilis mógł już wówczas być
na tyle zdeformowany, że wchodząc na pokład statku „Batavia” był człowiekiem
niezdolnym do okazywania ludzkich uczuć, wściekłym na cały świat i świadomie
zmierzającym do przeżycia pozostałych mu jeszcze dni w sposób możliwie bliski skrytym
fantazjom i marzeniom.
W dniu wyjścia flotylli w morze na pokładzie „Batavii”
znalazło się łącznie 341 osób – marynarzy, urzędników, żołnierzy VOC, kobiet i
dzieci będących członkami rodzin zatrudnionych w Indiach. W dniu 29
października 1629 roku kierowane twardymi i doświadczonymi dłońmi niderlandzkich
żeglarzy statki kolejno zaczęły opuszczać dotychczasowe miejsce postoju i
rozpoczynały długą podróż na Wschód.
2.
Podróż
w nieznane.
W owych czasach żegluga do Indii była nieprawdopodobnie
przerażającym doświadczeniem. Ogrom odległości wykraczał poza wszelkie
wyobrażenie, nowiutka „Batavia” niosąca maksymalnie do 3100 metrów kwadratowych
żagla osiągała maksymalnie i przy sprzyjających warunkach zaledwie 5 węzłów.
Statki zabierały wprawdzie adekwatną ilość zaopatrzenia na tak dalekie podróże,
ale i tak w praktyce załogi zmuszone były szukać dróg uzupełniania prowiantu i
wody po drodze, co nie zawsze było możliwe z uwagi na umiejętności nawigacyjne,
czy choćby stan pogody. Mięso solone, lub suszone psuło się dość szybko z
powodu wszechobecnej wilgoci, suchary pleśniały, przechowywana w beczkach woda
wraz ze wzrostem średniej dobowej temperatury zaczynała żyć własnych życiem
częstokroć śmiertelnie niebezpiecznych drobnoustrojów, a jedynym napitkiem,
który dość dobrze znosił czas i odległość pozostawała wódka. W tak nieludzkich
warunkach, błyskawicznie trawiących w szybkim tempie siły i zdrowie załóg i
pasażerów kluczowe znaczenie miała żelazna dyscyplina. Przede wszystkim
dlatego, że załogi rekrutowano z kogo się da – także z więźniów. Nawet ludziom
wolnym i zdeterminowanym do służby takie warunki bytowe szybko wybijały z głowy
elementarne zasady ludzkiej koegzystencji, zatem rutyną na statkach były
przestępstwa kryminalne, także morderstwa.
Mordercza i niekończąca się harówka łamała charaktery w
takim samym tempie jak szkorbut, malaria, czy czerwonka, zatem bosmański bat
miał olbrzymie znaczenie przy konieczności wykonywania najprostszych prac na
pokładach statków. Sam zestaw kar budził trwogę – był to właściwie zestaw mniej
lub bardziej wymyślnych tortur, który w wielu wypadkach kończył się śmiercią z
powodu wyczerpania i ubytku krwi. Już nawet razy wymierzane bosmańskim batem
potrafiły pozbawić życia, a przecież w arsenale kar pozostawały jeszcze wypalane
piętna, czy po prostu wyrzucenie do morza (na przykład po przywiązaniu sprawcy
morderstwa do ciała ofiary), lub sławetne, choć dość rzadko stosowane
przeciąganie pod stępką. Zasadniczo najkorzystniejszym dla dowództwa statku bądź
eskadry było szybkie wymierzenie szeregu dostatecznie drastycznych i bolesnych
kar już na początku rejsu – jeśli kapitan bowiem dopuścił do rozluźnienia
dyscypliny częstokroć musiał liczyć się nie tyle z buntami, lub innymi formami
nieposłuszeństwa, co ze stałym zaniedbywaniem obowiązków przez dużą część
załogi. A to było już skrajnie niebezpieczne dla statku i całej załogi. Morze
nie znosiło ludzi słabych, miękkich. Forowało twardość i bezwzględność.
Frans Pelsaert był człowiekiem do morza szczególnie niedopasowanym.
Podczas podróży na południe zdawał się w kwestiach nawigacji i prac pokładowych
niemal wyłącznie na Ariaena Jacobsza. Choć Pelsaert sam się do tego nigdy nie
przyznał był i pozostał w głębi duszy zwykłym kupcem, człowiekiem interesu –
bezkres oceanu przerażał go i onieśmielał. Najzwyczajniej w świecie ograniczał
przez chorobę morską, która stale podkopywała zdrowie i siły formalnego dowódcy
flotylli. Całymi dniami nie opuszczał on kabiny ukrywając swą słabość przed
oczami oficerów, marynarzy i pasażerów, ale rzecz jasna dla wytrawnych wilków
morskich jasnym było, że Pelsaert jest człowiekiem słabym i nie radzi sobie na
oceanie. Wtedy w głowach Jacobsza, Cornelisza i kilku innych desperatów
zakiełkował pewien pomysł – a gdyby tak pozbyć się pasażerów i części załogi,
przejąć statek i ładunek i obłowić się na zbrodni aktu piractwa?
Nie jest jasne kto wyraził tę wizję w całej rozciągłości jako
pierwszy, ale możemy domyślać się, że zarówno Jacobsz, jak i Cornelisz mieli
swoje powody, by zaplanować zbrojne przejęcie „Batavii” – ten drugi nie miał już
nic do stracenia, a popychające go ku niegodziwości rządze stanowiły powód dostateczny.
Dlaczego jednak kapitan statku? Możliwe, że Jacobsz skrywał w sercu
niespełnione ambicje, na których drodze stawał mu co rusz ktoś inny, teraz zaś,
był to słaby i nieudolny w oczach Ariaena Pelsaert. Od chwili, w której
spiskowcy podjęli decyzję o przejęciu statku podwójne wachty Jacobsza zaczęły mieć
wreszcie głębszy sens. Przygotowania do buntu zaczęły się na poważnie.
