Tragedia R.M.S. "Titanic" - Prawdziwe oblicze dramatu
Tragedia R.M.S. „Titanic”
Prawdziwe
oblicze dramatu
Choć
od spektakularnego i tragicznego dla setek ludzi zdarzenia minęło niedawno 111
lat, a katastrofa R.M.S. „Titanic” jak niewiele innych budzi żywe zainteresowanie,
w gruncie rzeczy szersza publika niewiele wie o tym, co się właściwie owej
dramatycznej kwietniowej nocy wydarzyło. Filmy fabularne, dokumentalne,
audycje, słuchowiska i niezliczona ilość publikacji raczej zamazuje prawdziwy
obraz wydarzeń niż pomaga w zbudowaniu spójnej i sensownej opowieści o tragedii
– nic jednak w tym dziwnego, skoro wczesne publikacje dotyczące zatonięcia
ówcześnie największego statku świata, w tym także oficjalne sprawozdania z prac
komisji zajmujących się znalezieniem kompleksowego wyjaśnienia przyczyn
katastrofy, niekoniecznie miały prawdziwy obraz wydarzeń przedstawić. Nie można
się temu dziwić, bo przecież strata wspaniałego statku, a przede wszystkim
ogromna i szokująca liczba ofiar uderzały w powagę i profesjonalizm wielu osób
i instytucji. Nie można było zatem obejść się bez budowy swoistej hagiografii
rysującej wśród patosu i heroizmu niezłomnej postawy pasażerów w obliczu śmierci - klasycznym obrazem jest tutaj wizja gentlemanów, którzy obserwując stoicko z pokładu tonącego statku oddalające się w mrok łodzie ratunkowe z kobietami i dziećmi, sączyli najspokojniej w świecie brandy i palili cygara. Z czasem narracja o tym jak doszło do katastrofalnej w skutkach kolizji z górą lodową, załoga i pasażerowie zgodnie i do ostatka ratowali przede wszystkim kobiety i dzieci, a winny katastrofie kapitan poszedł na dno
ze statkiem utrwaliła się tak bardzo, że stała się jedynym kanonem. Oczywiście, bardzo szybko znaleziono na łamach ówczesnych gazet winnych tragedii – oficjalne dochodzenie
oparte na zeznaniach naocznych świadków szybko wskazało winę kapitana jednostki,
którym owej feralnej nocy był Edward John Smith, a do kompanii dodano mu także
dowodzącego statkiem S/S „Californian”, Stanleya Lorda. Winna była właściwie cała ocalała część kadry oficerskiej - wszak pod publiczna presją żaden z ocalałych z dramatu oficerów mimo posiadania stosownych uprawnień nigdy nie otrzymał dowodzenia na żadnym statku należącym do White Star Line.
![]() |
Widok dziobówki wraku R.M.S. "Titanic" |
Bardzo duży
wpływ na dzisiejszy odbiór wydarzeń miała ówczesna prasa, zwłaszcza bulwarowa. Ówcześni
dziennikarze wiecznie głodni sensacji najpierw szeroko rozpisywali się o
zaletach wykańczanego w Belfaście olbrzyma, koncentrując się na bezpieczeństwie
(niezatapialny „Titanic”), oraz wspaniałym poziomie wygód zapewnianych przez
najnowsze dziecko linii żeglugowych „White Star Line”. Firma nie próbowała nawet
reagować na owe doniesienia, gdyż w oczywisty sposób były jej one bardzo na
rękę, stanowiąc skuteczne – i co ważne – darmowe narzędzie reklamy ich
komercyjnych przedsięwzięć. Natychmiast po katastrofie dziennikarskie plemię
postanowiło zalać rynek medialny doniesieniami o niebywałym bohaterstwie załogi
i tragicznym losie bohaterów zasłaniając żałobną kurtyną milczenia swe
wcześniejsze rewelacje, które rzeczywistość dość brutalnie zdezawuowała do
poziomu „dziennikarskiej kaczki” - wszak pogoń za sensacja bynajmniej nie jest dziecięciem naszych czasów. Dziennikarze przez całe tygodnie szeroko
rozpisywali się na temat zdarzeń mających miejsce podczas pierwszego i
ostatniego rejsu „Titanica”, choć nie mając praktycznie dostępu do wiarygodnych
źródeł informacji, skazani byli niemal wyłącznie na własną wyobraźnię. W efekcie
po dziś dzień wiele ówczesnych prasowych „rewelacji” stanowi niezbyt prawdziwy
fundament do budowania przy rozmaitych okazjach narracji o budzących grozę
zdarzeniach tej tragicznej nocy.
Dodatkowego
zamieszania przez kolejne lata po katastrofie narobiły niezliczone publikacje
książkowe. Niewiele jest w historii ludzkości wydarzeń, których opis został tak
gruntownie zdeformowany przez narrację memuarów i monografii. Nie ma się z drugiej
strony czemu dziwić – czy znamy kogokolwiek, kto sam siebie opisałby jako
panikującego tchórza? To jednak tylko połowa problemu, gdyż przy okazji, by
dodać narracji dramatyzmu, a przede wszystkim wiarygodności, wielu ocalonych „dodawało
od siebie” mnóstwo wątków, które już na pierwszy rzut oka musiały wydać się
klasycznym „wishfull thinking”, a jednak przetrwały kolejne dekady w zbiorowej
pamięci o tamtej tragicznej nocy. Historycy, a zwłaszcza historycy-amatorzy bardzo
nie lubią używać zwrotów takich jak „niewyjaśnione”, „nie znane”, lub
prozaiczne „nie wiemy”. Tak samo, jak ich publika nie znosi „Białych Plam” na
kartach opisów historycznych wydarzeń. Zatem klejone pracowicie przez dekady lepiszcze
nawet najbardziej fantastycznych opisów wydarzeń towarzyszących ostatnim
chwilom wielkiego statku, znalazło praktyczne zastosowanie przy uzupełnianiu
brakujących fragmentów narracji. W konsekwencji jeszcze nie tak dawno temu, bo dekadę
wstecz można było zanurzać się do woli w lekturze opisów katastrofy nasączonych
niewiarygodnym wręcz stężeniem mitów i stereotypów. Dziś jednak bez ubarwień, upiększeń
i nalotu fantazji opowiem o wydarzeniach owej zimnej kwietniowej nocy 1912
roku. Nocy, która kosztowała życie wedle raportu Brytyjskiej Izby Handlowej
1514 osób.
Zanim
wbito pierwszy nit
R.M.S. „Titanic”
był koncepcyjnie dzieckiem długoletniej rywalizacji potężnych towarzystw
żeglugowych o prymat w dzieleniu tortu olbrzymich zysków z transatlantyckiej
żeglugi. Ogromne znaczenie dla armatorów uczestniczących w tych morderczych zapasach
miał w gruncie rzeczy nieformalny status posiadacza tak zwanej „Błękitnej
Wstęgi Atlantyku”, czyli krótko mówiąc rekordu w szybkości pokonania Atlantyku
na Północnym Szlaku Żeglugowym. Rywalizacja ta skutkowała dwojako generując potrzebę
implementacji najnowszych rozwiązań technicznych w nowobudowanych statkach – poprzez
wzrost mocy maszyn rosła ich średnia szybkość, a w skutek narastającej presji
ekonomicznej także i ilość przewożonych pasażerów. Oczywiście, stosowanie coraz
potężniejszych maszyn parowych i pragnienie zabrania na pokład jak największej ilości
pasażerów miało tez wpływ na stały wzrost rozmiarów statków konkurujących na Północnym
Atlantyku. Od 1838 roku, kiedy bocznokołowiec „Sirius” jako pierwszy zdobył „Błękitną
Wstęgę Atlantyku” pokonując w dniach od 4 do 22 kwietnia liczącą 3583 mile morskie
trasę od Queenstown do Sandy Hook w czasie 18 dni, 14 godzin i 22 minut wiele
się zmieniło. „Sirius” przewiózł w trwającym ponad dwa tygodnie rejsie 45
pasażerów uzyskując średnią prędkość 8,03 węzła, a w chwili wejścia do portu
przeznaczenia w jego bunkrach pozostało zaledwie 15 ton węgla. Kolejne statki
musiały być większe i wygodniejsze i tempo rozwoju techniki budownictwa
okrętowego stało się zadziwiające. Już dekadę później ustanawiająca nowy rekord
S/S „Europa” miała ładowność 1850 ton GRT w porównaniu do 703 ton „Siriusa”. „Europa”
uzyskała w czasie swego rekordowego rejsu średnią prędkość 11,79 węzła, a czas
podroży był znacząco krótszy, bo trwał już tylko 8 dni i 23 godziny. Tak duża
różnica wynikała z faktu znacznie krótszej trasy, gdyż czas liczono na odcinku
Liverpool-Halifax, który był o tysiąc mil krótszy.
![]() |
"Titanic" w pełnej krasie. |
Aż do 1892 roku
brytyjskie kompanie żeglugowe właściwie zmonopolizowały rynek przewozów –
jedynie w latach pięćdziesiątych przez dłuższy czas skutecznie potrafiły z nimi
konkurować amerykańskie Collins Line, ale po serii katastrof i biznesowych niepowodzeń
znikły one z rynku. W tymże 1892 roku wyzwanie brytyjskiej myśli technicznej
rzucili Niemcy. Należący do Norddeutscher Lloyd parowiec „Kaiser Wilhelm
der Grosse” uzyskał na trasie The Needless-Sandy Hook średnią prędkość 22,29
węzła. Nie tylko prędkość wyróżniała to dziecię specjalistów ze stoczni AG Vulcan
w Szczecinie – statek był na owe czasy ogromny mając pojemność 13 439 GRT, a
także niebywale luksusowy. Na jego pokładzie kajuty pasażerów po raz pierwszy
uzyskały osobne toalety, a kabiny I Klasy miały osobne salony, części sypialne
i garderoby. W duchu nie tylko narodowej, ale także komercyjnej rywalizacji dwóch
największych brytyjskich przewoźników obrało dwie zupełnie odrębne koncepcje
rywalizacji z niemiecką konkurencją. O ile Cunard przyjął olbrzymią, bo
wynosząca około 2,5 miliona funtów pomoc finansową i zdecydował się w zamian za
udostępnienie swych jednostek w wypadku wojny siłom pomocniczym Royal Navy na
dalece idąca pomoc techniczną mającą w niedalekiej przyszłości dokonać istnej rewolucji
technicznej w zakresie mocy maszyn i uzyskiwanej prędkości, to jego rywal –
White Star Line – podjął w 1902 roku zupełnie inną decyzję. Odcięty od
możliwości pozyskania zaawansowanej wojskowej technologii, a od ponad dwóch
dekad niezdolny do nawiązania równorzędnej rywalizacji z bardziej
zaawansowanymi technicznie rywalami przystąpił do finansowanego przez
amerykański kapitał sojuszu kilku linii żeglugowych o nazwie International Mercantile
Marine Co. Ten potężny zastrzyk gotówki pozwolił na sfinansowanie wielkiego
kontraktu na budowę czterech wielkich liniowców określanych jako typ „Celtic”.
Wszystkie cztery nowe jednostki nazwane w mediach „Wielką Czwórką” były
zdecydowanie wolniejsze od konkurencji, ale też znacznie większe przy
pojemności ponad 20 000 GRT. To pozwoliło na znaczne zwiększenie przestrzeni
dedykowanej dla pasażerów i zabranie nie tylko większej ich ilości, ale także
zapewnienie im wygód i rozrywek w nieznanym dotychczas zakresie. Komercyjny
sukces „Wielkiej Czwórki” legł u podstaw koncepcji jeszcze śmielszej inwestycji
– zbudowania serii statków o rozmiarach przyćmiewających wszystko, co dotąd
pojawiło się na Atlantyku. Szefostwo firmy stanęło na stanowisku, że jeśli nie
jest w stanie konkurować szybkością, to pozostaje mu walczyć o dochody poprzez
zapewnienie luksusów przewyższających wszystko dla najbogatszych pasażerów, ale
także na skokowym zwiększeniu zysków z przewozu najbiedniejszych – masy europejskiej
biedoty szukającej szczęścia w emigracji do Nowego Świata. W ten sposób przystąpiono
do prac projektowych w stoczni Harland and Wolff w Belfaście nad serią trzech
olbrzymów określanych jako typ „Olympic”.
![]() |
Tak zwany "Dok Titanica" w stoczni Harland and Wolff. Stan dzisiejszy. |
Zanim jednak
zatwierdzono plany i podjęto gromadzenie materiałów do budowy nowych jednostek
szef linii White Star Line, Bruce Ismay musiał stoczyć potężną batalię z
kontrolującym zasoby IMM amerykańskim finansistą J.P. Morganem. Nie było to
zadanie proste, gdyż Morgan oczekiwał spektakularnego sukcesu finansowego, połączonego
z włączeniem się do rywalizacji o „Błękitną Wstęgę”, a Ismay w żaden sposób nie
był w stanie wyperswadować mu podjęcia rękawicy z Cunardem, którego najnowsza „Lusitania”
pokonywała Atlantyk ze średnią prędkością 24 węzłów, a przy maksymalnym obciążeniu
kotłów była w stanie osiągnąć nawet 28 węzłów prędkości. J.P. Morgana do
pomysłu Ismaya przekonał dopiero fakt rezygnacji przez niemiecką konkurencję z
szybkości na rzecz koncepcji podobnej do prezentowanej przez statki typu „Celtic”,
w związku z rosnącym i nierozwiązanym problemem silnych wibracji przy wysokich
prędkościach. Dopiero wówczas Morgan uznał drogę Ismaya za właściwą i uruchomił
strumień pieniędzy na statki, które nie miały być najszybsze, ale punktualne i
bardzo wygodne i pojemne.
„Titanic” i dwaj
jego braci narodzili się w stoczni Harland and Wolff w Belfaście założonej niemal
pół wieku wcześniej przez Edwarda Jamesa Harlanda, wówczas mało znanego
przedsiębiorcę, który przybył do Ulsteru z Północnego Yorkshire. Harland mający
niewielki majątek zaproponował spółkę swemu pochodzącemu z Hamburga osobistemu
sekretarzowi - Gustawowi Wilhelmowi
Wolffowi, na co ten skwapliwie przystał. Do tego duetu w roku 1874 dołączył
jeszcze na prawach udziałowca William James Pirrie, który zajął się sprawami marketingowymi.
Bardzo szybko stocznia zdobyła uznanie i sławę solidnego wykonawcy, dzięki
czemu znakomicie spożytkowała czas niebywałego boomu na budownictwo okrętowe, realizując
różne zamówienia, ale przede wszystkim stając się flagową stocznią dla White Star
Line. O tym, jak wspaniałej prosperity był to czas świadczą słowa samego
założyciela, który zapytany o przyczyny sukcesu stwierdził:
„Cóż, Wolff
projektuje statki, Pirrie je sprzedaje, a ja w tym czasie palę firmowe cygara”
Oczywiście,
sukces wynikał z żelaznej konsekwencji właścicieli i wytężonej pracy
zatrudnionych robotników, ale faktycznie, jeśli Ismay miał gdzieś złożyć zamówienie
na największe statki świata, to wyłącznie w Harland and Wolff. Na marginesie –
przedsiębiorstwo istnieje po dziś dzień, choć ostatni zbudowany przez firmę
statek – M/V „Anvil Point” dla AWSR Ltd. powiązanego z brytyjskimi siłami
zbrojnymi – ukończono 17 stycznia 2003 roku. Obecnie Harland and Wolff zajmuje się
przede wszystkim wytwarzaniem komponentów dla energetyki wiatrowej i zarządzaniem
sporym majątkiem firmy ulokowanym w nieruchomościach. Firma – co ciekawe – w chwili
uzgodnienia warunków kontraktu z Brucem Ismayem nie dysponowała dostatecznym
zapleczem. By móc zrealizować kontrakt stocznia zmuszona była zainwestować
ogromne środki w budowę nowej, olbrzymiej bliźniaczej pochylni na której miały
zostać zbudowane nowe jednostki. Kontrakt był jednak tak lukratywny, a przede
wszystkim prestiżowy, że firma zdecydowana była postawić wszystko na jedną
kartę i kompleksowe prace ruszyły dokładnie zgodnie z planem.
![]() |
Codzienna praca w stoczni Harland and Wolff. |
Wszystko zaczęło
się od przystąpienia do kreślenia planów statków. Dokładnie tak samo, jak w
dotychczasowej współpracy White Star i Harland and Wolff, Ismay zwracając się z
propozycją kontraktu na budowę nowych jednostek nie miał skonkretyzowanych
planów, ani szkiców – proponował wyłącznie ideę, którą zespół architektów
okrętowych stoczni przekuwał w projekt statku. Na czele tego zespołu od
niedawna stał Thomas Andrews – wschodząca gwiazda w światku architektów okrętowych.
Człowiek ów karierę w stoczni Harland and Wolff zaczął od zera, od prac fizycznych
takich jak sekcja wykończeniowa kabin, magazyn materiałowy i sekcja budowy
kadłubów. Ciężką pracę w ciągu dnia Andrews łączył z wieczorowym studiowaniem
zagadnień związanych z technologią budowy okrętów. Ogromna determinacja i poświęcenie
pozwoliły mu w krótkim czasie stanąć na czele biura projektowego, a przede
wszystkim zyskanie trwałej reputacji wyśmienitego specjalisty. Jednakże R.M.S. „Titanic”
nie miał tylko jednego ojca – wraz z Andrewsem nad projektem pracował cały,
wcale pokaźny zastęp ludzi, na czele których stali jeszcze Alexander Carlisle i
grający już wówczas w zarządzie firmy pierwsze skrzypce, William Pirrie.