Statki flotylli – z reguły uzbrojone i obsadzone żołnierzami
– miały za zadanie ubezpieczać się wzajemnie, zatem „Batavia” musiała oderwać
się od eskadry, gdyż w przeciwnym wypadku spiskowcy musi liczyć się z szybka pomocą
dla części załogi wiernej Pelsaertowi ze strony innych okrętów, co w zasadzie
gwarantowało porażkę i co za tym idzie – także stryczek. Ponieważ jednak Pelsaert
miał w planach uzupełnienie topniejących w oczach zapasów u brzegów Afryki
Południowej, trzeba było się wstrzymać z akcją, aż do odbicia od brzegów z
pełnymi zasobniami słodkiej wody i świeżych owoców i mięsa. W przeciwnym razie
Jacobsz sam miałby duże trudności z utrzymaniem w ryzach zbuntowanej załogi. Spiskowcy
musieli także postarać się o wzmocnienie swej grupy o nowych ludzi, co jednak
nie było proste – strach przed karami dyscyplinarnymi był silny i skutecznie
wiązał z dowództwem część załogi. Tutaj postanowiono uciec się do psychologii –
spiskowcy postanowili zaaranżować napad o charakterze seksualnym na jedna z
pasażerek – uważaną za piękną, młodziutką Lucretię Jans, która zmierzała do
Indii na spotkanie swemu niedawno zaślubionemu wybrańcowi. Można by zapytać –
co u licha miała wspólnego młoda i przystojna mężatka ze sprawą zagarnięcia
statku VOC przez spiskowców? Plan był bardzo sprytny – dostatecznie brutalny napad
na młodą dziewczynę nie mógł zostać przez Pelsaerta zignorowany. Musiał on choćby
i na chybił trafił (co także mieściło się w ówczesnych normach wymierzania
sprawiedliwości) ukarać za taki czyn kogokolwiek. Po tym ponurym spektaklu
spiskowcy mieli w planach gardłować w kambuzie i pomieszczeniach marynarzy
przeciw niesprawiedliwości i okrucieństwu Pelsaerta, co miało w założeniu pchnąć
w stronę spiskowców nowych ludzi i ułatwić przejęcie statku.
Napadł przebiegł dla spiskowców wprost fatalnie –
zaalarmowana krzykiem wachta natychmiast zbiegła się na pomoc, a sama
napastowana szybko rozpoznała jednego z uczestników – okazał się nim być bosman
Jan Evertsz. Pelsaert zareagował stanowczo i surowo ukarał sprawcę, który
wskazał współuczestników. Sam spisek pozostał niewykryty, ale zamiast większej
liczebności grupy konspiratorzy najedli się tylko strachu tym większego, że
Evertsz nadal pozostawał więźniem i groził mu stryczek. Wkrótce jednak
powrócili do pierwotnych zamiarów i niedługo po zakończeniu prowiantowania u
brzegów Południowej Afryki Jacobsz podjął starania o odłączenie się od grupy –
okazja nadarzyła się niebawem i pewnego słonecznego dnia, już na Oceanie
Indyjskim poranek przyniósł załodze puste morze otaczające statek. Jacobsz
konsekwentnie podczas wacht zbaczał z kursu wiodąc „Batavię” na zachód, coraz
dalej od uczęszczanych szlaków żeglugowych. Sam jednak wciąż miał pewne obawy,
a jego formalne kierownictwo nad spiskiem słabło – z każdym kolejnym dniem
coraz częściej zaglądał do kieliszka i w konsekwencji schodził z posterunku
podczas własnych wacht zasłaniając się chorobą. A statek co pewien czas
zmieniając kurs zmierzał nieuchronnie ku swemu losowi…
3.
Katastrofa
W poniedziałek 4 czerwca 1629 roku, na około dwie godziny
przed świtem i podczas wachty Jacobsza statek nagle uderzył w nieoczekiwaną
przeszkodę, po czym najwyraźniej utknął na mieliźnie. Potężny wstrząs zwalił
wszystkich stojących z nóg i poprzewracał sprzęty, a powietrze przeszył głęboki
i ciężki jęk deformowanej przez potężne siły drewnianej konstrukcji – wszyscy stracili
głowy i na pokładzie zapanował bałagan, który oficerowie opanowali z dużym
trudem. Pelsaert nie szczędząc gorzkich słów Jacobszowi, który podczas awarii
nie był obecny na pokładzie i wyraźnie zaniedbał swoich obowiązków polecił
przeprowadzić sondowanie dna, które potwierdziło, że statek utknął na
mieliźnie. Poranek przyniósł nowe odkrycie – w zasięgu wzroku stopniowo
odnajdywano kolejne zarysy niewielkich wysepek stanowiących nowy i nieznany
dotąd archipelag. W chwili najwyższego zagrożenia Frans Pelsaert stanął na wysokości
zadania i natychmiast zorganizował akcje ratunkową. Po pierwsze spróbowano ściągnąć
statek własnymi siłami z mielizny, co jednak okazało się niemożliwe. Gdy jasnym
było, że „Batavia” jest stracona, trzeba było podjąć próbę ewakuacji na dostrzeżone
skrawki lądu, co jednak nie było sprawa prostą. Po pierwsze dlatego, że morze
przerażało ówczesnych – mało kto potrafił pływać, a i ówczesna gruba i ciężka
garderoba potrafiła zatopić nawet tych nielicznych, dobrych pływaków. Po drugie
zaś dlatego, że mimo utknięcia na mieliźnie statek nadal wydawał się znacznie
lepszym i pewniejszym schronieniem od wątłych szalup i schuyts - płaskodennych łodzi przeznaczonych do komunikacji
jednostki stojącej na redzie z portem. Mimo niestrudzonej pracy okrętowego
cieśli nazwiskiem Jan Egbertsz z Amsterdamu, także prowizoryczne tratwy mające
posłużyć do transportu ludzi i sprzętu na brzeg prezentowały się mało solidnie…
Ilustracja z epoki przedstawiająca wrak statku "Batavia"
Bez
względu na opinie członków załogi i pasażerów czas ewakuacji zbliżał się nieuchronnie
– wzmagające się fale coraz silniej rozbijały poszycie pięknej „Batavii” o
ostre jak brzytwa brzegi koralowej zapory, na której osiadł statek. Dla
Pelsaerta jasnym było, że statek, którego ładownie bezustannie wypełniała woda
może się rozpaść w każdej chwili pod naporem bezlitosnego żywiołu, wymusił więc
ewakuację, choć jak się dziś wydaje poza gromada najbardziej doświadczonych
żeglarzy, na pokładzie śmiertelnie ranionej jednostki tylko nieduży oddział
zamustrowanych żołnierzy zachował jeszcze jaką taką dyscyplinę. Biorąc pod
uwagę okoliczności – w tym dobranie się przez część załogi do zapasów alkoholu
sama ewakuacja przebiegła nadzwyczaj sprawnie – z ostatniego przed katastrofa
stanu 322 osób na pokładzie utonęło zaledwie około 40, co było nie lada
wyczynem, biorąc pod uwagę ówczesny stan technik ratownictwa morskiego i ogólne
okoliczności. Ostatecznie udało się uratować ze statku niewielką w stosunku do
potrzeb ilość wody i prowiantu, choć zdyscyplinowani wciąż żołnierze zachowali
broń palną i nieco amunicji i prochu strzelniczego. Mimo wszystko perspektywy
dla ocalonych malowały się raczej w czarnych barwach – zaledwie domyślano się,
gdzie przyszło im wylądować po utracie „Batavii”, ponieważ rzecz jasna grupka
najbardziej doświadczonych żeglarzy odnotowała stałe odchylanie kursu statku na
zachód. Na razie jednak Pelsaert na czele grupki marynarzy posiadanymi łodziami
podjął trud eksploracji kolejnych odkrywanych wysepek w poszukiwaniu wody i zwierząt
nadających się do spożycia. O ile odnotowano sporą populację ptaków i fok,
które mogły uzupełnić stan zapasów rozbitków, z woda było już jednak znacznie
gorzej.
Znaczna
ilość osób na dwóch wysepkach, które z przymusu zasiedlili nie dawała jednak
pola do manewru – Pelsaert zdecydowany był faktycznie ocalić jak największą
ilość osób i by nie wzbudzać paniki i zamieszania, w tajemnicy przygotował się
do karkołomnego wyczynu – rejsu otwartą łodzią na północ, ku brzegom Javy, by
stamtąd sprowadzić pomoc. Wyruszył w nocy, zaledwie cztery dni po katastrofie „Batavii”,
pozostawiając ścisłe instrukcje postępowania pod swoją nieobecność, a ponieważ
nie mógł już ufać kompletnie załamanemu Jacobszowi, instrukcje owe przekazał na
ręce swego nowego zastępcy – wybrał na swoje następstwo Jeronimusa Cornelisza…
4.
Rzeź
Cornelisz nawet w takich okolicznościach nie zrezygnował z
pierwotnego zamiaru zawładnięcia statkiem. Musiał po prostu dostosować plany do
nowej rzeczywistości. Przejąwszy schedę nie tylko po Pelsaercie, ale także po Jacobszu
stanął na czele spisku i postanowił wzbogacić plan działania o nowe elementy. W
jego oczach kluczową sprawą stało się teraz pozbycie się zbędnej części rozbitków
– przede wszystkim marynarzy i pasażerów nie uczestniczących w spisku,
zwłaszcza starszych wiekiem i dzieci. Nie mógł jednak tego uczynić tak długo,
jak na wyspie zajętej przez rozbitków pozostawał oddział żołnierzy, który
zbrojny w broń palną stanowił dla planów Cornelisza olbrzymie zagrożenie.
Najprawdopodobniej, ocaleni zdawali sobie sprawę z tego,
że przyszło im ratować się na brzegach Wysp Abrolhos, położonych tuż przy
brzegach Zachodniej Australii, choć rzecz jasna nazwy używane współcześnie nie
mogły im być znane. Wszak całkiem niedawno, bo w roku 1616 Dirk Hartog
dostrzegł brzegi nowej ziemi, która potem okazała się być Australią, a same
Wyspy Abrolhos odkryto zaledwie trzy lata później, gdy do archipelagu dotarły
statki VOC „Amsterdam” i „Dordrecht”. Wiedza o tych odkryciach mogła, ale w
cale nie musiała trafić do rąk, a właściwie głów rozbitków. Przynajmniej tych
najsilniej związanych z morzem i posiadających największe doświadczenie. Jak
się wydaje, Cornelisz nie do końca wierzył w powodzenie podróży Pelsaerta i
ostateczny ratunek siłami VOC. Raczej skupił swe wysiłki na możliwie szybkim
zorganizowaniu własnej władzy na przypadkowo bądź co bądź, zaludnionym
terytorium. Starcy, dzieci i żołnierze byli mu zawadą w zaprowadzeniu swych
rządów. Ewentualnie, jeśli pewnego dnia, na horyzoncie zamajaczą żagle jednego ze
statków VOC można by przecież zabić ratowników i przejąć inną jednostkę, ale na
razie – wypadało się rozkoszować władzą nad archipelagiem.