Prace nad
projektem mimo zaangażowania maksymalnie dużych sił i środków nie postępowały szybko.
Przed projektantami stanęło bowiem arcytrudne zadanie poradzenia sobie z bezprecedensowymi
rozmiarami statku – konstrukcja musiała być jednocześnie na tyle mocna by utrzymać
własny niebagatelny ciężar i elastyczna, by pracować na oceanicznej fali bez
odkształceń i innych wad strukturalnych. Cały zespół pracował wytrwale, gdyż w
grę wchodziło nie tylko całkowicie pionierskie przecieranie szlaków w związku z
wielkością statku, ale także przyszłość firmy i ich samych. Aby dobrze
zrozumieć jak istotny był to projekt warto wspomnieć, że współpraca pomiędzy
towarzystwem żeglugowym, a stocznią polegała na podtrzymywaniu zasady
wydatkowania, w ramach której wykonawca zamówienia zamawiał dowolnej ilości
materiałów o określonej jakości, wraz z dokładnie wyliczonym nakładem pracy
niezbędnym dla wykonania kolejnego etapu budowy, a wydatki w całości pokrywał
Bruce Ismay. Każdorazowo sumując wydatki stocznia doliczała 5 % prowizję od
wartości łącznej finalnych kosztów. W przypadku jednego statku z serii „Olimpic”
mowa była szacunkowo o kwocie ówczesnych 1,5 miliona Funtów. W przeliczeniu na
dzisiejsze relacje cenowe, to około 150 milionów Funtów, a przecież statki
miały powstać aż trzy. Choć Andrews był człowiekiem bardzo sympatycznym i łagodnym
w swym usposobieniu, a prace zasadniczo przebiegały harmonijnie, nie obyło się bez
sporów i dyskusji. Początkowy projekt zakładający specjalne wzmocnienie
podwójnego dna i wertykalne rozciągnięcie dzielących wnętrze statku grodzi wodoszczelnych
aż do poziomu pokładu B został odrzucony – rzecz jasna ze względów finansowych.
Odrzucono także propozycję rozmieszczenia na pokładach aż 48 szalup ratunkowych.
Jedynym, co w tej kwestii zdołał Andrews uzyskać, to odrzucenie tendencji do
literalnego traktowania przepisów w tym zakresie i znalezienie kompromisu w
postaci 20 łodzi ratunkowych, zdolnych pomieścić 1178 osób. Wprawdzie
zaprojektowany przez Carlisle’a system żurawików do opuszczania łodzi
ratunkowych na wodę zakładał możliwość umieszczenia na pokładzie dodatkowych
szalup, ale ostatecznie tego nie zrobiono. Na przykład z powodu konieczności
zapewnienia lepszej widoczności na pokładzie spacerowym dla pasażerów I Klasy.
Mimo wszystko uznano liczbę szalup w świetle obowiązujących wówczas przepisów
bezpieczeństwa morskiego za wystarczającą – konstruktorzy statków zobowiązani
byli na statkach o pojemności ponad 10 000 ton umieścić ich minimum 16 o
łącznej pojemności 990 osób. Łodzie ratunkowe w myśl prawa morskiego nie miały
służyć do dowiezienia kompletu pasażerów i załogi na najbliższy ląd w wypadku
tonięcia statku – miały służyć do ewakuacji ludzi na inny statek, który podjął
by się misji ratunkowej. Umieszczona zatem na statkach serii „Olympic” ilość
łodzi nie była postrzegana jako zbyt mała. Po prostu ewentualna akcja ratunkowa
miała potrwać nieco dłużej. Warto o tym pamiętać.
![]() |
"Olympic" i "Titanic" na pochylni. |
Kluczem do
zmaterializowania się idei wielkiego statku była praca zastępcy Andrewsa –
Edwarda Wildinga, który dokonał wszelkich matematycznych obliczeń dotyczących proporcji
i wyważenia statku. Po ukończeniu tej tytanicznej pracy pozostało jeszcze
nałożyć na wstępny projekt niezbędne poprawki i wreszcie 29 lipca 1908 roku można
było przedstawić gotowe rysunki techniczne władzom White Star Line. Projekt
statku zrobił na egzekutywie linii żeglugowej tak wielki wrażenie, że już po
dwóch dniach Ismay podpisał listy intencyjne i zawarto ostateczne porozumienie
bez żadnych poważniejszych zmian. Rzecz jasna na tym etapie nie spieszono się z
nadawaniem statkom nazw. Przyjęty do realizacji projekt otrzymał numer 400 –
jako, że był to czterechsetny budowany w stoczni kadłub. Po dokonaniu kilku
drobnych zmian mających na celu optymalizację statku podjęto budowę
kosmetycznie dosłownie zmienionej względem pierwotnego projektu jednostki
oznaczonej jako numer 401. To właśnie miał być „Titanic”, na którym prace
zaczęły się względem starszego „brata” – „Olympica” z trzy i pół miesięcznym opóźnieniem,
a dokładnie w dniu 31 marca 1909 roku.
Statek i
jego załoga
Budowa obu
pierwszych jednostek na nowo zbudowanych pochylniach na Queen’s Island (aby je
zbudować, stocznia rozebrała trzy starsze pochylnie znajdujące się tutaj
uprzednio) trwała około 26 miesięcy, co wobec rozmachu przedsięwzięcia było
tempem znakomitym. Naturalnie, po położeniu stępki jako pierwsze powstało
podwójne dno – kręgosłup statku – na którym opierała się cała konstrukcja
kadłuba. Miało ono 1,6 metra wysokości i wzmocnione zostało aż trzystoma
poprzecznymi ramami, które usztywniały i wzmacniały dno. Następnie, wraz z zabudową
wręg sięgających aż do poziomu Pokładu B zaczęły powstawać kolejne pokłady i przedziały
statku. Całą tą skomplikowaną konstrukcję stopniowo obudowywano łączonymi żelaznymi
nitami płytami stalowymi, które stały się burtami jednostki. Do procesu nitowania
w przeważającej mierze używano już maszyn, a jedynie tam, gdzie z uwagi na
gabaryty nitownic nie dało się tego zrobić zatrudniono nitowaczy. Łączenia
poszczególnych płyt zostały wykonane bardzo starannie, a materiały użyte do
budowy miały wyśmienitą jakość. Do budowy kadłuba „Titanica” zużyto aż dwa
tysiące płyt ze stali walcowanej o rozmiarach około 1,8 metra na 9,1 metra. Ich
grubość wahała się od 2,5 centymetra do aż 3,8 centymetra, co razem dawało masę
płyty około 2,5 do aż 3 ton. Płyty łączono standardową wówczas metodą „na
zakładkę” od kilu, po zęzy, po czym powyżej zęz płyty poszycia kadłuba układane
były systemem „in and out”, co oznaczało nitowanie płyt układanych
naprzemiennie – na zewnątrz i do wewnątrz kadłuba. Łącznie podczas układania poszycia
kadłuba zużyto 3 000 000 nitów, co zapewniło dostateczna sztywność i odporność
kadłuba na czynniki zewnętrzne.
Do budowy dwóch
bliźniaczych kolosów skierowano w zasadzie całość personelu stoczni, liczącego
wówczas około 15 000 ludzi. Oczywiście wobec ówczesnej technologii i jej
ograniczeń, było to zajęcie skrajnie niebezpieczne. Podczas budowy jednostek odnotowano
aż 246 wypadków, z których 28 określono mianem „poważnych”. W konsekwencji na
pochylni zginęło 6 robotników, a w warsztatach wykończeniowych jeszcze dwóch. Wielu
innych pracowników stoczni doznało rozległych obrażeń, takich jak złamane, lub
zmiażdżone kończyny. Ostatnia ofiara wypadku zmarła z powodu obrażeń
odniesionych od drewnianego stempla już podczas przygotowania statku do
wodowania.
![]() |
"Titanic" podczas budowy - piękne ujęcie rufy statku. |
Ceremonia
wodowania statku odbyła się w dniu 31 maja 1911 roku w obecności około 100 000
widzów, w tym wielu oficjeli z ramienia wykonawcy i inwestora. Obecni byli
Pirrie, J.P. Morgan, Bruce Ismay i wielu przedstawicieli władz lokalnych.
Punktualnie o godzinie 12.15 po nasmarowanej 22 tonami mydła i łoju pochylni
olbrzymi kadłub „Titanica” zjechał łagodnie i bez przeszkód na wody rzeki Lagan.
Co ciekawe, podczas ceremonii wodowania swych statków linie White Star Line nie
stosowały tradycyjnego wzoru chrztu jednostki poprzez rozbicie o jej burtę
butelki szampana. Nieprawdziwą jest zatem legenda o naznaczeniu „Titanica”
mianem jednostki pechowej wskutek nierozbicia się przy pierwszej próbie butelki
o kadłub. Choć statek miał obsługiwać rozkładowe połączenie Southampton-Cherbourg-Nowy
Jork za jego port macierzysty wybrano Liverpool, z którym to miastem
towarzystwo żeglugowe było silnie związane. Sam pomysł na trasę wiodącą z Southampton
zamiast z Liverpoolu miał znaczenie stricte komercyjne – po prostu Southampton
było położone znacznie bliżej Londynu, a przystanek w Cherbourgu miał ułatwić
dostęp do statku tysiącom migrantów z Europy, którzy nie musieli płacić dodatkowych
kosztów za rejs promem do Anglii.
![]() |
Thomas Andrews. |
Jak już
wspomniano, „Titanic” miał dziesięć pokładów, przy czym aż osiem z nich konstruktorzy
udostępnili do użytku pasażerów. Najniższy pokład zwany Tank Top, i znajdujący
się nad nim Orlop Desks przeznaczone zostały rzecz jasna na przestrzenie
ładunkowe dla przewożonego cargo, bunkry z zapasem węgla, oraz przedziały
maszynowe i techniczne. Rzecz jasna cała ta przestrzeń nie była dostępna dla
pasażerów. Aby przedostać się do wyżej ulokowanych pokładów trzeba było
skorzystać z systemu schodów, z których część z uwagi na brak miejsca miała
kształt spiralny. Ponad Orlop Desks rozciągał się Pokład G, zwany także Pokładem
Dolnym. Wyposażony w rząd iluminatorów położonych tuż nad linią wodną Pokład
Dolny był najniższym pokładem przeznaczonym do użytku pasażerów. Znajdowały się
tutaj magazyny z żywnością, pomieszczenia poczty i korty do gry w squasha. Nie
miał on charakteru ciągłego – na rozległej przestrzeni śródokręcia pokład ten
poprzerywany był przez masywne urządzenia napędowe – kotły, turbiny i
generatory prądu. Nad nim rozciągał się Pokład F, czyli Pokład Środkowy. Był
pierwszym pokładem, po którym można było przejść w sposób niezakłócony od
dziobu, aż do rufy statku. Umieszczono tutaj kabiny pasażerskie Klasy II i III,
Jadalnie Klasy III i część pomieszczeń załogi. Znajdowała się tutaj także
Łaźnia Turecka i Basen Okrętowy. Powyżej znajdował się Pokład E, czyli Górny
Pokład. Na tym pokładzie rozmieszczono pomieszczenia wszystkich trzech klas
pasażerskich i część pomieszczeń załogi – głównie elektryków. Dla łatwiejszej
komunikacji na znacznej jego długości powstał korytarz nazywany „Scottish Road”
od nazwy jednej z głównych ulic Liverpoolu. Kolejny pokład, czyli Pokład D
nazywano Pokładem Salonowym. Znalazły się tutaj Salony Jadalne pasażerów klas I
i II, oraz recepcja I Klasy. Tutaj też kończyło się osiem najwyższych z
piętnastu łącznie grodzi wodoszczelnych. Na części otwartej umieszczono
promenadę dla pasażerów III Klasy, która choć sąsiadowała z kabinami wyższych
klas, została od nich ściśle odseparowana. Idąc w górę statku przechodziło się
na Pokład C, który był najwyższym pokładem łączącym jednym ciągiem
komunikacyjnym dziób i rufę jednostki. To tutaj znalazła się większość kabin
pasażerów I Klasy i Biblioteka pasażerów II Klasy. Na Pokładzie B, który rozciągał
się na pokładzie „Titanica” swoje miejsce miały Restauracja „A’ La Carte” i
Kawiarnia „Cafe Parisien”. Oba te miejsca były dzierżawione firmom zewnętrznym
i przeznaczone były do użytku wyłącznie pasażerów I Klasy. Pokład B miał zróżnicowany
poziom – dziobowa i rufowa część były położone znacznie niżej względem
środkowej części pokładu rozciągającej się na przestrzeni podstaw nadbudówki.
Pokład A, zwany Promenadą miał długość aż 166 metrów i rozciągał się na całej
długości nadbudówki. Zastrzeżony był wyłącznie dla Pasażerów Klasy I. najwyżej
położony Pokład A, zwany Pokładem Łodziowym podzielony był na cztery sekcje –
pokłady spacerowe dla oficerów, inżynierów i pasażerów klas I i II. Na dziobie,
na wysokość 2,4 metra ponad Pokład Łodziowy wznosił się mostek ze sterówką. Na tym
pokładzie znalazło się też wejście do legendarnej Wielkiej Klatki Schodowej
łączącej Pokład Łodziowy z Pokładem E. Tutaj tez ulokowano Palarnie, Siłownię
zwaną Gimnzjonem i wiele innych pomieszczeń użytkowych.
![]() |
Salon I Klasy. |
Właściwym sercem
„Titanica” była jego siłownia i rozmieszczone w niej urządzenia napędowe. Zainstalowano
na statku dwa czterocylindrowe silniki parowe potrójnego rozprężania, a
pomiędzy nimi niskociśnieniową turbinę Parsonsa. Taka kombinacja wcześniej
sprawdziła się na statku R.M.S. „Laurentic” i miała wiele plusów. Zapewniając
dostateczną moc dla statku zmniejszono poziom wibracji generowany przez turbinę,
co zapewniało wyraźnie wyższy komfort podróży. Ponadto zastosowanie pojedynczego
silnika turbinowego wyraźnie ograniczało zużycie węgla. Silniki potrójnego
rozprężania dawały łącznie 30 000 Koni Mechanicznych mocy, a centralna turbina
dodawała jeszcze 16 000. Każdy z silników napędzał jedną śrubę, przy czym śruba
centralna nie miała biegu wstecznego. Silniki były olbrzymie – maszyny
zewnętrzne miały 19 metrów długości i ważyły 720 ton. Same fundamenty na
których osadzono silniki miały masę 195 ton. Niezbędna dla silników para
powstawała w 29 kotłach, z których każdy mieścił 48,5 tony wody przy długości
6,1 metra, średnicy 4,8 metra i masie łącznej 91,5 tony. System kotłów
obsługiwany był przez całą dobę przez zespół 176 pracujących w systemie
zmianowym (4 godziny pracy na osiem godzin czasu wolnego). Palacze w ciągu doby
przerzucali ręcznie około 600 ton węgla, by podtrzymać działanie tej
skomplikowanej maszynerii i nadać jej prędkość 21 węzłów podczas transatlantyckiej
podróży. W swych zasobniach węglowych „Titanic” przewoził aż 7 703 tony węgla.
Energie elektryczną zapewniały cztery 400 kilowatowe generatory napędzane przez
centralną turbinę Parsona. Dodatkowo na statku zamontowano dwa zapasowe generatory
alarmowe o mocy 30 kilowatów. Statek potrzebował potężnego zastrzyku energii
elektrycznej, gdyż na prądzie opierało się nie tylko oświetlenie rozległego
wnętrza jednostki, ale także ogrzewanie kabin. Zaopatrzenie w wodę także było wielkim
wyzwaniem dla konstruktorów – zasadniczy zapas słodkiej wody pompowanej od
głównych zbiorników do setek pomieszczeń było niesłychanie skomplikowanym
systemem wodociągów składającym się z dziesiątek kilometrów rur i setek
zaworów. Zasadniczo słodka wodę statek pobierał podczas postoju z lądu, ale posiadał
także instalację do poboru i odsalania wody zaburtowej. Konstrukcję statku
wieńczyły cztery kominy, z których ostatni był jedynie atrapą, dodaną z uwagi
na ówczesne standardy estetyki uznające taki kształt jednostki za najpiękniejszy.
Atrapa pełniła jednak także funkcje użytkową – znajdował się w niej system
wentylacyjni pomieszczeń kuchni okrętowych.
![]() |
Legendarne za sprawą Jamesa Camerona Wielkie Schody. |
Na Pokładzie
Łodziowym, wśród kwater oficerskich znalazły się pomieszczenia dla okrętowego
radio, czyli jak wówczas mówiono – „telegrafu bez drutu”. Urządzenie to było
jednym z najpotężniejszych na świecie i jego producent, czyli firma Marconi
gwarantowała zasięg transmisji wynoszący 350 mil, choć bardzo długa antena i
potężna moc 5 kilowatowego transmitera przy korzystnych warunkach pozwalały na
podtrzymanie łączności na dużo większym dystansie. Porozumiewano się za pomocą kodu
systemem Morse’a i zasadniczo używano częstotliwości 500 kiloherców (fale o
długości 600 metrów), choć istniała możliwość pracy na częstotliwości 1000
kiloherców (fale o długości 300 metrów) używanych przez wiele mniejszych
jednostek pływających. Obsługujący radio przez okrągłą dobę dwaj specjaliści –
John George „Jack” Phillips i Harold Bride nie byli członkami załogami „Titanica”.