Stojąc w obliczu narastających kłopotów z aprowizacją
Cornelisz zaproponował grupce żołnierzy wciąż utrzymującej dyscyplinę i
zwartość (pewna grupa żołnierzy zaraz po przymusowym lądowaniu na Abrolhos przyłączyła
się do ludzi Cornelisza), na której czele stanął zawołany żołnierz i człek
szczególnie oddany sprawie uratowania jak największej ilości osób nazwiskiem
Wiebbe Hayes. Na pokładzie „Batavii” nie znalazł się regularny oddział VOC, a
jedynie grupa rekrutów, która zamustrowała się do pięcioletniej służby garnizonowej
w Batavii – jak wiemy, ówczesnego centrum administracyjnego VOC w Indiach
Wschodnich. Wstępne szkolenie uczyniło z tej gromadki ludzi nie mających
większego pojęcia o wojaczce grupę zwartą i mocną moralnie. Na jej czele stanął
zresztą człowiek, o dużej sile charakteru, silnej woli i ogromnym doświadczeniu
– liczący sobie już czterdzieści dwie wiosny Wiebbe Haijs. Urodzony w malutkim
Winschoten, w pobliżu Groningen Hayes nie pochodził z zupełnych nizin
społecznych – potrafił bowiem czytać i pisać. Służył w wojsku już długie lata,
gdy przyjął żołd od VOC i na tle pozostałych rekrutów wyróżniał się dyscypliną
i umiejętnościami. Zwłaszcza teraz, w tak tragicznych okolicznościach młodzi,
bo zaledwie nastoletni, lub w najlepszym wypadku dwudziestoparoletni rekruci lgnęli
do jego naturalnego przywództwa. A Wiebbe Haijs zdawał sobie sprawę jak istotna
jest dyscyplina i zwartość grupy – tak właśnie obok grupy Cornelisza powstał
opozycyjny ośrodek władzy – żołnierze skupieni wokół postaci weterana, który
potrafił siłą woli i twardością charakteru zaprowadzić wokół siebie jako taki
porządek.
Cornelisz nie mogąc dłużej tolerować tej osobliwej dwuwładzy
znalazł znakomite dla siebie wyjście – zaproponował Hayesowi przygotowanie
prowizorycznych tratw i poszukanie zasobów wody na okolicznych wyspach. Haijs
jako człek zdyscyplinowany i obowiązkowy rzecz jasna przystał na tę propozycję
i wkrótce pod okiem marynarzy posiadających doświadczenie ciesielskie ruszyła
budowa tratwy dla żołnierzy. Rzecz jasna, wyruszając w drogę ku majaczącej na
horyzoncie górzystej wysepce ludzie Wiebbe Haijsa nie zabrali ze sobą starannie
konserwowanych muszkietów i arkebuzów – przecież jasnym było, że wyspy są
bezludne, więc eksploratorom nie groziło żadne większe niebezpieczeństwo, a ciężka
i nieporęczna broń palna byłaby w takich okolicznościach tylko zawadą. Poza
tym, na wyspie rozbitków pozostawała nadal grupka żołnierzy pod przewodnictwem
Woutera Loos – innego, choć znacznie młodszego weterana.
Oczywistym było, że decyzja Cornelisza wzbudziła zaufanie
wśród pozostałych rozbitków – ich statek rozbił się wprawdzie w środku zimy,
czyli z zasady pory roku obfitującej w deszcz i chłód, ale w ciągu czerwcowych
dni na wysepkach Abrolhos wody z nieba spadło bardzo niewiele i trudno było
sobie wyobrażać, że deszcz może faktycznie być źródłem wody na potrzeby
niemałej społeczności. Choć jak się zdaje wyspa nazwana potem Ziemią Wiebbe Haijsa
była bezskutecznie już badana przez ludzi Pelsaerta, żołnierze których było nie
więcej niż czterdziestu zdołali na niej odkryć upragnione źródło wody. Gdy na
wzgórzach wyspy zapłonęły umówione sygnały świadczące o odkryciu ekspedycji,
nie pojawiła się żadna reakcja – ludzie Cornelisza pozbywszy się wreszcie
żołnierzy, a przede wszystkim Wiebbe Haijsa przystąpili do realizacji
szaleńczego planu na wpół obłąkanego syfilityka. Zaczęła się rzeź…
Ludzie Cornelisza wzmocnieni liczebnie za pomocą prostego
i skutecznego w swej prostocie argumentu brzmiącego jak to zwykle w takich
okolicznościach bywa – „kto nie jest z nami, jest przeciwko nam” bez zwłoki zaczęli
masakrę. Żołnierze na swej nowej, górzystej ojczyźnie bez skutku oczekiwali na
reakcję na swe odkrycie. Zamiast umówionych sygnałów, dwie noce później do
wyspy dotarł na wpół żywy z wyczerpania samotny pływak. Był pierwszym
zwiastunem tragedii rządów Cornelisza.
Sam świeżo upieczony „władca” Abrolhos konsekwentnie
regulował stosunki społeczne – bez wahania mordowano dzieci i starców, a
kobiety zamieniano w seksualne niewolnice, przy czym najgodniejsza z nich,
znana nam już Lucretia Jans przypadła w udziale samemu „królowi”. Cornelisz zadbał
także o swych najbliższych ludzi – Coenraatowi van Huijssen w udziale przypadła
Judith Gijsbrechtsz. Siostry Trijn i Zussie Fredrickxs i Anneke Bosschieters
zostawiono do „użytku ogólnego” pozostałych spiskowców. Warto przy okazji
zauważyć, że mąż Anneke Bosschieters – kanonier Jan Carstensz Bosschieters
znajdował się wówczas w grupie Wiebbe Haijsa.
Masakra rozbitków
Żołnierze nie stanowili już zagrożenia – Cornelisz wszak
wiedział, że Pelsaert nie znalazł żadnych źródeł wody – więc depopulacja grupy
rozbitków trwała w najlepsze i nic nie mogło już powstrzymać byłego Młodszego
Kupca Kampanii. Haijs i jego ludzie teraz już codziennie ratujący z wody
kolejnych uciekinierów z wyspy Cornelisza nie mieli wątpliwości, że wkrótce należy
spodziewać się ataku na ich ostatni bastion.
Po upływie pewnego czasu ślady ludzkiej działalności na
wyspie opanowanej przez ludzi Wiebbe Haijsa nie ustawały, zatem biorąc pod
uwagę brak deszczu należało przyjąć, że jednak posiadają oni zarówno dostęp do
świeżej wody, jak i możliwość zaprowiantowania. W tej sytuacji Cornelisz
zdecydował się wyeliminować grupkę Wiebbe Haijsa siłą i bez zbędnej zwłoki
nakazał przygotowywania do inwazji.
5.
Walka
o przetrwanie
Największym problemem ludzi Cornelisza była konieczność
pozostawienia w spokoju zapasów amunicji do broni palnej – mimo wszystko, możliwość
przejęcia statku ratowniczego, po który wyruszył Pelsaert pozostawała nadal
realna. Ludzie Cornelisza mieli broń białą, co dawało im w teorii ogromną
przewagę, więc atak na placówkę Wiebbe Haijsa nie powinien był nastręczać wielkich
trudności. Mimo wszystko, starano się do tego kroku przygotować jak najlepiej i
wybrano do ataku najlepszych ludzi. Także Wiebbe Haijs nie zaniedbał niczego,
co mogłoby pomóc obronie – zapędziwszy swych ludzi do pracy zbudował za pomocą wszędobylskiego
na wyspie kamienia solidne fortyfikacje chroniące jego ludzi na pozycji
górującej nad potencjalnym miejscem lądowania ludzi Cornelisza. Żołnierze nie
pozostali także bez broni – przygotowali opalane nad ogniem włócznie i
uszykowali sterty kamieni do miotania w miejscach przewidzianych do stawiania
oporu. Buntownicy zupełnie zapomnieli o tym, jakim człowiekiem jest Wiebbe Haijs
i do ataku wyruszyli z marszu, wprost z łodzi. Atak zakończył się klęską.
Skonsternowani buntownicy nie zamierzali jednak zostawiać
sprawy w ten sposób – poznawszy siłę i desperację żołnierzy do kolejnego ataku
przygotowali się znacznie staranniej. Cornelisz tłumacząc pierwszą próbę
zaledwie rozpoznaniem stanu obrony Wysokiej Wyspy, znacznie wzmocnił liczebnie
oddział wyznaczony do szturmu na Wyspę Wiebbe Haijsa i przede wszystkim,
pragnąc ratować swój mocno ugodzony niepowodzeniem autorytet – osobiście kierować
atakiem. Jeszcze podczas rzezi rozkazał się tytułować Kapitanem-Generałem, co
wprawdzie gorliwie wykonywano (głównie z lęku o życie), ale niepowodzenie
doznane przy ataku na grupę Haijsa groziło wewnętrznym rozłamem wśród
buntowników i walką o władzę, a do tego sam Cornelisz dopuścić nie mógł. Najwyraźniej
zdał sobie jednak sprawę z tego, że, nieliczna początkowo grupa żołnierzy
przynajmniej podwoiła swoją liczebność skutkiem ucieczek z obozu Cornelisza,
gdyż mimo braku formalnej dyscypliny wśród buntowników starano się odtąd lepiej
strzec wyspy – nie tyle przed niespodziewanym atakiem, co przed kolejnymi
ucieczkami.
Kolejny atak buntowników nie zaskoczył obrońców – i tym
razem na atakujących posypały się włócznie i grad kamieni. Atakującym
najwyraźniej brakowało nie tylko dyscypliny, ale i umiejętności, gdyż ponownie
stłoczyli się na niewielkiej przestrzeni, zupełnie bezradni wobec pocisków
miotanych z góry. Jest całkiem prawdopodobne, że dyletanctwem w kwestii wyboru
miejsca ataku wykazał się sam samozwańczy Kapitan-Generał, który jako aptekarz
nie miał przecież wcześniej niczego wspólnego z wojennym rzemiosłem. Cornelisz
zagrzewał zresztą ludzi do walki i kierował atakiem w dość dziwny sposób – całe
starcie spędził na oddalonej od brzegu łodzi, w towarzystwie Lucretii Jans,
chroniąc się od słońca pod baldachimem. Kolejna porażka poważnie już wstrząsnęła
podstawami tronu młodego satrapy – w obozie buntowników wprost kipiało od
niezadowolenia, a pozycja Cornelisza stała się słabsza niż kiedykolwiek –
ostatecznie jednak chodziło mu wyłącznie o trwanie przy władzy, więc chcąc nie chcąc
zdecydował się jednak mocniej zaangażować w ratowanie swej pozycji i fizyczną
eliminację ludzi Haijsa. W tym celu postanowił posunąć się do przekupstwa. Było
bowiem w grupie żołnierzy kilku ludzi pochodzenia francuskiego, lub przybyłych
z Francji, a posługujących się językiem francuskim. Aby rozbić wewnętrznie
spójną grupę Cornelisz postanowił nawiązać kontakt z tymi ludźmi, gdyż znający
język francuski Kapitan-Generał miał szansę dotrzeć nie wzbudzając podejrzeń
pozostałych żołnierzy. Na czele niewielkiej grupy posłanej na Wyspę Haijsa
dzięki mediacji pastora Bastiaensza stanął zatem sam Cornelisz – jak zwykle
strojny i wypomadowany – oraz jego najbliżsi współpracownicy, Davidt van
Sevanck i przede wszystkim Coenraat van Huijssen. W trakcie negocjacji, obie
strony zachowały się początkowo dość wstrzemięźliwie. Gdy jednak skruszono
pierwsze lody, ludzie Cornelisza usiłowali odciągnąć rodowitych Holendrów na
bok, a sam Cornelisz starał się z boku zatrzymać Francuzów i zaproponował im po
3000 Guldenów za przejście na jego stronę i zabicie Wiebbe Haijsa. Dość
nieoczekiwanie dla pomysłodawcy, młodzi Francuzi wznieśli tumult okazując
niezachwianą wierność swemu przywódcy – nie czekając wiele zaatakowali buntowników,
a w krótce w sukurs przybyli im pozostali żołnierze. W krótkiej i brutalnej
walce zatłuczono wszystkich ludzi Cornelisza, prócz jego samego. Pobity i
odarty z bogatych szat wkrótce stanął przed obliczem triumfującego Haijsa,
który wnet kazał zdrajcę, wiarołomcę i okrutnika skrępować i trzymać stale pod
strażą.