Zostali zatrudnieni przez firmę Marconi, jako zewnętrznego kontrahenta. Rzecz jasna
obsługiwali połączenia radiowe dla dowództwa statku, ale głównym ich zadaniem
była obsługa transmisji radiowych zlecanych przez pasażerów, z których wielu podróżujących
I Klasą miało podczas każdego potencjalnego rejsu niecierpiące zwłoki interesy
wymagające stałego kontaktu ze światem zewnętrznym.
![]() |
Główna Jadalnia. |
Wszystkie
materiały służące do wykończenia statku były najwyższej jakości, a
pomieszczenia użytkowe i otwarte przestrzenie spacerowe zaprojektowano z wielką
starannością kierując się wzorcami uznawanymi za absolutny szczyt ówczesnej
estetyki. Najbardziej reprezentacyjne pokłady wyłożono drewnem piniowym i
tekowym, inne solidnym dębem angielskim. Najniższe pokłady gruntownie wyłożono
korkiem, co w ogromnym stopniu tłumiło hałasy i wibracje pochodzące z pracy
systemu napędowego. Szefostwo White Star Line stawiało na luksus i komfort
podroży i „Titanic” to właśnie pasażerom zapewniał. Charakterystycznym była
niezwykła eklektyka stylów – odstąpiono od tradycyjnego dla brytyjskich
liniowców ciężkiego stylu Manor Hause, lub English Country House. Pomieszczania
Klasy I zdominowała kombinacja stylów francuskiej proweniencji – dominował
wprawdzie Empire, ale wzbogacono go licznymi dodatkami wzorowanymi na szerokiej
gamie stylów, od renesansu po Ludwika XV. Prawdziwą perłą była wzorowana na wystroju
Hotelu Ritz Restauracja „A ‘La Carte” zarządzana przez czołowego wówczas
restauratora, pochodzącego z Włoch Gaspare Gatti. Olbrzymie wrażenie robiła
także zaprojektowana przez Charlesa Fitzroya Doll’a Jadalnia na Pokładzie D,
zdolna przyjąć jednorazowo 600 gości. Niebywały luksus kosztował słono i za
najlepsze apartamenty I Klasy podróżni w przeliczeniu na dzisiejsze relacje
zapłacić musieli ponad 132 000 Dolarów. Co ważne, nie tylko I Klasa została
wyposażona w najnowsze udogodnienia i wielkie luksusy. Także Klasa II i Klasa
III cieszyła się warunkami podróży nieporównywalnie lepszymi od tego, co
proponowano na statkach konkurencji. Zwłaszcza zadbano o poziom wyżywienia i
faktycznie menu podczas podroży nawet za najtańsze bilety zapewniało dania kompletnie
nieosiągalne dla najuboższych pasażerów w ich codziennej egzystencji. W sumie
na pokładzie „Titanica” przygotowano 2453 miejsca, z czego 833 w standardzie I
Klasy, 614 w standardzie II Klasy i wreszcie 1006 dla Klasy III. Warto zauważyć,
że statek choć był zdecydowanie większy od należącej do konkurencji „Mauretanii”
(mającej niemal 32 000 GRT) zabierał niecałych 300 pasażerów więcej. Widać
wyraźnie jak wielką wagę armator przykładał do wygody na każdym poziomie iw
każdym aspekcie. Doliczając około 900 ludzi załogi statku i pracowników firm
zewnętrznych na statku mogło się znaleźć maksymalnie do 3547 osób.
Dodany do nazwy
statku skrót R.M.S. oznaczał „Royal Mail Ship” – Królewski Statek Pocztowy, co
było świadectwem obowiązującego kontraktu na przewóz przez Atlantyk poczty. Na statku
znajdowało się pięciu pracowników Morskiego Urzędu Pocztowego zajmujących
pomieszczenia na Pokładzie G – dwóch z nich było Brytyjczykami, a trzech
Amerykanami. Na pocztę przeznaczono na statku łącznie 760 metrów sześciennych
kubatury, co najlepiej pokazuje jak ogromne ilości paczek, listów i przesyłek
trafiały na pokłady statków pokonujących szlak wiodący do USA. Pracownicy
poczty byli niesłychanie zajętymi ludźmi, gdyż praca zajmowała im zwykle 13
godzin na dobę siedem dni w tygodniu.
![]() |
Pracownicy urzędu pocztowego na statku. |
Zanim statek
został oficjalnie wciągnięty na listę jednostek należących do White Star Line,
musiał odbyć serię prób morskich potwierdzających zakładaną dzielność morską i
parametry techniczne. Już dwa dni po oficjalnym zakończeniu prac
wykończeniowych, we wtorek 2 kwietnia 1912 roku, o godzinie 6.00 rano statek
opuścił Belfast i rozpoczął dwudniowy rejs mający na celu przeprowadzenie
testów mechanizmów. Próby rozpoczęły się jeszcze na wodach głęboko wrzynającej
się w ląd Belfast Lough, ale wkrótce „Titanic” opuścił ten ograniczony akwen i
przeszedł na otwarte wody Morza Irlandzkiego. Przez kolejne dwanaście godzin szkieletowa
załoga złożona ze 119 osób pod nadzorem Francisa Carruthersa z ramienia
Brytyjskiej Izby Handlowej testowała zachowanie statku i urządzeń przy rożnych
prędkościach. Przeprowadzona próba prędkościowa wykazał zdolność do osiągnięcia
prędkości nieco poniżej 21 węzłów. Łącznie podczas prób statek pokonał 80 mil
morskich ze średnią prędkością 18 węzłów. Próba alarmowego zastopowania statku
przy prędkości maksymalnej wykazała, że przy
przejściu od „Cała Naprzód” do „Cała Wstecz” czas potrzebny do całkowitego
zatrzymania jednostki trwa 3 minuty i 15 sekund, a statek przebywa w tym czasie
jeszcze 777 metrów. Wszystko odbywało się w niebywałym pośpiechu, gdyż
pierwotnie próby miały zacząć się dzień wcześniej, ale trzeba było je przesunąć
z uwagi na niekorzystną prognozę pogody. Po powrocie z prób statek uzyskał
atestację na przewóz towarów i osób ważną przez 12 miesięcy i po zaledwie
godzinnym postoju w porcie wyruszył do Southampton, by tam uzupełnić potrzebne
zapasy i przyjąć na pokład pasażerów. Także w Southampton na pokład miała wejść
ogromna większość załogi.
![]() |
R.M.S. "Titanic" w drodze na próby morskie. |
R.M.S „Titanic”,
jak wszystkie pozostałe wielkie liniowce pasażerskie owych czasów nie miał
stałej załogi. Rzecz jasna z przyczyn praktycznych starano się utrzymywać na
najbardziej eksponowanych stanowiskach oficerskich w miarę stałą obsadę, ale ogromna
większość załogi, w tym obsada maszynowni polegać musiała na pospiesznie
mustrowanych, w gruncie rzeczy dość przypadkowych osobach, z których spora
część schodziła ze statku po zakończeniu transatlantyckiej przeprawy. Od 23 marca
1912 roku, gdy rozpoczął się proces naboru załogi statku, do wyjścia w dziewiczą
podróż na pokład zamustrowało się łącznie 892 mężczyzn i 23 kobiety. Znaczna
część załogi nie miała żadnej praktyki morskiej, gdyż pochodziła z ogarniętych wówczas
falą strajków kopalni węgla kamiennego. Większość załogi weszła na pokład w
dniu 6 kwietnia w Southampton i z zachowanych dokumentów wynika, że statek
przyjął wówczas 699 osób wchodzących w skład załogi, przy czym 40 % z
zamustrowanych podawało to miasto, jako miejsce urodzenia. Męska część załogi
statku dzieliła się na trzy zespoły – załogę pokładową liczącą 66 osób, załogę
maszynową liczącą 325 osób i obsługę pasażerów licząca aż 494 osoby. Wszystkie kobiety
zatrudnione zostały w przy obsłudze pasażerów. Zwraca uwagę różnica pomiędzy
listą zamustrowanych męskich członków załogi, a znajdującym się na pokładzie w
chwili wyjścia w morze personelu liczącym osób 885. Różnica ta wynika z
prozaicznego faktu nie wpuszczenia na pokład sześciu członków załogi, którzy na
statek się spóźnili i pojawili się przy pirsie w chwili, gdy wciągnięto już
trapy. Nadzorujący załadunek ludzi i towarów VI Oficer James Paul Moody mając
świadomość wagi utrzymania rozkładowego czasu wyjścia w morze nie zdecydował
się na ponowne opuszczenie trapów na ląd i odesłał ową szóstkę (byli to między
innymi czterej bracia Slade i trymer nazwiskiem Penney) do biur armatora. Ostatnią
osobą, która powinna wyrównać rachunek był członek załogi, który opuścił statek
już podczas rejsu w równie niecodziennych okolicznościach. Nie wiemy niestety
które sekcje załogi zostały w ten sposób osłabione. Jak zatem widać, olbrzymi
ciężar przygotowania załogi do rejsu spoczął na barkach wąskiej grupy
wykwalifikowanych morskich specjalistów obsadzających stanowiska oficerskie.
Pośpiech i stojące za nim względy komercyjne uniemożliwiły w praktyce należytego
zgrania załogi poprzez ćwiczenia i zaznajomienia się ogromnej jej większości ze
specyfiką statku. Jedynie kilkadziesiąt osób uczestniczących w testach „Titanica”
zdążyło się zapoznać z właściwościami maszyn i urządzeń – dużą cześć załogi szkieletowej
prowadzącej próby morskie stanowili pracownicy stoczni, którzy bezzwłocznie po
zakończeniu testów zeszli ze statku na ląd. Pewną pomocą dla załogi w pierwszej
podróży przez Atlantyk stanowić mógł liczący dziewięć osób zespół specjalistów
ze stoczni Harland and Wolff na czele którego stał główny projektant jednostki,
Thomas Andrews, który objął zwyczajową w przypadku dziewiczego rejsu funkcję
Okrętowego Cieśli. Andrews i jego udzie stanowili tak zwaną Grupę Gwarancyjną i
ich zadaniem miało być dokładne zbadanie działania mechanizmów statku podczas
pracy w normalnym reżimie roboczym, konieczne do dalszego poprawiania projektu
budowanego trzeciego statku z serii, a także usuwanie ewentualnych usterek.
Olbrzymia wiedza Andrewsa, który jeszcze podczas budowy jednostki interesował
się każdą, nawet najdrobniejszą sprawą, była dla załogi nieoceniona.
Najistotniejsza
była zatem obsada stanowisk oficerskich na statku, bowiem tylko to wąskie grono
wykfalifikowanych specjalistów miało dostateczną praktykę, by bez problemów
doprowadzić statek do celu. Warto zatem przyjrzeć się ich postaciom i zadać
sobie pytanie, czy rzeczywiście ich kwalifikacje były dostateczne, oraz
spróbować określić ich motywację do działania.
![]() |
Kapitan Edward Smith. |
Dowództwo nad
statkiem spoczęło w rękach Edwarda Johna Smitha, który w chwili objęcia statku
miał 62 lata i uchodził za najbardziej doświadczonego kapitana w White Star
Line. Urodzony w dniu 27 stycznia 1850 roku w Henley, Straffordshire, Edward
John Smith pochodził z drobnomieszczańskiej rodziny - jego ojciec był garncarzem, ale później
wraz z żoną otworzył sklep. Swoją przygodę z morzem rozpoczął w wieku lat siedemnastu,
gdy przeniósł się do Liverpoolu, gdzie korzystając z protekcji swego przyrodniego
brata nazwiskiem Joseph Hancock zamustrował się na swój pierwszy statek – należący
do A Gibson and Co. „Senator Weber”. Z liniami White Star Line związał się w
1880 roku, gdy wszedł jako IV Oficer w skład załogi statku S/S „Celtic”. Była
to właściwa decyzja, gdyż rozrastające się linie żeglugowe dawały gwarancję stosunkowo
szybkiej promocji dla kompetentnych oficerów. W 1887 roku Smith objął swe pierwsze
dowództwo na morzu – S/S „Republic”. Co ciekawe, świeżo upieczony kapitan oblał
swój pierwszy egzamin nawigacyjny, ale dano mu drugą szansę, którą wykorzystał
i od 1888 roku posiadał „Extra Master Certificate”, co czyniło z niego
etatowego kapitana statku handlowego. Wstąpił też do Royal Navy Reserve, gdzie
do przejścia s tan spoczynku doszedł do stopnia komandora. Jego nazwisko stało
się głośne, gdy w roku 1899 został powołany do służby wojskowej w związku z
wybuchem wojny toczonej przeciw afrykanerskim republikom w Południowej Afryce.
Dwukrotnie dowodził wówczas rejsami z transportami żołnierzy Jej Królewskiej
Mości – bez żadnych zakłóceń i incydentów. Przy okazji odznaczenia Medalem Transportu
i Odznaką Południowoafrykańską prasa ochrzciła go mianem „Szczęśliwego Kapitana”,
które to miano przylgnęło do niego na stałe. Wykorzystując jego znane nazwisko
i bardzo duże doświadczenie dyrekcja White Star Line zaczęła powierzać mu
dowodzenie swych nowych statków. Ponieważ wraz ze zmianą polityki firmy nowe
jednostki jak S/S „Baltic”, czy S/S „Adriatic” należały do największych w świecie, a ich pierwsze rejsy były
kompleksowo opisywane w prasie Edward Smith stał się autentyczną „gwiazdą” w
talii kapitanów pracujących na oceanicznych szlakach. Od pewnego momentu jego
popularność stała się tak wielka, że wielu pasażerów deklarowało wprost, iż do
podróży wybierają wyłącznie statki
dowodzone przez Smitha. Nazywano go wówczas także „Kapitanem Milionerów”, gdyż z
uwagi na wysoki standard podróży statki White Star Line były często wybierane
przez śmietankę brytyjskiej i amerykańskiej socjety. Kapitan Edward Smith wraz
z rodziną przeniósł się w 1907 roku z Liverpoolu do Southampton wraz z
otwarciem przez White Star Line trasy żeglugowej z tego portu i wiodło mu się
znakomicie aż do 21 czerwca 1911 roku, kiedy to wprowadzając do nowojorskiego
portu „Olympica” uwikłany został w drobny incydent. Otóż, w skutek
niewłaściwego manewrowania jeden z dwunastu asystujących olbrzymowi holowników
w skutek błędu przeciął kilwater statku i wskutek utraty kontroli nad jednostką
przez szypra utknął pod rufą liniowca. Sam wypadek nie obciążał Smitha, obyło się
bez ofiar, ale pokazywał skalę trudności w nawigowaniu tak ogromnym statkiem na
ograniczonym akwenie. Był to także początek serii niepokojących zdarzeń z
udziałem kapitana – 20 września 1911 roku dowodzony przez Smitha R.M.S. „Olympic”
wziął udział w kolizji z krążownikiem Royal Navy H.M.S. „Hawke”. W konsekwencji
zderzenia krążownik stracił dziobówkę, a „Olympic” mając dwa zalane przedziały
i pogiętą śrubę zmuszony został do przerwania rejsu i dokowania w celu naprawy
dość poważnych przecież uszkodzeń. Dochodzenie w sprawie przyczyn kolizji
wykazało, że „Olympic” nie zachował zasad bezpieczeństwa morskiego i idąc z
dużą prędkością wywołał ruch mas wody, które zepchnęły krążownik z kursu, co
bezpośrednio doprowadziło do zderzenia. Obciążało to kapitana Smitha bezpośrednio,
gdyż to on wówczas przebywał na mostku na wachcie i kierował liniowcem. White
Star Line odwołało się od orzeczenia o winie, ale przegrało. Jakby tego było
mało, niedługo po powrocie na atlantycki szlak żeglugowy, w lutym 1912 roku „Olympic”
stracił pióro śruby napędowej i ponownie musiał udał się do stoczni. Egzekutywa
White Star miała zatem nie lada kłopot, gdyż rzecz dotyczyła jej ówcześnie
bezsprzecznie największego morskiego praktyka, ale ostatecznie zdecydowała się zgodnie
z tradycją mianować Smitha kapitanem najnowszego nabytku, czyli R.M.S. „Titanic”.
Był to wybór logiczny – Smith zyskał spore doświadczenie w służbie na tak olbrzymim
statku dowodząc „Olympiciem”, a firma zdawała sobie sprawę, że kierowanie tak
wielkim statkiem wymaga nadzwyczajnych umiejętności. Mimo przykrej wpadki,
Smith zachował zatem wiodącą pozycję wśród kapitanów White Star Line. Sprawa
była dość głośna i interesował się nią prasa, zatem od wiosny 1912 roku w
prasie pojawiło się sporo artykułów, na łamach których dziennikarze snuli
rozmaite domysły na temat dalszych planów White Line wobec Smitha. Część
twierdziła, że Smith odejdzie na emeryturę, część, że wprost przeciwnie – po służbie
na „Titanicu” obejmie dowództwo nad kolejnym, jeszcze większym statkiem. Nie da
się jednoznacznie stwierdzić co zamierzał Smith, ani White Star Line – jedyne co
jest pewne, to to, że w dniu 10 kwietnia 1912 roku Edward John Smith wszedł na pokład
„Titanica”, jako jego nowy kapitan.
![]() |
Henry Wilde. |
„Trzecim po Bogu”
na pokładzie „Titanica” został jako Chieff 39 letni porucznik Henry Tingle „Harry”
Wilde. Na morze wyruszył jako siedemnastolatek i przez pierwsze lata nabierał
doświadczeń jako marynarz żaglowców. Po raz pierwszy poznał smak pracy na
parowcu podejmując służbę jako III Mat na S/S „Brunswick” w 1895 roku, a wraz z
uzyskaniem w lipcu 1907 roku „Master Certificate” związał się z liniami White
Star Line, gdzie zyskał angaż jako młodszy oficer i z biegiem lat stopniowo
awansował. W grudniu 1910 roku przeżył osobistą tragedię tracąc żonę i dwóch
synów – cała trójka zmarła na szkarlatynę, o owdowiały Wilde musiał poprosić o
pomoc w wychowaniu pozostałej czwórki dzieci swą siostrę. Zdał egzamin i
uzyskał „Extra Master Certificate”, dzięki czemu mógł objąć stanowisko Chieffa
na R.M.S. „Olympic”, gdzie służył wraz Edwardem Smithem. W dniu 2 kwietnia 1912
roku otrzymał polecenie od armatora, by zejść ze statku – mianowany został
Chieffem na „Titanicu”, na który zamustrował się wraz z pokaźną grupą
specjalistów. Wilde miał nadzieję na uzyskanie promocji do stopnia kapitańskiego
i w rzeczywistości przeniesienie było dla niego sporym rozczarowaniem. Dał mu
wyraz w swych ostatnich listach do swej siostry – nie polubił się z „Titaniciem”
i nie chciał na nim służyć. Od śmierci żony miał skłonności do popadania w
fatalizm, ale nie mógł zrezygnować z prób rozwijania swej kariery w firmie,
gdyż nie pozwalała mu na to jego sytuacja rodzinna. Warto zauważyć, że różnice
w strukturze płacowej były ogromne – kapitan Smith otrzymał angaż w wysokości 105
Funtów (dziś ponad 11 000 Funtów) miesięcznie, zaś Wilde otrzymywał jako Chieff
pensję w wysokości 25 Funtów. Mimo wszystko pieniądze te pozwalały mu utrzymać rodzinę,
a bogate doświadczenie na wielkich liniowcach pozwalały z optymizmem spoglądać
na przyszłość w White Star Line. Był spokojnym i rozważnym człowiekiem, cieszącym
się opinią świetnego fachowca na którym można polegać.
![]() |
William Murdoch. |
Funkcję I
Oficera objął liczący sobie także 39 lat porucznik William McMaster Murdoch.
Był urodzonym w dzisiejszym Dumfries Szkotem, synem kapitana Samuela Murdocha.
Żeglarskie tradycje rodziny Murdocha nie ograniczały się do ojca – kapitanami byli
także jego dziadek, a także cała czwórka braci dziadka. William Murdoch od dziecka
zamierzał kontynuować rodzinną tradycję i natychmiast po ukończeniu Dalbeattie
High School, mając zaledwie niespełna 16 lat podjął pracę w William Joyce &
Co. – niewielkiego armatora z Liverpoolu – z którym związał się pięcioletnim
kontraktem. Już po czterech latach służby uzyskał stanowisko II Mata i zaliczył
za pierwszym podejściem stosowny egzamin. Przez kilka lat kontynuował karierę
na wielkich żaglowcach obsługujących trudny szlak południowoamerykański, aż w
wieku zaledwie 23 lat zdał „Extra Master Certificate”. Do linii White Star Line
dołączył w roku 1900 i dość szybko awansował obejmując na kolejnych statkach
funkcje II, a następnie I Oficera. W 1903 roku pełniąc funkcję II Oficera na liniowcu
„Arabic” ocalił jednostkę przed niechybną kolizją – idąc w nocy wachta w
ostatniej chwili ujrzała wynurzający się z ciemności kadłub innego statku.
Dowodzący wachtą oficer Fox nakazał natychmiastowy ostry zwrot w lewo zupełnie
niewłaściwie oceniając kurs i prędkość obcej jednostki. Szczęśliwie dla załogi
i pasażerów „Arabica”, Murdoch odepchnął marynarza pracującego przy kole
sterowym i utrzymał kurs, co było niesłychaną niesubordynacją. Dzięki jego
postawie oba statki minęły się „o cale”, jak pisała później prasa zajmująca się
owym mrożącym krew w żyłach zdarzeniem. Aż do 1911 roku jego kariera rozwijała się
stabilnie – pływał na R.M.S. „Adriatic” pod komendą Edwarda Smitha, gdzie
awansował do funkcji I Oficera jeszcze w 1907 roku, lecz po wprowadzeniu do służby
„Olympica” coś się stało. Decyzje personalne White Star Line wydały mu się
wówczas krzywdzące i niezrozumiałe (listy do rodziców z tego okresu), gdyż
oczekiwał promocji do stanowiska Chieffa, ale obsadził je Wilde. Gdy otrzymał
polecenie przejścia na „Titanica” także miał nadzieję na usadowienie się na tym
stanowisku, ale także tutaj armator zaskoczył Murdocha niemile ponownie
mianując Wilde’a. Mimo nie spełnienia ambicji Murdoch oceniany był bardzo
pozytywnie jako specjalista o zimnej krwi i miłym sposobie bycia przez kolegów.
Zwracano uwagę na jego zdyscyplinowanie i bezdyskusyjne podporządkowanie
autorytetowi wyższych rangą oficerów, co nieco stało w sprzeczności z jego
śmiałym działaniem z czasów służby na „Arabicu”. Nie mniej jednak, „Titanic”
był czwartym statkiem na którym Murdoch miał być oficerem podczas dziewiczej
podróży i to jest najlepsze świadectwo uznania jego kwalifikacji i morskiej
zaprawy.
![]() |
Charles Lightoller w okresie późniejszym, w mundurze Royal Navy Reserve |
II Oficerem
został mianowany o rok zaledwie od Wilde’a i Murdocha młodszy podporucznik Charles
Herbert Lightoller. Urodzony 30 marca 1874 roku w Chorley, Lancashire, w
rodzinie od pokoleń związanej z przemysłem bawełnianym marynarz miał trudne
dzieciństwo – jeszcze w wieku niemowlęcym został osierocony przez zmarłą na
szkarlatynę matkę, a gdy miał ledwie 10 lat, ojciec jego – Frederick Charles
Lightoller – wyemigrował na Nową Zelandię pozostawiając syna przy rodzinie. Po
raz pierwszy zamustrował się w wieku zaledwie 13 lat na żaglowiec „Primrose
Hill” uciekając od wstrętnej mu perspektywy życia robotnika w zakładach włókienniczych.
Przez kolejne kilka lat pływał na różnych statkach, głownie do Australii i
Indii zyskując duże doświadczenie w jak wówczas mówiono „prawdziwym żeglowaniu”.
Na pokładzie „Holt Hill” w dniu 13 listopada 1889 roku przeżył wyrzucenie
statku na brzeg. Po powrocie na „Primrose Hill” jako członek jej załogi zdał w
Kalkucie „Second Mate Certificate”, ale promocje na to stanowisko uzyskał w
niecodziennych okolicznościach. Otóż, podczas służby jako III Mat na
windjammerze „Knight of St. Michael” skutecznie i ofiarnie ratował statek podczas
niezwykle groźnego pożaru stanowiącego ładunek jednostki węgla. W ostatniej
dekadzie XIX wieku wielkie żagle na dobre zaczęły znikać z oceanów przegrywając
konkurencję z bezlitosną parą i Lightoller także poszedł z duchem czasu przechodząc
w 1895 roku na parowce. Po trzech latach pracy w Elder Dempster Lines o mało
nie umarł na malarię w Zachodniej Afryce. Przykre ter doświadczenia skłoniły go
do porzucenia morskiej kariery i Lightoller wyruszył na Alaskę szukając
szczęścia jako poszukiwacz złota. Fortuny mu to nie przyniosło, a po rezygnacji
ze złotego marzenia nad Klondyke choć przez pewien czas zarabiał na życie jako
kowboj w kanadyjskiej Albercie nie stać go było nawet na godną podróż przez
Kanadę – pokonał kontynent koleją jako „pasażer na gapę” zmieniając kolejne
składy towarowe. Już w Anglii ponownie postanowił postawić na służbę morską,
lecz jego niespokojny duch raz jeszcze dał o sobie znać. Po zamustrowaniu się
na statku „Medic” należącym do White Star Line został oficjalnie ukarany naganą
za „przykre figle sprawiane pasażerom”. Niedługo później przesunięto go na
statek „Suevic” z podobnych, dyscyplinarnych względów. Przez kolejne lata jego
kariera miała dość dziwny przebieg – bywał III Oficerem, by następnie
przechodzić na inne statki jako I Mat, co było ewidentną degradacją. Bardzo
dobrze znał kapitana Smitha i Williama Murdocha, z którym łączyły go więzy
szczerej przyjaźni. Na „Titanicu” miał objąć stanowisko I Oficera, lecz
ostatecznie po przybyciu Wilde’a stanowisko to objął Murdoch, a sam Lightoller
zastąpił Davida Blaira jako II Oficera. Był człowiekiem odważnym, dobrym
kompanem w kubryku, nie do końca pasującym do wygładzonego i wytwornego świata
wielkich liniowców pasażerskich. Nie niej jednak miał olbrzymie doświadczenie i
wciąż jeszcze widoki na awans.
![]() |
Herbert Pitman. |
Na III Oficera
wybrano Herberta Johna „Berta” Pitmana. Dotychczasowa kariera morska tego 34
latka przebiegała zupełnie inaczej, niż jego starszych kolegów. Urodzony w
rodzinie farmerów Pitman postanowił bowiem swoje morskie ambicje realizować
począwszy od solidnej edukacji i choć zaciągnął się do służby w marynarce
handlowej w wieku lat 18 praca ta posłużyła mu głównie do zdobycia środków na
szkołę, wkrótce ukończył bowiem „Merchant Venturers’ Technical College”, gdzie zdobył
„Master Mariner Certificate”. Od 1904 roku pływał jako Oficer Pokładowy, a od
1906 roku związał się z White Star Line. Przechodził na różnych statkach
kolejne szczeble kariery, by przez dwa miesiące zdobywać doświadczenia na
wielkich liniowcach jako IV Oficer na „Oceanicu”. Podobnie jak Murdoch i Lightoller
służbę na „Titanicu” rozpoczął od prób morskich.
![]() |
Joseph Boxhall. |
Stanowisko IV
Oficera objął liczący sobie 28 lat Joseph Groves Boxhall. Urodzony 24 marca
1884 roku w Hull podobnie jak Murdoch pochodził z rodziny o marynarskich tradycjach,
a jego wuj zajmował eksponowane stanowisko w Brytyjskiej Izbie Handlowej, co z pewnością
miało wpływ na rozwój jego kariery. Po raz pierwszy wyszedł w morze 2 czerwca
1899 roku i przez kilka kolejnych lat służył na niewielkich żaglowcach. Od 1903
roku służył Wilson Line u boku ojca – kapitana – i zdobył „Extra Master
Certificate”. Związany od 1907 roku z White Star pływał na „Arabicu” i „Oceanicu”,
gdzie dobrze poznał Charlesa Lightollera, jedynego znanego mu członka kadry
oficerskiej „Titanica”. Jego dotychczasowa kariera na morzu przebiegała bez
żadnych zakłóceń, ani mrożących krew w żyłach wyzwań.
![]() |
Harold Lowe. |
V Oficerem
załogi „Titanica” został Harold Godfrey Lowe – Walijczyk, urodzony 21 listopada
1882 roku w dość zamożnej rodzinie. Jego ojciec – George Lowe – starał się zapewnić
mu jak najlepsze przygotowanie do wykonywania zawodu handlowca, lecz taka
przyszłość zupełnie nie odpowiadała Haroldowi, który najzwyczajniej w świecie
uciekł z domu i zaciągnął się do służby na niewielkim szkunerze jako chłopiec
okrętowy. Miał wówczas 14 lat. Skazany na wyłącznie własne siły Lowe imał się każdego
zajęcia i pływał zarówno na niewielkich żaglowcach w ruchu kabotażowym, jak i
na parowcach do odległych kolonii brytyjskich. Od 1906 roku II, a o od 1908
roku I Mat. Do White Star Line przeszedł dość późno, bo dopiero w 1911 roku i
służył jako III Oficer na statkach „Belgic” i „Tropic”, jednostkach średniej
wielkości. Przeniesienie na R.M.S. „Titanic” i służba w roli V Oficera była
paradoksalnie sporym awansem, gdyż służba na transatlantyckim szlaku była
lepiej opłacana i dawała większe możliwości awansu. Dla Lowe’a rejs na „Titanicu”
miał być pierwszym na tej trasie. Miał wówczas 29 lat.
![]() |
James Moody. |
Na stanowisko VI
Oficera wybrano Jamesa Paula Moody, dwudziestoczterolatka urodzonego w Scarborough.
Moody wywodził się z rodziny należącej do lokalnej elity silnie zaangażowanej w
politykę. Odebrał staranne wykształcenie w uznawanej za znakomitą Rosebery
House School, po której zdecydował się na wstąpienie do Royal Navy. Jako kadet
dwa lata służył na H.M.S. „Conway”, by ostatecznie przejść do służby w
marynarce handlowej, gdzie doceniono jego wojskową służbę nadając mu „Second’s
Mate’s Certification”. W 1904 roku odbył swą pierwszą transatlantycką podróż na
pokładzie „Boadicea”, która okazała się
traumatycznym przeżyciem. Ciężko sztormujący statek z najwyższym trudem dobrnął
do portu przeznaczenia, a jeden z przyjaciół Moody’ego złamany psychicznie
warunkami panującymi na oceanie popełnił wówczas samobójstwo. Dzięki wsparciu
rodziny ukończył w 1910 roku „King Edward VII Nautical School” i od 1911 roku
pływał dla White Star Line, gdzie trafił na „Oceanica” jako VI Oficer. Z jego
korespondencji do rodziny wynika, że rozkaz armatora o przejściu na „Titanica”
przyjął z mieszanymi uczuciami – z kadrą „Oceanica” czuł się zżyty i nie
uśmiechało mu się zaczynanie wszystkiego od nowa. Zwrócił się wręcz do firmy z
prośbą o urlopowanie, lecz wobec nawału pracy i braków kadrowych White Star
Line prośbę ową odrzuciło. W tej sytuacji James Paul Moody przybył zgodnie z
poleceniem do Belfastu i wziął udział w próbach technicznych swego nowego
statku. Był wciąż delikatnym i wrażliwym młodzieńcem, który wciąż mieszkał u
swego wuja – adwokata. Z racji bardzo młodego wieku i pochodzenia nie łatwo
było mu znaleźć wspólny język z częścią kadry, ani tez narzucić swego
autorytetu podwładnym podczas codziennej pracy na morzu.
Wspomniałem o
decyzji armatora o zastąpieniu Davida Blaira w ostatniej chwili. To
przetasowanie w zasadzie nie powinno mieć wpływu na zwartość i jakość kompletu
oficerów „Titanica”, lecz ów David Blair w pośpiechu schodząc ze statku
niefortunnie zabrał ze sobą klucz do szafki, w której przechowywano silne
morskie lornetki używane przez obserwatorów z bocianiego gniazda podczas pełnienia
wachty. Zdano sobie z tego sprawę na tyle późno, że statek wyszedł w morze z
szafką z wyposażeniem wachty zamkniętą na głucho. Nikomu nie przyszło do głowy,
by wyłamać zamek i wydostać lornetki.
![]() |
"Titanic" w Southampton. |
Ta ósemka miała
ogromne znaczenie dla codziennego funkcjonowania załogi poprzez stały nadzór
pracy setek osób i egzekwowanie dyscypliny. Jak widać wyraźnie, wszyscy mieli
duże, lub bardzo duże doświadczenie w pracy na morzu i poziom ich kompetencji
uznać należy za wystarczający do doprowadzenia podróży „Titanica” do
szczęśliwego końca. Duże znaczenie miała dla ich codziennych wyzwań postawa
bosmanów, kwatermistrzów i inżynierów pełniących bezpośredni nadzór nad pracą
szeregowych członków załogi w ich codziennej pracy. Grupa ta stanowiła dość
dobrze dobrany zespół bardzo doświadczonych osób, co niewątpliwie miało
pozytywny wpływ na zwartość załogi. Zwłaszcza, że jak pamiętamy, normą było
zatrudnianie osób nie obeznanych wcale z warunkami służby na statkach. Trudno
było też oczekiwać w związku generalnie niskimi płacami tłumu chętnych do pracy
doświadczonych marynarzy, palaczy, czy elektryków. Jedynym plusem systemu płac
było dla nich to, że niską wysokość poborów rekompensował im brak opłat za wikt
i dach nad głową. Pod tym względem w znacznie lepszym położeniu znajdowali się
członkowie załogi obsługujący pasażerów. Ich płace też były niskie (od 2,5 do 4
Funtów miesięcznie), ale w zdecydowanej większości mogli liczyć na napiwki od
pasażerów Klasy I i II. To pozwalało w ciągu kilku lat odłożyć sporą sumkę i pomyśleć
nawet o założeniu rodziny, lub otwarciu własnego biznesu na lądzie. Tak
skompletowana załoga nie była niczym szczególnym w ówczesnych realiach i trudno
zarzucić zmagającej się z kłopotami z uwagi na potężną konkurencję White Star
Line jakichkolwiek zaniechań, lub zaniedbań. Warto pamiętać, że cała załoga
statku składała się z ludzi, takich samych ludzi, jakich codziennie mijamy na
ulicach, obarczonych różnorakim bagażem życiowych doświadczeń, prezentujących
swą postawą zarówno wady, jak i zalety. Każda z osób zamustrowanych na R.M.S. „Titanic”
podlegała tym naturalnym ograniczeniom.