Po klęsce zakończonej utratą dotychczasowego przywódcy w
obozie buntowników zapanowało przygnębienie i chaos. Wkrótce jednak po władzę sięgnął
Wouter Loos, który zdecydowany był ostatecznie rozwiązać kwestię Haijsa i jego
ludzi. Tym razem zmobilizowano wszystkich żyjących jeszcze buntowników i
przystąpiono do decydującej batalii. Pokrzepieni alkoholem buntownicy podjęli
zatem trzecią, najsilniejszą próbę ataku. I tym razem jednak pokonani, musieli
odstąpić. Pomiędzy dwoma obozami zapadł niemy rozejm – Haijs obawiał się
przejścia do ataku z uwagi na posiadaną przez buntowników broń palną, ci
ostatni zaś cierpieli głód i choroby, gdyż podczas festiwalu okrucieństwa,
gwałtu i mordów nikt za specjalnie nie zajmował się dbaniem o zapasy żywności i
wody. Wówczas – niespodziewanie – na horyzoncie pojawiły się żagle nieznanego
statku. Był 17 września 1629 roku.
6.
Zbrodnia
i kara
Po skrytym opuszczeniu wysepek przez obie łodzie
Pelsaerta, wzmocniono burty jednostek zebranym z wraku „Batavii” drewnem i pod kierunkiem
Starszego Kupca Kompanii podjęto rejs w stronę odległych o setki mil morskich posiadłości
VOC. W czasie trwającego trzydzieści dni niezwykłego wyczynu ludzie Pelsaerta
dotarli do celu zachowując wzorowy porządek i dyscyplinę, a także pokazując
bardzo wysokie umiejętności nawigacyjne. Tym bardziej, że jak się potem okazało
Jacobsz oznaczając pozycję archipelagu przy którym doszło do katastrofy
popełnił błąd. Niemniej jednak, po miesięcznej żegludze otwartymi łodziami po
bezkresnym oceanie, już w Cieśninie Sunda rozbitkowie natknęli się na trzy
statki Kompanii, z których najszybszy – „Sardam” wziął uratowanych na pokład i
natychmiast wyruszył w stronę Batawii.
Mimo ratunku sytuacja Fransa Pelsaerta pozostawała
niezbyt godna pozazdroszczenia – stracił statek, a wraz z nim ogromny i cenny
ładunek. Starszy Kupiec wybłagał zatem u Gubernatora Jana Pieterszona Coena
zgodę na próbę rehabilitacji w postaci stanięcia na czele misji rautnkowej. Do
jej przeprowadzenia wybrano tego samego „Sardama”, który podjął rozbitków na wodach
Sunda – statek i tak zawrócił z obranej drogi, a był jednostką mimo swych
skromnych rozmiarów pełnomorską i to dość szybką – przynajmniej, jak na
ówczesne standardy. Po sprawnych i szybkich przygotowaniach, już 15 lipca
statek z Pelsaertem na pokładzie wyruszył na południe, ale zanim opuścił
Batavię sprawiedliwość dosięgła pierwszego z buntowników – 10 lipca na
szubienicy zawisł sprawca napadu na Lucretię Jans, bosman Jan Evertsz.
Co ciekawe, rejs „Sardama” na południe trwał dwukrotnie
dłużej, niż i tak mozolna i trudna przeprawa Pelsaerta w odwrotnym kierunku. Na
przeszkodzie doświadczonej załodze stały przeciwne wiatry i niepogoda. Długo
też „Sardam” krążył w poszukiwaniu Wysp Abrolhos, gdyż na wskazanej pozycji
zastał puste morze. Koniec końców jednak – jak już wspominałem – w dniu 17
września wachta dostrzegła kontur górzystej wyspy i jeszcze tego samego dnia
statek rzucił kotwicę w bezpiecznej odległości od okalających wyspę raf. Pelsaert
i inni doznali szoku, gdy na pokład „Sardama” weszli ludzie Wiebbe Haijsa i w
prostych słowach opowiedzieli o minionych wydarzeniach, jednocześnie
ostrzegając ratowników przed desperacją pozostałych przy życiu buntowników
Woutera Loosa, pozostających na wyspie nazywanej Cmentarzem „Batavii”.
Oczywiście, ludzie Pelsaerta lądując na wysepce buntowników wykorzystali cały
posiadany arsenał tak, że buntownicy poddali się bez oporu. Natychmiast też
zakuto ich w kajdany i poddano drobiazgowemu śledztwu. Jak się zresztą okazało –
posiadane przez buntowników zapasy prochu przechowywano nieumiejętnie i z
powodu całkowitego zawilgocenia zupełnie nie nadawał się on do użytku.