Tragiczny
rejs
Aby prawidłowo
odtworzyć ciąg zdarzeń i zrządzeń losu skutkujący finalnie tragiczną w skutkach
utratą statku musimy cofnąć się nieco w czasie do momentu, w którym „Titanic”
wciąż jeszcze znajdował się w stoczni. Otóż, jego wykończenie i oddanie do
służby pierwotnie planowane na 20 marca 1912 roku zostało opóźnione o dwadzieścia
dni w związku z kolizją R.M.S. „Olympic” mająca miejsce w dniu 20 września 1911
roku. Statek po dwu tygodniowym oczekiwaniu na ukończenie prowizorycznej
naprawy wyruszył na remont główny do stoczni Harland and Wolff, gdzie prace
naprawcze zabrały aż sześć tygodni. Co gorsza, decyzją armatora przekierowano
główny wysiłek pracowników stoczni z wykańczania „Titanica” na naprawę „Olympica”
zużywając także przy okazji sporo podzespołów i materiałów pierwotnie
przeznaczonych dla tego pierwszego. Nie był to koniec opóźnień. Jak wspomniałem
uprzednio, po powrocie na szlak, w dniu 24 lutego 1912 roku „Olympic” doznał kolejnej
awarii – tym razem śruby – i tym razem naprawa w stoczni odbyła się kosztem
zasobów przeznaczonych na „Titanica”. Zdarzenia te, choć dziewiczy rejs „Olympica”
był wielkim sukcesem, wywołały olbrzymią nerwowość w siedzibie White Star Line.
Firma poniosła w krótkim czasie olbrzymie straty finansowe spowodowane nie
tylko nieplanowanymi, dodatkowymi kosztami związanymi z koniecznością
dwukrotnego wprowadzania „Olympica” do suchego doku w celu dokonania napraw. Ostatecznie
opóźnienie we wprowadzaniu „Titanica” do służby wyniosło dwadzieścia dni, ale
także spowodowało poważny problem z utrzymaniem „rozkładu jazdy” wobec wycofania
z eksploatacji statków R.M.S. „Teutonic” i R.M.S. „Majestic”, które miały
zostać zastąpione przez najnowsze jednostki. Problem był ogromny, gdyż trasa
Southampton-Nowy Jork obsługiwana była uprzednio przez cztery statki („Teutonic”,
„Majestic”, „Oceanic”, Adriatic”), a teraz ich liczba spadła do nieakceptowalnych
dwóch, co uniemożliwiało utzrymanie terminowych przewozów poczty, o zwrotach za
opłacone już bilety pasażerów nie wspominając. Nie jestem w stanie – w odróżnieniu
od strat wizerunkowych - oszacować
realnych strat finansowych, ale były one bardzo duże i mocno zachwiały projektem
Ismaya. Z działań załogi i kapitana „Titanica” jasno wynika, że z ramienia
firmy istniała duża presja na utrzymanie rozkładowych czasów poszczególnych
odcinków podróży – pośpiech był bardzo wskazany, jeśli armator miał zacząć
liczyć zyski zamiast ponosić koszty. Zyski były mu niezmiernie potrzebne, gdyż
do opisanych powyżej wydatków należało jeszcze pokryć koszty naprawy krążownika
H.M.S. „Hawke”, z czym White Star Line od początku musiała się liczyć i co
faktycznie stało się po niekorzystnym dla linii żeglugowych orzeczeniu sądu morskiego.
Biorąc pod uwagę rolę kapitana Smitha w zdarzeniu z udziałem „Olympica” i „Hawke’a”
szefostwo firmy nie musiało w żaden sposób wpływać na jego działania – i bez
tego kapitan miał pełną świadomość na jakim zakręcie znalazła się jego kariera.
To wówczas de facto, w tym bardzo trudnym dla White Star okresie narodziło się na
łamach prasy określenie „niezatapialnego statku”. Armator robił co w ludzkiej
mocy, by zatrzeć niekorzystne wrażenie, jakie na opinii publicznej wywarły
kłopoty „Olympica” i w żaden sposób nie reagowało na sugestie dziennikarzy
opisujących statki najnowszej serii jako „w praktyce niezatapialne”, co było
najczęstszą konkluzją dotycząca rozmiarów uszkodzeń „Olympica” po poważnej bądź
co bądź kolizji.
Przyjmowanie
pasażerów na pokład w Southampton rozpoczęło się w środę 10 kwietnia 1912 roku,
gdy o godzinie 9.30 na nabrzeże wtoczył się pierwszy pociąg z londyńskiej
stacji Waterloo, wypełniony ludźmi. Jako pierwszych przyjmowano na pokład pasażerów
III Klasy, gdyż zajmowało to najwięcej czasu. Problemem nie była ilość osób
oczekujących na wejście na statek, lecz konieczność dokonania podstawowych
badań sanitarnych posiadaczy najtańszych biletów, co od dawna było bardzo
ściśle przestrzeganym wymogiem armatora. Po przybyciu do Stanów Zjednoczonych
ludzi tych oczekiwała kolejna seria badań i bezwzględni urzędnicy imigracyjni
nie wahali się odsyłać pasażerów ze względów sanitarnych do portu początkowego,
co narażało każdorazowo armatora na straty, gdyż miał obowiązek zabrać ich z
powrotem do Europy. Przyjmowanie na pokład pasażerów Klasy II i I rozpoczynało się
w tych warunkach właściwie bardzo krótko przed podniesieniem trapów i odbiciem
od nabrzeży, bo od godziny 11.00. Podczas przyjmowania pasażerów Klasy I obecny
na pokładzie kapitan Smith zgodnie z obyczajem witał każdego pasażera Klasy I
osobiście. Łącznie, do godziny 12.00, gdy statek zgodnie z planem odbił od
nabrzeża na pokład weszło 920 osób. Najtańsze bilety na Klasę III kosztowały
nieco ponad 7 Funtów, co stanowiło dwukrotność miesięcznej pensji ówczesnego robotnika
wykwalifikowanego, najdroższe zaś i najbardziej luksusowe apartamenty Klasy I
kosztowały 870 Funtów, czyli niemal 100 000 Funtów w czasach nam współczesnych.
Gdy tylko oddano cumy i „Titanic” uruchomił swe potężne maszyny, by w asyście
portowych holowników opuścić przystań doszło do niecodziennego wypadku.
![]() |
Incydent z udziałem "New York". |
Gdy „Titanic”
mijał zacumowane przy pirsie statki „Oceanic” i „City of New York” potężna siła
ssąca jego śrub spowodowała zerwanie się z cum tego ostatniego, a jego rufa zaczęła
niebezpiecznie zbliżać się do masywnego kadłuba superliniowca. „City of New
York” był wysłużonym weteranem atlantyckich szlaków o nieporównanie mniejszych
rozmiarach (pojemność 10 500 GRT), ale kolizja mogła spowodować poważne szkody
i z pewnością skończyłaby się dla „Titanica” wizytą w stoczni. Pierwszy
zerwanie się „New Yorka” z cum dostrzegł III Oficer Pitman i natychmiast
podniósł alarm na mostku. Obecny na mostku kapitan Smith zareagował
błyskawicznie nakazując maszynowni „Całą Wstecz”. Zimnej krwi nie stracił także
szyper wspomagającego wyjście w morze holownika „Vulcan”, który natychmiast
podszedł do nieubłaganie zbliżającej się rufy „City of New York” i naparł na
nią całą siłą swej maszyny. Ostatecznie do kolizji nie doszło, ale „Titanic”
opuścił Southampton z półgodzinnym opóźnieniem kierując się do oddalonego o 77
mil morskich Cherbourga, do którego dotarł po rejsie trwającym zaledwie cztery
godziny. Ponieważ port w Cherbourgu nie był dostosowany do przyjmowania
jednostek tak wielkich jak „Titanic”, statek rzucił kotwicę na redzie portu, a
pasażerów na pokład liniowca dostarczyły dwa zaprojektowane i zbudowane
specjalnie w tym celu tendry S/S „Nomadic” i S/S „Traffic”. Co ciekawe – „Nomadic”
jest ostatnim wciąż istniejącym statkiem należącym do White Star Line i można go
podziwiać w Belfaście, gdzie został umieszczony w suchym doku jako muzeum
morskie. W czasie trwającego zaledwie 90 minut postoju tendry dostarczyły na
pokład jeszcze 274 pasażerów, jednocześnie zabierając z pokładu 24 osoby, które
zakupiły bilet wyłącznie na ten odcinek trasy. Po zakończeniu operacji statek
skierował się do Queenstown w Irlandii.
Do portu statek
zawinął 11 kwietnia o godzinie 11.30 i na jego pokład weszły kolejne 123 osoby,
zeszło zaś ze statku siedmiu posiadaczy biletów tylko do Queenstown. Wśród nich
była Kate Odell – autorka ostatniego znanego zdjęcia liniowca. Nie zdawano
sobie jeszcze wówczas sprawy z faktu, że pokład „Titanica” opuściła jeszcze
jedna osoba, którą był palacz John Coffey, lat 23, który podczas mustrowania
jako adres zamieszkania podał 12 Sherbourne Tarrace, Southampton. W rzeczywistości
zamieszkiwał on właśnie w Queenstown i rejs na pokładzie „Titanica” był od
początku próbą przedostania się w rodzinne strony. Coffey dopuszczając się
dezercji ze statku ukrył się wedle własnych słów wśród bagaży, które rozładowano
w Irlandii. Krótko po ucieczce zamustrował się jako palacz na pokładzie „Mauretanii”
i nigdy nie został pociągnięty do odpowiedzialności za swój czyn. Zmarł 12
czerwca 1957 roku w Hull, gdzie został pochowany. Tymczasem R.M.S. „Titanic” po
ukończeniu przeładunku o godzinie 13.30 podniósł kotwicę i wyruszył ku dalekim
brzegom Ameryki w swoją ostatnią podróż. Łącznie zatem na jego pokładzie zgodnie
z oświadczeniem Brytyjskiej Izby handlowej znalazło się 908 członków załogi i
personelu (w tym 23 kobiety i 885 mężczyzn), oraz 1316 pasażerów (325 I Klasy,
285 II Klasy i 706 III Klasy) – razem 2224 osoby. Wśród części dostępnych
publikacji podaje się większą ilość osób (nawet o 150 osób), jednakże nawet
jeśli przyjmiemy, że przyjmowanie na pokład pasażerów odbyło się na tyle
chaotycznie, że załoga nie zarejestrowała tak dużej ilości osób nie mamy
żadnych podstaw wśród źródeł, by móc dokładnie określić ilość osób
przebywających na „Titanicu” w chwili katastrofy. Niemniej jednak, zabranie
pewnej ilości dodatkowych osób bez ważnych biletów było jak najbardziej
możliwe, gdyż ówcześnie wpuszczano na pokład licznych odprowadzających
właściwych pasażerów i naturalnie pewna część owych odprowadzających mogła
ukryć się w kabinach (zwłaszcza wieloosobowych) bez ważnego biletu – załoga statku
nie prowadziła po opuszczeniu portu żadnych inspekcji wskazujących ilu
faktycznie pasażerów na pokładzie się znalazło.
![]() |
"Titanic" w Cherbourgu. |
Od pierwszych
godzin rejsu pogoda nie rozpieszczała pasażerów – wprawdzie morze nie było
specjalnie burzliwe, ale panował dojmujący chłód potęgowany jeszcze lodowatym
wiatrem. Atlantyk, surowy i groźny w swym majestacie był jednak corocznie
pokonywany przez setki znacznie mniejszych jednostek i nie wydawał się
szczególnie groźny, więc atmosfera wśród pasażerów i załogi była dobra. Nikt,
poza załogą maszynową i kadrą oficerską nie zdawał sobie sprawy z tego, że
głęboko pod pokładem, w węglowej zasobni znajdującej się pomiędzy przedziałami
kotłowni numer 5 i 6 wybuchł samoczynnie pożar zasobów węgla. Stało się to
jeszcze podczas postoju w Southampton. W chwili wejścia do tego portu statek
miał w swych zasobniach 1880 ton paliwa z zapasu pobranego w Belfaście. Podczas
postoju w Southampton zużyto 415 ton, ale pobrano 4427 ton. Pożary węgla w
zasobniach statków były w owych czasach wręcz rutyną. O ile dla drewnianych
żaglowców pożar węgla w ładowni był zazwyczaj zabójczy, to stalowe kadłuby parowców
znosiły je zadziwiająco dobrze. Jedynym sposobem na poradzenie sobie z pożarem było
przesypywanie paliwa z objętej pożarem ładowni i dotarcie w ten sposób do rozżarzonego
materiału, który czym prędzej wrzucano do palenisk kotłów. Zraszanie wodą nie
było bezpieczną formą walki z pożarem tego typu, gdyż paradoksalnie woda, a
właściwie para wodna mogła podsycać pożar w jego specyficznym środowisku. Użycie
wody wchodziło w grę wyłącznie na ostatnim etapie procesu, gdy przesypujący
węgiel dotarli już do ogniska pożaru i odkryli je całkowicie. Z uwagi na
temperaturę pożaru wynosząca z reguły około 400 stopni Celsjusza praca przy
przesypywaniu węgla w objętej pożarem ładowni była niebywale wyczerpująca i
trudna. O problemie nie poinformowano nadzoru, czyli Brytyjskiej Izby Handlowej,
jednakże natychmiast po wystąpieniu pierwszych objawów pożaru węgla podjęto
trud przesypania ładunku i wyznaczono do tego zadania niemałą grupę palaczy.
Walka z pożarem była dla członków załogi maszynowej poważnym obciążeniem, gdyż
ludzie ci musieli przesypywać zawartość bunkra w ramach nadgodzin, po
dostatecznie wyczerpującej zmianie przy kotłach. Wielkość zasobni węglowych „Titanica”
także nie była sprzymierzeńcem zespołu palaczy – ich walka trwała aż do niedzieli
15 kwietnia, kiedy to zameldowano o ugaszeniu pożaru i opróżnieniu zasobni W i
Y. Oczywiście nikt z pasażerów nie był przez cały ten czas świadom wydarzeń
rozgrywających się na najniższych pokładach statku.
![]() |
Ostatnia znana fotografia R.M.S. "Titanic". |
Poranek 14
kwietnia 1912 roku zastał statek na normalnej, codziennej rutynie – poza wytężoną
pracą załogi maszynowej także serwis pokładowy miał sporo zajęć – wydawano śniadania
i przygotowywano czytelnie, palarnie i łaźnie. O godzinie 9.00 rano radio „Titanica”
odebrało pierwsze ostrzeżenie o pływającym lodzie nadane z pokładu R.M.S. „Caronia”.
Informowała ona o górach lodowych i krze, co było pierwszym świadectwem
anomalii pogodowych na dalekich podejściach do Nowej Fundlandii, skutkujących
najgorszymi od pięćdziesięciu lat warunkami do żeglugi, z czego rzecz jasna
nikt jeszcze nie zadawał sobie sprawy. Ponieważ meldunek nadano dość wcześnie,
ostrzeżenie szybko trafiło do rąk przebywającego wówczas na mostku kapitana
Smitha. Obaj znajdujący się na pokładzie radiooperatorzy – John George „Jack”
Phillips i Harold Bride – nie byli członkami załogi statku, lecz pracownikami firmy
Marconi i absolutnym priorytetem była obsługa pasażerów, a nie podtrzymywanie
łączności dla dowództwa statku. Kolejne ostrzeżenie nadeszło o godzinie 13.42,
a pochodziło ze statku R.M.S. „Baltic”, który przekazał dalej odebraną z
pokładu greckiego parowca S/S „Athenia” ostrzeżenia o mijanych górach lodowych
i wielkiej ilości kry. I tym razem kapitan Smith odebrał meldunek, przy czym
powtórzenie ostrzeżenia o lodzie zaniepokoiło kapitana – powiadomił o
okolicznościach Bruca Ismaya i polecił zmienić kurs statku odchylając marszrutę
trasy na południe po ustaleniu położenia pola lodowego. Statek podążał na
zachód z niezmienioną prędkością, gdyż zmiana kursu pozwalała na ominięcie
zagrożenia. Zarówno „Caronia”, jak i „Baltic” nadały ostrzeżenia o lodzie nie
podając dokładnych informacji o rozległości pola lodowego, którego rozmiary
znacznie przekraczały wyobrażenie zrodzone w umyśle kapitana „Titanica”. Pole
rozciągało się szeroką ławą na dystansie wielu mil, czego nie ujęto w
meldunkach. W rzeczywistości zatem, statek podążał nadal ku niebezpieczeństwo.
Już o 13.45
radio „Titanica” odebrało kolejne ostrzeżenie o lodzie – tym razem nadane z
mostku niemieckiego parowca S/S „Amerika”. Ostrzeżenie to miało kapitalne
znaczenie dla dalszego biegu zdarzeń – „Amerika” podała dokładną pozycję i kurs,
a płynęła kursem oddalonym od marszruty przyjętej przez kapitana Smitha o
kilkanaście mil na południe. Po raz pierwszy w wyraźny sposób informowano
statki na szlaku o rozległości pola lodowego, ale kapitan Smith nigdy nie
otrzymał informacji o meldunku z „Ameriki”. Stało się tak dlatego, że krótko po
zakończeniu korespondencji z „Balticiem” obsada radio „Titanica” zaprzestała notowania
wiadomości nadchodzących na statek i skupiła się na wyłącznie na obsłudze
korespondencji pasażerów. Doszło do sporego spiętrzenia telegramów z powodu
awarii radia, która przydarzyła się dzień wcześniej – 13 kwietnia. „Titanic”
zmienił nieco kurs kierując się na południe wprost na długi pas pływającego
lodu. Ponieważ kapitan Smith założył, że kierując statek nowym kursem uniknie
wszelkiego niebezpieczeństwa, utrzymywano wysoką prędkość podróżną tym
bardziej, że warunki stopniowo się poprawiały. Statek znajdował się w strefie
arktycznych mas powietrza z bardzo wysokim ciśnieniem. Wiatr stopniowo cichł, a
powierzchnia oceanu stawała się coraz bardziej gładka. Stale spadała też
temperatura powietrza.
![]() |
S/S "Californian". |
O godzinie 19.30
radio „Titanica” odebrało kolejne ostrzeżenie o masach lodu. Nadawał idący na północ
od parowiec „Californian”, którego radio dosłownie zasypało inne statki
transmisjami określającymi warunki jako bardzo złe – niska widzialność spowodowana
lokalnymi zamgleniami, ogromna ilość kry i wielkie góry lodowe tak bardzo
utrudniały „Californianowi” manewry, że jego kapitan, Stanley Lord pozostał na
mostku mimo końca przepisowej wachty. O godzinie 21.40 ostrzeżenie o rozległym
polu lodowym i wielkich górach lodu nadał kolejny parowiec – „Masaba”. Przez
całe popołudnie obsługa radia na „Titanicu” rozładowywała spiętrzenie
radiogramów pasażerów, przy czym konsekwentnie notowała nadchodzące meldunki
innych statków, ale nie informowała o ich treści obsady mostku – żaden z
oficerów pełniących wachtę na pomoście „Titanica” w dniu 14 kwietnia 1912 roku
nie miał świadomości zagrożenia i powagi sytuacji, gdyż do ich rąk nie trafiło
od 13.42 żadne ostrzeżenie. Ostatni meldunek o zagrożeniu ze strony pola
lodowego nadeszło o godzinie 22.30, ponownie z pokładu „Californiana”. Pełniący
obowiązki radiooperatora Cyril Evans wspomina później, że nadawanie meldunku o
bardzo groźnej sytuacji „Californiana” przerwane zostało brutalnie przez „Jacka”
Phillipsa z „Titanica” – nadał on do „Californiana” depeszę o treści – „Zamknij
się! Zamknij się! Nadaję na Cap Race!”. Dlaczego Phillips tak zareagował? Z
powodu bardzo niewielkiej odległości dzielącej oba statki („Californian”
znajdował się wówczas około 35-45 mil na północny zachód od „Titanica”)
Phillips usłyszał w słuchawkach ciąg znaków sygnału Evansa jako potężny i
dokuczliwy hałas. Urażony Evans uznał, że nie ma sensu dłużej komunikować się z
„Titaniciem” i zszedł ze stanowiska, gdyż był jedynym radiooperatorem na
statku, jego wachta trwała już wiele godzin, a przepisy nie nakazywały
zabezpieczania łączności radiowej przez okrągłą dobę bez względu na
okoliczności. Tymczasem „Californian” po wielogodzinnym manewrowaniu wśród
lodów ostatecznie zastopował, a kapitan Stanley Lord po siedemnastu godzinach
spędzonych na mostku przekazał dowodzenie statkiem i w płaszczu położył się na
krótka drzemkę.
![]() |
Reginald Lee. |
O godzinie 20.00
wachtę wieczorną na mostku „Titanica” objął z rąk II Oficera Lightollera I
Oficer, William McMaster Murdoch. Warunki żeglugi były doskonałe – widoczność była
znakomita, morze idealnie gładkie. Na bocianim gnieździe ulokowano dwóch
obserwatorów – byli to Reginald Lee i Frederick Fleet. Nie mieli morskich
lornetek, ale nie stanowiło to specjalnego problemu z uwagi na warunki
pogodowe. Murdoch był zaznajomiony z sytuacją, ale nie spodziewał się żadnych problemów
w związku z podjętą przez kapitana Smitha zmiana kursu na południe. Na pomoście
statku I Oficerowi towarzyszyli także IV Oficer Boxhall i VI Oficer Moody.
Odnotowano zachód słońca o godzinie 18.57. Znaczna część załogi i pasażerów do
godziny 21.00 wieczorem znalazła się już w kojach, gdyż dokuczliwe zimno
(temperatura spadła do około zera) skutecznie odstręczało od wieczornych
spacerów po promenadach, na co decydowali się tylko nieliczni.
![]() |
Frederick Fleet. |
Jeszcze podczas
poprzedniej wachty - której pracą kierował Herbert Lightoller – wydano polecenia
wypatrywania drobnego lodu. Skrupulatny Lightoller upewnił się, że Moody
właściwie poinstruował obsadę bocianiego gniazda o konieczności wypatrywania
zagrożenia, co wymagał aż dwóch połączeń telefonicznych. Teraz obaj obserwatorzy
– Fleet i Lee – obserwowali morze przed dziobem statku, ale nie było to proste
zadanie. Wyjątkowe warunki pogodowe powodowały, że dość trudno było właściwie określić
linię horyzontu. Niczym nie osłonięte oczy piekły od zimna, a brak fali bardzo
utrudniał im zadanie. W warunkach nocnej żeglugi najlepszym sposobem na wykrywanie
gór lodowych było poszukiwanie spienionych fal rozbijających się o ściany gór
lodowych, ale teraz, przy braku fali nie dało się w ten sposób zlokalizować niebezpieczeństwa.
Nie dało się też wykryć gór lodowych przy pomocy odbić światła od lodu, gdyż noc
z 14 na 15 kwietna była noca bezksiężycową. Pozostał jeszcze jeden sposób –
poszukiwanie na linii horyzontu miejsc, w których światło gwiazd zostaje
zasłonięte przez masywny obrys góry lodowej. To też było trudne, gdyż gwiazdy
odbijały swe światło od nieruchomej powierzchni oceanu i niełatwo było określić
co jest nieboskłonem, a co taflą morza.
Nagle na mostku „Titanica”
usłyszano trzy uderzenia w dzwon znajdujący się na bocianim gnieździe, a
sekundę później rozbrzmiał dźwięk telefonu. Słuchawkę podniósł Oficer Moody.
- „Jest tam kto?”,
zapytał zniecierpliwiony Fleet
- „Tak?” zapytał
Moody, po czym niemal natychmiast dodał „Co widzicie?”
- „Góra lodowa tuz
przed nami!”, wykrzyknął Fleet
- „Dziękuję”,
odparł Moody, który odwrócił się do Murdocha i powtórzył – „Góra lodowa tuż
przed nami”.
Murdoch zareagował natychmiast
wydając sternikowi Hitchensowi polecenie natychmiastowego zwrotu – „Ster ostro
w prawo”. Aż do lat dwudziestych w terminologii żeglarskiej stosowanej na
brytyjskich statkach używano bowiem tradycyjnego określania kierunków manewrów
morskich podając polecenia „na rumpel”, a nie „na koło”. Zatem zwrot „ster
ostro w prawo” oznaczał w praktyce ostry zwrot w lewo. Za sternikiem stanął
Moody nadzorując wykonanie alarmowego zwrotu, a Murdoch dopadł do telegrafu
maszynowego i natychmiast przestawił urządzenie z pozycji „Cała naprzód”, na „Cała
Wstecz”. Gdy głęboko pod pokładem - w maszynowni - rozbrzmiał dzwonek telegrafu
pełniący wachtę ludzie spojrzeli po sobie zdumieni tym nagłym odstępstwem od rutyny.
Takie polecenie oznaczać musiało tylko jedno – niebezpieczeństwo kolizji – więc
obsada maszyn natychmiast przystąpiła do realizowania polecenia. Należało zatrzymać
bieg centralnej turbiny, a śrubom zewnętrznym nadać bieg wsteczny. Statek sunął
wciąż ze znaczną prędkością powoli skręcając, gdy 37 sekund po alarmie
kolizyjnym prawa strona dziobu „Titanica” zetknęła się ze skrytym pod wodą
lodem. Z uwagi na rozmiary statku i wyciszenie dolnych pokładów znakomita
większość osób na pokładzie w zupełności nie była świadoma zdarzenia. Choć
statek zaledwie otarł się o skrytą pod wodą część góry lodowej powstały silnie
odczuwalne w części dziobowej wibracje, które zbudziły odpoczywających po pracy
członków załogi w większości zajmujących kabiny i mesy właśnie w dziobowej
części statku. Natychmiast po ustaniu wibracji Murdoch wydał polecenie
zatrzymania maszyn i chwilę później wielki statek stanął w dryfie. Uruchomił
także automat zamykający przejścia w grodziach wodoszczelnych.
![]() |
Kolizja "Titanica" z górą lodową. Uwaga! - prędkość statku w chwili zderzenia była mniejsza i nie przekraczała 20 węzłów. |
Dużo większe
wrażenie zdarzenie zrobiło na członkach załogi pracujących w dziobowych
maszynowniach znajdujących się wszakże poniżej linii wodnej. W chwili kolizji,
przy telegrafie w Kotłowni Numer 6 znajdowali się II Inżynier John Henry
Hesketh i Starszy palacz Frederick William Barrett, którzy rozmawiali na temat właśnie
ukończonej inspekcji ugaszonego niedawno bunkra węglowego. Na dźwięk sygnału
maszynowego przekrzykując się wydali polecenia zamknięcia przepustnic, odcięcia
dopływu powietrza do kotłów i zamknięcia drzwi pieców. Dosłownie sekundy później
usłyszeli potężny zgrzyt i poczuli potężną wibrację. Niemal natychmiast w
kotłowni pojawiła się woda, w ciągu niewielu sekund wzbierając do poziomu ośmiu
stóp. Obsada pomieszczenia natychmiast wycofała się do Kotłowni Numer 5. Już w
trakcie ewakuacji pomieszczenia zaczęły opadać drzwi wodoszczelne. Nikt nie
panikował i mimo braków rozkazów z mostka obsada maszynowa natychmiast
przystąpiła do działania – Inżynier Shepherd, wraz z przybyłym właśnie Głównym
Inżynierem Bellem zarządzili przygotowanie oświetlenia awaryjnego, a pod
wygaszonymi alarmowo paleniskami kotłowni na nowo rozpalano ogień, by nie
stracić pary. Uruchomiono pompy. Natychmiast wezwano zespół elektryków, by
czuwali nad utrzymaniem prądu w sieci energetycznej, ale także rozesłano
wolnych od służby palaczy i trymerów wyposażonych w łuczywo po kluczowych
pomieszczeniach najniższych pokładów, aby w razie utraty oświetlenia móc
kontynuować pracę. Dowodzenie w pewnych rękach dzierżył Główny Inżynier Joseph
Bell – pięćdziesięciolatek z Belfastu – który po przyjęciu meldunków o
zalewaniu woda kolejnych dziobowych pomieszczeń rozesłał zespoły cieśli w celu
jak najszybszej lokalizacji przecieków i zabezpieczenia ich.
![]() |
Joseph Bell. |
Ponieważ odgłos
i wibracje wywołane kolizją były najsilniej słyszalne w okolicach mes oficerskich
wypoczywający po służbie oficerowie zbudzili się i z kapitanem statku na czele
stawili na pomoście. Wszyscy, za wyjątkiem Chiefa Wilde’a, który po ubraniu się
natychmiast zszedł do pomieszczeń dziobowych statku, by ocenić stan jednostki.
Gdy na mostku zebrali się pozostali oficerowie Kapitan Smith posłał po
pełniącego obowiązki Głównego Cieśli Thomasa Andrewsa, przyjął krótki raport od
I Oficera Murdocha i zaaprobował bez komentarza wszystkie jego polecenia. Chwilę
później Smith w towarzystwie Andrewsa także zeszli pod pokład dokonując
inspekcji części dziobowej jednostki. Już na dole spotkali Wilde’a, który
bezceremonialnie stwierdził, że po głębokim namyśle i ręcznych obliczeniach
uważa statek za stracony. Po chwili Thomas Andrews potwierdził obliczenia Wilde’a,
a nawet dodał, że statek utrzyma się na powierzchni najdalej półtorej godziny
przy tym tempie przyboru wody. Dyskusja ta odbyła się już podczas drogi
powrotnej na mostek, gdzie Kapitan Smith polecił oczekującym rozkazów oficerów
przygotować szalupy ratunkowe. Ocena sytuacji Wilde’a i Andrewsa wywołał
głęboki szok wśród oficerów. Główny Inżynier Bell, który odbył z Chiefem krótką
rozmową w ogóle nie przyjął faktu tonięcia statku do wiadomości i nadal
koordynował akcję załogi maszynowej mającej na celu usunięcie uszkodzeń i
zabezpieczenie zdolności do prowadzenia prac remontowych. Fakt tonięcia statku
nie mógł być zaskoczeniem dla oficerów – „Titanic” zaprojektowano tak, że mógł
utrzymać się na wodzie po zalaniu czterech przedziałów, tymczasem odnotowano
przybór wody w sześciu. Stojąc w obliczu tak tragicznych faktów trudno było
zachować kamienny spokój, zwłaszcza, że na statku znajdowały się setki ludzi
kompletnie nieświadomych nieuchronnego losu. Mniej więcej od godziny 24.00,
czyli po upływie około 20 minut od kolizji proces dowodzenia staje się bardzo
kruchy i słaby – brzemię odpowiedzialności za los setek ludzi zaczyna przygniatać
kapitana statku i w coraz mniejszym stopniu będzie on wpływać na rozwój
sytuacji, jednocześnie coraz dłużej rozważając każdy kolejny krok. To
niewątpliwe efekt głębokiego szoku i załamania psychicznego bardzo
doświadczonego żeglarza, który nigdy wcześniej w całej swojej bogatej morskiej
karierze nie stanął przed tak tragicznymi wyborami. Kapitan Smith jest obok
Cieśli Andrewsa jedyną osobą na pokładzie, która ma świadomość dla jak
niewielkiej części pasażerów wystarczy miejsc na łodziach. Oficerowie jeszcze przed
pierwszym rejsem odbyli ćwiczenia polegające na dwukrotnym opuszczeniu łodzi
ratunkowych, ale działo się to w porcie, bez udziału pasażerów. Teraz sytuacja
jest zupełnie inna – cała nadzieja w szybkim przybyciu innych statków z pomocą.