Po dokonaniu wstrząsającego odkrycia faktu wymordowania 125
rozbitków obojga płci przez buntowników jasnym było, że nikt nie może oczekiwać
pardonu, ni łaski. Pelsaert przedłużył pobyt na wyspach przeprowadziwszy
starannie zarówno kwerendę ocalałego ładunku, jak i drobiazgowe śledztwo. Przy
użyciu standardowych środków śledczych - czyli odpowiednio brutalnych tortur – udało
się nie tylko odtworzyć w ogólnym zarysie strukturę, jak i przebieg spisku, a
potem także zbiorowego mordu nieszczęsnych pasażerów. Starszy Kupiec zdawał
sobie przy tym doskonale sprawę, że aby ocalić choć w części swoją własną
karierę lepiej będzie, jeśli władze VOC nie dowiedzą się jak wielka
niefrasobliwością i brakiem nadzoru nad podwładnymi sam się wykazał. Zatem zbrodniarzy
z „Batavii” kaźń czekała jeszcze na miejscu. Cornelisza i szóstkę najbardziej
aktywnych zbrodniarzy powieszono jako pierwszych, przy czym niefortunny
Kapitan-Generał cierpieć miał wyraźnie bardziej od innych – zanim dostąpił
stryczka miażdżono mu obie ręce młotami, a następnie je ucięto. Sąd, czyli
Pelsaert i kadra oficerska „Sardama” orzekła także o zajęciu całego majątku
skazanego. Wraz z nim na szubienicę trafili:
- Jan Hendricxksz z Bremen, żołnierz w wieku lat 24, za zamordowanie
18 osób.
- Lenart Michielsz z Os, kadet w wieku lat 21, za
zamordowanie 12 osób.
- Mathijs Beijr z Munsterbergh, żołnierz w wieku lat 21,
za zamordowanie 9 osób i wielokrotny gwałt na Zussie Fredericxs.
- Allert Janssen z Assendelf, kanonier w wieku lat 24, za
zabójstwo trzech osób i udział w buncie.
- Andries Jonas z Luyck, żołnierz w wieku lat 40, za
zabójstwo trzech osób i udział w buncie.
- Rutger Fredericxsen z Groningen, kowal w wieku lat 23, za
utopienie przynajmniej czternastu osób i zamordowanie kolejnych czterech osób
usiłujących zbiec z wyspy Cmentarz „Batavii”.
Stracenie winnych masakry rozbitków.
Już po opuszczeniu Wysp Abrolhos dwóch ludzi pozostawiono
na napotkanej po drodze niewielkiej wysepce, na której znaleziono ślady
ludzkiej bytności. Byli to Wouter Loos z Maastricht, żołnierz w wieku lat 24, który
przejął przywództwo nad buntownikami po schwytaniu Cornelisza i uczestnik mordu
na rozbitkach, Jan Pelgrom de Bije z Bemmel, służący w wieku lat 18, wobec
którego odstąpiono od wykonania orzeczonej kary śmierci z uwagi na młody wiek.
W kajdanach do Batavii dostarczono także Jacopa Pietersza z Amsterdamu (członka
rady spiskowców), Hansa Jacopa z Basel (kadeta), Daniela Cornelisza z Dort
(kadeta), Andriesa Liebenta z Oldens (kadet), Hansa Fredricka z Bremen (żołnierza),
Cornelisa Jansza z Haarlem (marynarza), Rogiera Deckera z Haarlem (służącego
Cornelisza) i wreszcie Jana Willemsza Selijnsa z Amsterdamu (metalurga).
Wymierzeniem kar tym ludziom zajął się już na miejscu gubernator VOC. Przy
okazji sądu nad zbrodniarzami nagrodzono także bohaterów - Otto Smit z
Halverstadt, Allert Jansz z Elsen zostali mianowani kapralami sił zbrojnych VOV
z pensją 15 Guldenów miesięcznie, a niekwestionowanego bohatera, Wiebbe Haijsa
promowano do stopnia sierżanta z pensją 18 Guldenów miesięcznie. Należy jednak
wspomnieć, że już po przybyciu do Batavii Wiebbe Haijs nagrodzony został przez
gubernatora Coena awansem do stopnia chorążego z pensją 40 Guldenów
miesięcznie. Nigdy więcej już nie usłyszymy o tym nazwisku – decyzja gubernatora
to ostatni zapisek o życiu dzielnego żołnierza.
Z Wysp Abrolhos „Sardam” zabierał siedemdziesiąt sześć
osób, w tym pięć kobiet i jedno dziecko, razem z ocalonymi na łodziach
Pelsaerta podróż i katastrofę statku przeżyło zatem zaledwie sto dwadzieścia
dwie osoby. Nie tak w październikowy dzień wyjścia w morze spod brzegów Texel
wyobrażali sobie oni z pewnością swoją drogę do Nowego Świata…
Niech za epilog niniejszej opowieści posłuży krótki opis
losów pozostałych znanych nam z nazwiska bohaterów opowieści. Frans Pelsaert
mocno podupadł na zdrowiu skutkiem przeżyć związanych z katastrofą „Batavii” i
trudnego rejsu otwartą szalupą ku brzegom Jawy. Zdawał sobie jednak sprawę, że
bez względu na okoliczności wydarzeń, w których przyszło mu brać udział, jego
kariera w strukturach VOC zawisła na włosku. Niezrażony złym stanem zdrowia już
w 1630 roku, wnet po opisywanych wydarzeniach wziął udział w ważnej dla
Kompanii ekspedycji handlowej na Sumatrze. Zabójczy klimat i wyczerpanie
organizmu zrobiły swoje, gdyż krótko po powrocie do Batawii, to jest we
wrześniu tegoż 1630 roku zmarł. Oczekując jednak na decyzje w swej własnej
sprawie w siedzibie gubernatora nie marnował czasu – zebrał własne wspomnienia
i protokoły przesłuchań i spisał je, przygotowując w ten sposób książkę. Wydano
ją wiele lat po jego śmierci – w 1648 - jako „Ongeluckige
voyagie van het schip Batavia, uytgevaren onder't beleydt van den E. François
Pelsaert”. Wypada też dodać z kronikarskiego obowiązku, że po
śmierci Pelsaerta notariusze Kompanii ujawnili na obszarze Indii Wschodnich
niemały majątek zebrany przez Fransa Pelsaerta w sposób niezupełnie legalny –
konsekwentnie wykorzystywał swe stanowisko do zbierania środków z nielegalnego
handlu i łapówek. Cały ów skarb zagarnęła Kompania.
Luctretia Jans,
a po przybyciu do Batavii właściwie Lucretia van der Mijlen nie cieszyła się długo
mężem – Budevijn van der Mijlen, rzemieślnik zatrudniony przy obróbce diamentów
zmarł bowiem jeszcze w 1629 roku. Lucretia nie pozostawała jednak na Wschodzie
sama zbyt długo – już w 1630 roku ponownie wyszła za mąż, przyjąwszy
oświadczyny sierżanta VOC nazwiskiem Jacob Cornelisz z Cuick. Przyszło jej
jednak borykać się ze społecznym odrzuceniem związanym ze stale ponawianymi
oskarżeniami o aktywny udział w spisku. Ostatecznie powróciła do Niderlandów w
roku 1635, gdzie zmarła sześć lat później. Tragedia kobiet z „Batavii” skłoniła
władze VOC do wydania przepisów ściśle regulujących ilość kobiet na pokładach
statków, gdyż władze Kompanii doszły do wniosku, że okrucieństwo i zdziczenie
buntowników wynikało z nienaturalnego stanu podniecenia związanego z
długotrwałym przebywaniem w pobliżu kobiet. Tak to wówczas przynajmniej wyjaśniono.
Ariaen Jacobsz
bronił się jak mógł od zarzutu udziału w spisku. Nie było to łatwe, gdyż imię
jego, jako uczestnika zaprzysiężenia podało wielu innych oskarżonych. Nie mniej
jednak sędziowie VOC mieli nie lada problem z dowiedzeniem mu winy większej,
niż tylko utrata statku Kompanii z powodu niedbalstwa i uchylania się od swych
obowiązków. W każdym razie wiadomo nam, że jeszcze w 1631 roku gnił w lochu
więzienia VOC w Batavii oczekując na wyrok. Dokumenty Kompanii wymieniają
wówczas jego imię po raz ostatni, a los kapitana statku pozostaje nieznany.
Replika "Batavii"
Sam statek,
którego rozbite przez fale przyboju resztki były jeszcze widoczne podczas
ekspedycji „Sardama” wkrótce morze pochłonęło ostatecznie. Nazwa statku
symbolizująca ciąg dramatycznych zdarzeń powróciła do życia wraz z wydaniem
książki z zapiskami Fransa Pelsaerta, ale wkrótce czas zrobił swoje i stopniowo
o „Batavii” zapomniano. W kolejnych dekadach Kompania traciła kolejne statki,
czasem w nie mniej dramatycznych okolicznościach – jak pamiętny, a tragicznie
przerwany rejs „Zeewijcka”, ale już nieco ponad stulecie później, w czasie
zwanym w Niderlandach „Wiekiem Peruk” zacięła się ostatecznie długo doskonale
funkcjonująca machina VOC. Kompania ogłosiła bankructwo i została zlikwidowana
ostatecznie 31 grudnia 1799 roku. Pozostały po niej jedynie wraki statków i
marzenia o sięgnięciu po przewożone w ich ładowniach Guldeny i bogactwa. W
czasie poszukiwań wraku statku „Zeewijck” natrafiono na wrak znacznie starszy i
wówczas przypomniano sobie o „Batavii”. Poszukiwano wraku u brzegów Wysp
Abrolhos dość długo bez większych sukcesów, aż wreszcie resztki „Batavii”
odkryte zostały przez australijskiego łowcę homarów w 1963 roku. Systematyczne
badania archeologiczne dna i pozostałości zaczęto dopiero w latach
siedemdziesiątych XX wieku, ale wydobyto i poddano renowacji dziesiątki znalezionych
przedmiotów i około 20 ton drewna z samego wraku. Okazało się przy okazji, że
ze skarbu wiezionego podczas pierwszego i ostatniego rejsu, a obliczanego na
zawrotną sumę ówczesnych 250 000 Guldenów tylko drobna cześć, bo zaledwie jedna
z dwunastu skrzyń pozostała na wraku. Znaleziono też roztrzaskane resztki
drugiej – rozbili ja ludzie Cornelisza i właściwie nie wiadomo co stało się z
rozdzielonymi podczas rabunku pieniędzmi. Resztki „Batavii” i przedmioty jej
załogi podziwiać można dziś we Freemantle Shipwreck’s Gallery. Dla chętnych do
poznania z bliska bohaterki naszej opowieści, a niezbyt skorych do podróżowania
w tym celu aż na Antypody mam dobrą wiadomość – w holenderskim Lelystadt stoi i
oczekuje na zwiedzających pełnoskalowa replika statku, całkowicie oddająca
urodę najpiękniejszej jednostki VOC. I to jest już naprawdę koniec tej smutnej morskiej
opowieści.
Komentarze
Prześlij komentarz