Dla postronnego
obserwatora konsekwencje kolizji nie wyglądają wcale groźnie. Po mniej więcej
dziesięciu minutach od zastopowania statku przechył osiągnął wartość 10 stopni
i pojawiło się niewielkie przegłębienie na dziób. Nadchodzące z dołu wiadomości
nie napawają optymizmem – wyznaczeni do napraw cieśle w zasadzie nie byli w
stanie ustalić miejsc przebicia kadłuba statku, a szereg pomieszczeń jest już
całkowicie zalanych. Nie da się już wówczas wejść do Kotłowni Nr 6, a co
gorsza, także z Kotłowni Nr 5 nadchodzą wieści o stopniowym napływaniu wody,
choć obsada robi wszystko, by ją z pomieszczenia wypompować. Około piętnaście
minut po zderzeniu na mostek dotarła informacja o zalaniu pomieszczeń
pocztowych na dziobie, a także o wyraźnie słyszalnym świście uchodzącego
powietrza wypieranego przez przybór wody. Mimo, że jasnym jest, że statek
powoli tonie Główny Inżynier Bell nie rezygnuje z prób ocalenia jednostki,
jakby nie przyjmując faktów do wiadomości. Obsada maszynowni trzymana jest w
karbach żelaznej dyscypliny i nadal wykonuje swe obowiązki. Już o godzinie
24.00 na mostku podjęta zostaje decyzja o przygotowaniu szalup ratunkowych do
wodowania. Nie jest jasnym, kto i w jaki sposób podjął decyzję o rozpoczęciu
przygotowań do ewakuacji statku, gdyż coraz trudniej jest utrzymać kontakt
werbalny z kapitanem statku – Edward Smith jest coraz bardziej pasywny i coraz
trudniej wymóc na nim podejmowanie decyzji. Należy przypuszczać, że na tym
etapie mimo wszystko to jeszcze on sam zleca nadzór nad przygotowaniami do
ewakuacji Chiefowi, który ma do pomocy I Oficera Murdocha i II Oficera
Lightollera. Nadal znaczna część załogi i pasażerów nie jest świadoma powagi
sytuacji, choć fakt stania od dwudziestu minut w dryfie i wyczuwalny już
przechył budzą zainteresowanie wielu osób – w chwili powrotu kapitana Smitha z
inspekcji, czyli dokładnie 21 minut po kolizji z górą lodową statek miał już
pięciostopniowy przechył na prawą burtę i jednostopniowy trym na dziób. Stewardzi
informują pasażerów o chwilowej awarii i wielce prawdopodobnym ponownym
uruchomieniu maszyn w niedługim czasie. Należy tutaj dla jasności wyjaśnić, że
blokada informacyjna ma swój sens – ukrycie tragicznego położenia „Titanica”
przed ogromną większością osób na nim się znajdujących przynajmniej na razie
zapobiega wybuchowi paniki, a panika w niezliczonej ilości przypadków była
przyczyną wielkiej ilości ofiar wśród rozbitków na przestrzeni wcześniejszych
dekad. Oficerowie są tego jak najbardziej świadomi i teraz za wszelką cenę
starają się zachować istniejący stan rzeczy – nikt nie może mieć wątpliwości,
że grupka kilkudziesięciu osób nie będzie w stanie zapanować nad rozszalałym od
paniki tłumem. W sukurs przychodzi im lodowate powietrze, które skutecznie
odstręcza gapiów od dłuższego przebywania na pokładach łodziowych – większość zbudzonych
pasażerów opuściła swe kabiny w strojach nocnych i teraz powraca do pomieszczeń,
by odziać się w coś cieplejszego.
Po trzydziestu minutach
od kolizji woda pojawia się w pomieszczeniu kortów do squasha. Trym dziób nadal
jest niewielki i słabo wyczuwalny i nie budzi niepokoju wśród pasażerów.
Większość oficerów zaangażowana jest przy nadzorze przygotowań szalup do
opuszczenia. O godzinie 00.15 kapitan Smith wydaje polecenie radiotelegrafistom
nawiązanie łączności z innymi statkami i wysłanie sygnału CQD, który oznacza
pilne wezwanie pomocy w sytuacji tonięcia jednostki. Obsługujący urządzenie „Jack”
Phillips początkowo używa sygnału CQD, lecz po pewnym czasie zaczyna także wysyłać
w eter nowy sygnał – SOS – namówiony do tego przez Bride’a, który z wisielczym
humorem zauważa, że to może być ostatnia w jego życiu okazja do wypróbowania
tego niedawno wprowadzonego do użytku kodu radiowego. Pozycję statku do podania
radiowego wezwania o pomoc wyznacza Oficer Boxhall i określa ją jako 41.44N 50.24W.
Jest wymownym świadectwem bezradności Kapitana Smitha wobec biegu zdarzeń tak
długie zwlekanie z poleceniem proszenia o pomoc inne statki – w chwili
rozpoczęcia nadawania sygnałów miał on już od ponad kwadransa wiedzę o tym, że
statek tonie. Jako pierwszy na wezwania odpowiada niemiecki „Frankfurt”. Statek
ten, w chwili kolizji znajdował się około 140 mil morskich na południowy zachód
od „Titanica” i teraz jego radiooperator W. Zippel natychmiast po odebraniu
prośby o pomoc zawiadamia wachtę na mostku o sytuacji. Mimo dużej odległości Kapitan
Hattorf natychmiast wyrusza w stronę nadającego rozpaczliwe wezwania o pomoc
statku jednocześnie przygotowując się do akcji ratunkowej. Dzięki silnej
radiostacji Zippel stara się ustalić pozycję innych statków, położonych bliżej
tonącego kolosa i skoordynować akcję ratunkową. Kolejnym statkiem który włącza
się do akcji ratunkowej jest także niemiecki S/S „Ypiranga” – jego radiooperator
także rozpoczyna intensywne nadawanie sygnału z prośba o natychmiastową pomoc
dla „Titanica”, ale nie ma szans dotrzeć w krótkim czasie na miejsce zdarzenia.
Wkrótce kolejne statki odpowiadają na wezwanie, ale sytuacja jest skrajnie
trudna i „Jack” Phillips nie ma dla Kapitana Smitha dobrych wieści – w odległości
około 50 mil na zachód znajdują się dwa statki („Mount Temple” i „Parisian”),
ale nie są w stanie podejść do „Titanica”, gdyż mają przed sobą pola lodowe. Na
wezwanie odpowiada także odległa o około 70 mil „Birma”, ale odległość ta
wyklucza podejście tego statku w ciągu najbliższych pięciu godzin. W stronę „Titanica”
kieruje się także odległa w chwili katastrofy o 58 mil „Carpathia” kapitana
Rostrona. Wprawdzie radiooperator Harold Cottam nie odebrał sygnałów
bezpośrednio z „Titanica”, ale prowadząc już po skończonej wachcie nasłuch na
rożnych częstotliwościach przechwycił około 24.11 kilka depesz nadawanych z USA
na temat sytuacji „Titanica”. Wreszcie udaje się „Carpathii” nawiązać własny
kontakt z Phillipsem. Podczas tej korespondencji Cottam otrzymuje nową pozycję „Titanica”
– na jego mostku zorientowano się w międzyczasie, że podawana uprzednio pozycja
jest fałszywa, gdyż od czasu jej obliczenia statek przemieścił się o ponad
dwadzieścia mil na zachód. Korekty pozycji statku dokonuje Oficer Boxhall i bez
zwłoki informuje obsadę radia o właściwych – jak uważa - koordynatach statku. Po nawiązaniu łączności Cottam
natychmiast zbudził Kapitana Rostrona, który bez zwłoki nakazał przeciążając
maszyny i ryzykując awarię ruszyć w stronę tonącego statku, który teraz jako
pozycje podaje 41.46N 50.14W. Z uwagi na odległość nie było mowy, by „Carpathia”
dotarła do „Titanica” przed jego zatonięciem. W tym samym czasie oficerowie nawigacyjni
„Frankfurta” ustalili, że najbliżej „Titanica” znajduje się „Californian”,
Kapitana Stanleya Lorda, ale mimo prób nawiązania łączności nie odpowiadał on
na wezwania. Rzecz jasna nikt na pokładzie „Frankfurta” nie mógł wiedzieć, że
na statku tym radio po prostu zostało wyłączone.
Położenie "Titanica" i innych statków w chwili katastrofy.
O godzinie 24.25
sytuacja statku była już bardzo trudna – w jego wnętrzu przelewało się około 13
700 ton wody i wiele pomieszczeń na dziobie zostało już całkowicie zalanych.
Trwała dramatyczna walka z przyborem wody w Kotłowni Numer 5, która bez reszty
angażowała siły obsady maszynowej. Potężne pompy statku były w stanie usunąć
około 1700 ton wody na godzinę, ale napływało jej znacznie więcej. Kolejnym
utrudnieniem dla ratujących statek marynarzy był fakt, że zatapianie kolejnych
przedziałów miało charakter asymetryczny – woda wdzierała się do różnych miejsc
na różnych pokładach w różnym czasie. Nadal jednak kontynuowano pracę nad
utrzymaniem statku na powierzchni. W tym czasie stewardzi obchodzili już kabiny
pasażerskie budząc śpiących na ogół pasażerów i informując ich o awarii statku.
Nie jest jasne, czy stewardzi otrzymali jeden konkretny komunikat, ale należy w
to wątpić, więc spora ich część udzielała pasażerom informacji zgodnych ze
swoim własnym stanem wiedzy. Jedyną częścią wspólną komunikacji werbalnej stewardów
z pasażerami było polecenie włożenia kamizelek ratunkowych, co odbierano z
niedowierzaniem. Ponadto wystąpiły poważne problemy z barierą językową w
przypadku dużej części pasażerów Klasy III, którzy pochodzili z wielu różnych obszarów
językowych. Faktycznie, bardzo niewiele osób udało się na pokład, a te, które
się udały po pewnym czasie wracały do kabin i jadalni by się ogrzać. Przechył
statku nie powiększył się, trym na dziób stał się mniej wyczuwalny, więc nadal
nie wyczuwano zagrożenia, choć dolne rzędy iluminatorów na dziobie znalazły się
już pod falami.
O godzinie 12.18
na pokładzie pojawiła się orkiestra statku (William Bailey, Roger Bricoux, John
Clarke, Wallace Hartley, Jock Hume, Georges Krins, Percy Taylor, John Wesley
Woodward) i podjęła grę mimo dokuczliwego zimna, by zająć czymś pasażerów w
oczekiwaniu na załadunek szalup. Nie da się określić, czy muzycy zrobili to z
własnej inicjatywy, czy też takie otrzymali polecenie. Początkowo orkiestra koncertowała
na wysokości Salonu I Klasy, ale wkrótce przeniosła się na Pokład Łodziowy. Praca
przy przygotowaniu szalup stawała się coraz bardziej gorączkowa, a oficerowie
choć bardzo próbowali ukryć rosnące zdenerwowanie mieli z tym coraz większe
trudności. Bardzo powolne przygotowywanie szalup spowodowane było zupełnym
brakiem doświadczenia w tej kwestii przez większość załogi statku. Podczas
jedynych ćwiczeń w opuszczaniu szalup udział wzięła tylko garstka osób, które
opuściły dwie szalupy i podniosły je ponownie na żurawiki. O godzinie 24.28 już
tylko najwyższy rząd iluminatorów w części dziobowej pozostawał ponad
powierzchnią wody i to, oraz zachowanie obsady oficerskiej skłoniło spora część
pasażerów do pozostania na Pokładzie Łodziowym i oczekiwania na wodowanie
łodzi. Dopiero teraz, pozbywając się resztek złudzeń na temat losu statku po krótkiej
rozmowie z Andrewsem Kapitan Smith wydaje rozkaz przemieszczenia pasażerów do
szalup. Dzieje się to w dość dziwnych okolicznościach. Otóż, już o 24.24 do stojącego
przy łodzi numer 5 Oficera Pitmana podchodzi wyraźnie zdenerwowany Bruce Ismay,
który stanowczo żąda rozpoczęcia ewakuacji, począwszy od kobiet i dzieci. Pitman
odpowiada, że jak dotąd nie otrzymał takiego rozkazu od Kapitana, ale to nie
kończy dyskusji, gdyż Ismay napiera coraz bardziej. Wreszcie Pitman, który
najwyraźniej dopiero po chwili poznał z kim ma do czynienia decyduje się
zakończyć dyskusję kierując się na mostek, na którym informuje Kapitana Smitha
o rozmowie z Ismayem i jego żądaniach. Kapitan Smith odpowiada tylko – „Well,
carry on, Pitman”. Załadunek pasażerów do pierwszych łodzi odbywał się już w
bardzo nerwowej atmosferze. Dały o sobie znać brak precyzji w poleceniach
Kapitana Smitha i trudności w przygotowaniu łodzi. O ile Oficer Murdoch
zrozumiał polecenie załadunku pasażerów do szalup jako „Najpierw kobiety i
dzieci”, to pracujący na przeciwległej burcie Lightoller trzymał się zasady „Wyłącznie
kobiety i dzieci”, co jasno świadczy o stanie psychicznym Kapitana Smitha,
który na tym etapie nie był w stanie już jasno formułować swych oczekiwań. Zarówno
Lightoller, jak i Murdoch mają ogromne problemy z wypełnieniem szalup ludźmi,
gdyż w na Pokładzie Łodziowym lub w pomieszczeniach doń przylegających nadal
znajduje się bardzo niewiele osób. Mimo wszystko, obaj oficerowie zdecydowani
są opuszczać szalupy jak najszybciej, gdyż mając świadomość upływu czasu
obawiają się, że mając do dyspozycji niewielu marynarzy nie będą w stanie
opuścić ich wszystkich zanim statek zatonie. Jakby tego było mało, żaden z
oficerów pomagających przy załadunku nie ma pojęcia o tym, jaka jest faktyczna
pojemność łodzi ratunkowych i wpuszcza do szalup znacznie mniej osób niż
powinno się na nich znaleźć w obawie przed przeciążeniem łodzi i ich wywrotką
na falach oceanu.
Normalną
procedurą załadunku łodzi ratunkowych było opuszczenie ich do poziomu Promenady
i wchodzenie na pokład łodzi poprzez otwarte okna. Teraz jednak powoduje to
poważne komplikacje, gdyż znaczna część okien pozostaje zamknięta i zablokowana,
co powoduje zatory i zamieszanie. Kiedy trwa powolna i żmudna praca przy
łodziach Oficer Boxhall informuje Kapitana Smitha o dostrzeżeniu na oceanie
świateł statku. Wiadomość ta nie budzi szczególnych emocji – po pierwsze
większość załogi nie jest jej świadoma, po drugie zaś, nie da się dziś jasno
stwierdzić, czy ktokolwiek realnie potwierdził słowa Boxhalla. Nie wiemy co
dokładnie widział Boxhall, lecz z pewnością nie mógł być to statek – w tym
przypadku chodzić musi o S/S „Californian”, gdyż odległość dzieląca obie
jednostki wykluczała kontakt wzrokowy. Nie mniej jednak, Boxhall i Kwatermistrz
Rowe usiłują nadawać sygnały alfabetem Morse’a za pomocą lampy błyskowej, a gdy
to nie przynosi rezultatu poleca strzelać z mostka rakiety sygnalizacyjne. Co
dziwne – wystrzeliwane są rakiety koloru białego, które nie są standardowym
sygnałem wzywającym do udzielenia natychmiastowej pomocy. Na pokładzie „Californiana”
w tym samym czasie kilku członków załogi na wachcie także dostrzega w oddali
światła nieznanego statku. Co ciekawe – także załoga „Californiana” rozpoczyna
nadawanie sygnałów świetlnych lampą błyskową, lecz nie otrzymuje żadnej
odpowiedzi. Widziane są także białe rakiety, o czym oficer wachtowy informuje
odpoczywającego Kapitana Lorda. Ten, po krótkiej rozmowie przyjmuje, że
wystrzeliwane rakiety są zapewne wymianą sygnałów identyfikacyjnych dwóch mijających
się statków tej samej kompanii żeglugowej. Najbardziej przekonującym wyjaśnieniem
tajemnicy niezdolności obu jednostek do skomunikowania się jest zjawisko
mirażu, które bardzo często daje o sobie znać na tamtejszych wodach. Obie
jednostki były przez pewien czas wzajemnie dla siebie widoczne, lecz ogromna
odległość uniemożliwiała dostrzeżenie sygnałów świetlnych. Na pokładzie „Californiana”
nikomu nie przyszło do głowy, by zbudzić radiotelegrafistę i w ten sposób
próbować nawiązać kontakt z widzianym statkiem. Gdy wreszcie stracono widziany
z oddali statek z oczu, uznano, że po prostu odpłynął poza horyzont
widoczności.
Gdy łódź
ratunkowa numer 7 dotknęła powierzchni oceanu była godzina 24.45. na jej
pokładzie znajdowało się wówczas około 30 osób. Co należy odnotować – nie ma
sensu operować dokładnymi liczbami pasażerów na poszczególnych łodziach
odnotowanymi później przez załogę „Carpathii”, gdyż jest ona myląca. Już po
zatonięciu „Titanica” ocaleni pasażerowie przesiadali się z łodzi do łodzi i w
większości przypadków nie jest możliwym podanie dokładnej liczby osób na
pokładzie każdej z nich w chwili opuszczenia na wodę. Nie mniej jednak marynarze
wyznaczeni do załadunku ludzi na pokłady szalup mieli coraz większe problemy z
organizacja ewakuacji. Pomimo próśb ze strony załogi pasażerowie nadal nie
zdradzali szczególnej woli do wejścia na pokład szalup, choć coraz więcej osób
kierowało się na Promenadę i Pokład Łodziowy. Ponieważ część ze zgromadzonych
tam już osób udawało się do kabin po cieplejszą garderobę zaczynały tworzyć się
zatory, a w miejscach szczególnie narażonych na „zakorkowanie”, takich jak
schody i przewężenia korytarzy ludzie zaczynali zbijać się w coraz większe
gromady skutecznie paraliżując ruch. Atmosfera stawała się coraz gęstsza. Oficer
Lowe nadzorujący załadunek łodzi numer 5 zwrócił uwagę na Bruca Ismaya, który
pomagał wypełnić pasażerami szalupę pokrzykując coraz bardziej zdenerwowanym
głosem – „Opuszczać! Opuszczać łódź!”. Lowe wedle własnych słów zbeształ
Ismaya, który odszedł na bok, a następnie poprowadził grupę kobiet ku łodzi
numer 3 pomagając im wejść do szalupy. W tym czasie trym na dziób wzrósł do poziomu
3,2 stopnia, a przechył zmniejszył się do poziomu 4,6 stopni. Ilość wody w
kadłubie rosła i powoli, ale nieubłaganie wypełniała dziobowe przedziały
statku. Steward Weed nie widząc w na Pokładzie Łodziowym w pobliżu łodzi numer 3 więcej osób zszedł na
Pokład F, by poszukać pasażerów, ale nie widząc nikogo zszedł jeszcze niżej. Na
pokładzie E tuz przy schodach lodowata woda zalała mu stopy po kostki. Weed - przerażony
tym, co zobaczył – natychmiast powrócił na Pokład Łodziowy. Załadunek nadal
szedł opornie, a trym na dziób coraz bardziej utrudniał poruszanie się. W tym
czasie na rufie można było dostrzec powoli wyłaniające się z wody łopaty potężnych
śrub napędowych.
Sytuacja we
wnętrzu statku stawała się coraz trudniejsza mimo desperackich wysiłków załogi
maszynowej. Powolny, lecz stały napływ wody do Kotłowni Numer 5 coraz bardziej
utrudniał poruszanie się, gdyż brodząc w wodzie po kolana trudno było dostrzec
co ma się pod stopami. Ludzie przewracali się doznając nierzadko poważnych urazów,
jak Inżynier Jonathan Shepherd, który wpadł do włazu i złamał nogę. Mimo
wszystko, obsada maszynowni nadal kontynuowała swe wysiłki mające na celu
utrzymanie statku na powierzchni.
Na Pokładzie
Łodziowym panował coraz większy bałagan. Jednoczesne opuszczanie kilku łodzi
ratunkowych i nadzór nad załadunkiem nań pasażerów coraz bardziej przerastał
możliwości nadzorujących operację oficerów. Do mającej pojemność 40 osób łodzi
numer 1 weszło przed opuszczeniem siedmiu członków załogi i pięciu pasażerów
(wszyscy z I Klasy). Na przygotowane do opuszczenia inne łodzie nadal wchodziło
bardzo mało osób, a w pewnym momencie Lightoller i Murdoch zorientowali się, że
na łodziach znajdują się zaledwie pojedyncze osoby mające jakiekolwiek pojęcie
o żeglarstwie. By zabezpieczyć zdolność łodzi do żeglowania po otwartym oceanie
zwrócono się do członków załogi i ochotnicze wejście do szalup, lecz dało to
ograniczone rezultaty, gdyż w znakomitej większości zgromadzeni na Pokładzie
Łodziowym członkowie załogi „Titanica” nie byli marynarzami, lecz obsługą
pokładową. W tej sytuacji Wilde, Murdoch i Lightoller zdecydowani byli umieścić
na łodziach oficerów niższych, co jednak okazało się pomysłem fatalnym w
skutkach. Wejście oficerów niższych (prócz Moody’ego) do szalup skutecznie
sparaliżowało i tak źle zorganizowaną akcję ratunkową. Dodatkowym problemem
okazała się gruba warstwa świeżej farby pokrywającej bloki, co jeszcze bardziej
spowalniało opuszczanie łodzi na powierzchnię Atlantyku. Jakby tego było mało,
około 12.55 wśród pasażerów przebywających w pomieszczeniach przy Promenadzie i
na Pokładzie Łodziowym rozeszła się plotka, że kobiety i dzieci mają być
ewakuowane do łodzi na sterburcie, mężczyźni zaś łodziami na bakburcie. Duża
cześć osób dotychczas wypełniających pomieszczenia zaczęła przepychać się w stronę
obu burt wywołując ogromne zamieszanie. Załodze bardzo trudno było zapanować
nad tłumem – jakiekolwiek próby komunikacji werbalnej tonęły w potężnym hałasie
generowanym przez parę uciekająca przez kominy. Wkrótce po opuszczeniu łodzi
numer 7 na wodę opuszczona także łódź numer 5. Dziesięć minut później zwodowano
kolejną szalupę – numer 3. Obie były wypełnione w mniej więcej połowie. Około 1
w nocy opuszczono kolejną szalupę – numer 8. Na tym etapie ewakuacji załoga
nadal miała problemy z zapełnieniem łodzi pasażerami, tym bardziej, że pewna
ilości zgromadzonych w pobliżu szalup osób dowiedziawszy się o zasadach
ewakuacji - jak Państwo Straus – odmówiła rozdzielenia i postanowiła pozostać na
statku razem. Piękne to i szlachetne gesty, jednak stała migracja pasażerów na
pokładzie nadal mocno utrudniała pracę załodze. W tym czasie trym na dziób osiągał
poziom około 3,7 stopnia, a dziób niemal całkiem pogrążył się w wodzie. Coraz więcej
osób na ten widok zdawało sobie sprawę z powagi sytuacji. Mniej więcej na tym
etapie ewakuacji załoga zaczęła odnotowywać rosnący napór zwłaszcza męskiej
części populacji na szalupy. Atmosfera stawała się coraz gorsza, co niechybnie
zwiastowało nieodległy już wybuch paniki.
Około godziny 1.05,
mniej więcej piętnaście minut po wypadku Inżyniera Shepherda i przeniesieniu go
do Pomieszczenia Pomp potężna ściana wody zalała Kotłownie Numer 5. Przekrzykując
ryk napierającej wody Asystent II Inżyniera, Herbert Gifford Harvey polecił
obsadzie maszynowej natychmiastową ewakuację. Frederick Barrett i pozostali w
kotłowni palacze i trymerzy z ogromnym trudem wydostali się do sąsiadujących
pomieszczeń. Wbrew obiegowej opinii przyczyną gwałtownego zalania Kotłowni
Numer 5 nie było pęknięcie osłabionej pożarem grodzi, lecz wyrwanie z łoża
drzwi wodoszczelnych w grodzi. Drzwi te nie były w stanie sprostać obciążeniu setek
ton wody zalewającej Kotłownię Numer 6, gródź jednak pozostała nietknięta. Zdając
sobie sprawę z sytuacji Harvey i Bell zwolnili podległych sobie ludzi ze
stanowisk i polecili im wyjście na Pokład Łodziowy zdając sobie sprawę, że
dalsze pozostawanie na dolnych pokładach oznacza pewną śmierć. Barrett i inni
wkrótce wydostali się na górne pokłady, lecz wśród ewakuowanych nie było inżynierów
– zarówno Bell, jak i Harvey świadomie pozostali we wnętrzu statku, prawdopodobnie
towarzysząc półprzytomnemu z bólu Shepherdowi, którego ewakuacja na górne
pokłady była już wówczas niemożliwa. Swoja służbę kontynuowali elektrycy,
usiłujący do ostatka zapewnić dopływ energii elektrycznej.
![]() |
Frederick Barrett. |
Mniej więcej
dziesięć minut po zalaniu Kotłowni Numer 5 do uszu przebywających wciąż we
wnętrzu statków pasażerów i członków załogi zaczęły dobiegać bardzo niepokojące
dźwięki – z najniższych pokładów słychać było wyraźnie jęk poddawanej
gigantycznym obciążeniom stali i narastający świst wypieranego przez wodę
powietrza. Wywołało to popłoch wśród setek osób, które nawzajem tratując się
ruszyły ku górnym pokładom. Powoli, lecz nieubłaganie wybuchała panika, której
nie sposób było zaradzić siłami przebywającej na Pokładzie Łodziowym części
załogi. Pasażerowie Klasy III zaczęli gromadzić się w ogromnym ścisku w rejonie
sekcji dźwigów na rufie, przy czym część z nich usiłowała przedostać się wyżej –
ku łodziom. W tym samym czasie obsada Kotłowni Numer 4 odnotowała pojawienie się
przecieków wody z bunkrów węglowych. Ponieważ próby nawiązania łączności z
mostkiem w celu wyjaśnienia sytuacji zawiodły posłano na górne pokłady z obsady
maszynowej trymera Thomasa Patricka Dillona i palacza Fredericka Scotta w celu
rozeznania się w sytuacji. Obaj zastali na pokładzie kłębiący się tłum i nie
byli już w stanie powrócić na dół. Po chwili przedostali się do szalupy numer 4,
na której uratowali życie. Na tym etapie ewakuacji oficerowie pokładowi nie
byli już w stanie zabezpieczyć wykonania polecenia o ewakuacji kobiet i dzieci.
Była godzina 1.22, gdy w pobliżu łodzi numer 14 grupa mężczyzn otwarcie podjęła
próbę siłowego wejścia na pokład szalupy. Marynarze stanowiący załogę szalupy
musieli posłużyć się wiosłami, by odepchnąć desperatów. Także o 1.22 po raz
pierwszy zauważono wodę w rejonie Wielkich Schodów – jej napływ spowodował ruch
kolejnej dużej grupy pasażerów ku górnym pokładom potęgując chaos i
zamieszanie. O godzinie 1.27 dziób zanurzył się tak bardzo, że woda pojawiła się
na Pokładzie E. Trym na dziób wynosił już niemal 4 stopnie.
Do godziny 1.37
zdołano opuścić kilka kolejnych łodzi z części rufowej – te były wypełnione w
chwili wodowania w około dwóch trzecich swej nominalnej pojemności. Wynikało to
z rosnącego naporu pasażerów na obsadę Pokładu Łodziowego. Dla coraz większej
części osób jasnym stało się, że agonia statku nie potrwa długo i atmosfera
stawała się coraz gęstsza. Jasnym jest, że oficerowie pokładowi nie byli już w
stanie wyłącznie perswazją zapobiec chaotycznemu wsiadaniu do łodzi przez
mężczyzn odpychających kobiety i dzieci. W tym momencie kontakt radiowy z „Titaniciem”
utraciła definitywnie „Caronia”, która starała się podawać pozycję tonącego
statku innym jednostkom. Mimo wysiłków elektryków na statku zaczęły się
problemy z podtrzymaniem przepływu prądu. W efekcie zaniku mocy na pokładach
przejściowo zaczęło gasnąc światło. O 1.40 załoga zaczyna opuszczać szalupę numer
13. Podczas wodowania łodzi kilka osób decyduje się na skok z pokładu do łodzi.
Załoga definitywnie przestaje panować nad rosnącym tłumem. Dwie minuty później Kapitan
Smith zwalnia z obowiązków obsadę radia, jednak obaj operatorzy po krótkim wahaniu
podejmują pracę mając coraz większy problem z zanikaniem mocy. W tym samym
momencie na dziobie statku woda przelewa się przez nadburcie i zaczyna zalewać
pokład statku. Przez kolejne minuty narasta szturm na pozostałe jeszcze na
pokładzie statku szalupy – po opuszczeniu na wodę łodzi numer 10, co stało się około
1.50, do dyspozycji pozostały jeszcze cztery rozkładane łodzie oznaczone literami
od „A”, do „D”. W ostatnich minutach agonii statku załoga i kilku pasażerów
stoczyło prawdziwą walkę o umieszczenie na nich wciąż pozostających na
pokładzie dzieci. Najprawdopodobniej jeszcze przed opuszczeniem ostatnich
szalup sytuacja stała się na tyle zła, że kilku członków załogi musiało użyć
broni palnej, by zabezpieczyć porządek podczas ewakuacji. Z uwagi na ogromne
różnice w późniejszych zeznaniach i naturalna niechęć do wzięcia na swoje barki
odpowiedzialności za rozlew krwi przerzucano się nawzajem oskarżeniami o użycie
broni. Mimo niejasności oczywistym jest, że broni użyli oficerowie Murdoch,
Lightoller i Lowe. Niemożliwym jest wskazanie konkretnej ilości ofiar
strzelaniny, natomiast sam fakt oddania strzałów przez oficerów świadczy o sile
paniki pozostałej na pokładzie statku części pasażerów. Już w trakcie
przygotowywania łodzi rozkładanych do zwodowania Oficer Murdoch odebrał sobie
życie wystrzałem z pistoletu w głowę. Niemożliwym jest oczywiście w tych
okolicznościach podanie konkretnych przyczyn tego desperackiego kroku, lecz jak
się zdaje w obliczu ostatnich minut statku Murdoch pełniący wachtę w chwili
kolizji musiał odczuwać szczególnie silną odpowiedzialność za tragedię. W tym
czasie, to jest około godziny 2 w nocy znikają także z pola widzenia Kapitan
Smith, oraz oficerowie Wilde i Moody. Choć w zeznaniach ocalonych postacie przewijają
się jeszcze po godzinie 2 w nocy już pobieżna lektura protokołów przesłuchań
pozwala odrzucić te relacje jako kompletnie niewiarygodne z uwagi na
niezgodność czasu i miejsca. Pewność mamy jedynie co do tego, że około 2 w nocy
właśnie, na ostateczne wezwanie Murdocha do ewakuacji, do łodzi „C” wsiada
Bruce Ismay.
![]() |
Bruce Ismay. |
O godzinie 2.05
cała dziobówka skrywa się pod wodą i „Titanic” tonie coraz szybciej. Podczas,
gdy trwa desperacka walka o opuszczenie łodzi składanych we wnętrzu statku
przelewa się około 37 000 ton wody. Pięć minut później przegłębienie na dziób
wynosi niemal 8 stopni i setki osób pozostających na pokładzie, a kierujących
się w stronę wysoko teraz ponad powierzchnię oceanu wyniesionej rufy ma coraz
większe problemy z utrzymaniem równowagi. O godzinie 2.15 rozpoczyna się ostatni
akt dramatu – woda gwałtownie zalewa mostek statku i wdziera się na Pokład
Łodziowy zmywając do oceanu zarówno odwrócona do góry dnem łódź rozkładaną „B”,
jak i do ostatka pracujących przy niej ludzi. Jedynie przytomności umysłu znajdującego
się wśród rozbitków Oficera Lightollera grupa osób kurczowo trzymająca się burt
odwróconej szalupy zawdzięcza ocalenie – Lightoller pozbywszy się pistoletu z trudem
utrzymuje się na powierzchni oceanu, ale rozmieszcza ludzi równomiernie wzdłuż
obu burt, co zapobiega ucieczce powietrza z kieszeni wytworzonej pod szalupą.
Choć hipotermia zbierze swe żniwo aż 28 osób uczepionych kadłuba łodzi „B”
zostanie uratowanych przez inne szalupy. Ta sama fala porywa także na wpół
zatopioną łódź rozkładaną „A”. W szalupie tej w ostatnich chwilach statku
dochodzi do dantejskich scen, gdy dziesiątki ludzi usiłując dostać się do jej wnętrza
spycha do wody już znajdujących się na niej rozbitków. Zacięta walka o
przetrwanie powoduje tak wielkie wyczerpanie sił, że do rana na łodzi „A”
pozostanie tylko czternastu żywych ludzi.
W ciągu kolejnej
minuty trym na dziób gwałtownie rośnie i osiąga aż 16 stopni i nie da się już stać
na pokładzie bez trzymania się jakiegokolwiek stałego osprzętu, relingu, czy
innej poręczy. Woda dociera do pierwszego komina stalowe liny usztywniające
jego zamocowanie do pokładu rwą się jedna po drugiej i masywny komin ugina się,
by wreszcie runąć na pływających w wodzie ludzi. Dosłownie kilkadziesiąt sekund
później upada także kolejny komin i zaczyna się proces dezintegracji kadłuba –
pokład na śródokręcia zaczyna giąć się i wybrzuszać. O 2.16 ostatecznie gaśnie światło,
a dziesiątki osób z pośród uwięzionych na pokładzie stalowej pułapki w jaką
zamienia się najwspanialszy ze statków wskakuje do wody. Teraz największym
zmartwieniem jest jak najszybsze oddalenie się od burt umierającego kolosa, by
nie zostać pociągniętym w toń potężną siłą ssąca wyzwalaną przez ogromny,
martwy kadłub „Titanica”. Spanikowane obsady łodzi ratunkowych z maksymalną
prędkością starają się oddalić od tonącego statku, a w ślad za nimi w daremnej próbie
ratunku próbują płynąć dziesiątki ludzi, którzy dopiero co wyskoczyli za burty
statku. Ogromna większość ludzi nie potrafiła w owych czasach pływać, więc ich nieskoordynowany
wysiłek kończyn tylko przyspiesza wyczerpanie sił i hipotermię. O godzinie 2.17,
gdy statek osiągnął dwudziestopięciostopniowe przegłębienie na dziób i aż do
śródokręcia skrył się pod powierzchnią wody jego kil wreszcie pęka przy
akompaniamencie potwornego zgrzytu rozdzieranych jak papier blach poszycia. „Titanic”
przez chwile pozostaje w tym położeniu, po czym, gdy całkowicie wypełniona woda
część dziobowa statku ostatecznie odrywa się od rufy, ta gwałtownie opada na
powierzchnię oceanu wzbudzając potężne fale odpychające szalupy i mrowie pływaków.
Przez kolejnych kilkadziesiąt sekund utrzymuje się w bezruchu na wodzie, by
wreszcie powoli, lecz nieubłaganie podnieść się do niemal 90 stopni i tak zsunąć
wśród krzyków ginących i szumu uchodzącego z kadłuba pozostałego w nim jeszcze
powietrza. Gdy nawis rufowy opatrzony wielkimi literami „Titanic” znika z powierzchni
Atlantyku jest dokładnie 2.20.
![]() |
Jedna z szalup z rozbitkami z "Titanica" widziana z pokładu "Carpathii". |
Przez długi czas
nikt na łodziach ratunkowych nie usiłuje zawrócić, by pomóc dziesiątkom znajdujących
się w wodzie ludzi. Jedną z najbliższych kłębiącemu się w wodzie ludzkiemu
zbiorowisku była łódź numer 5, na której znajdowała się III Oficer „Bert”
Pitman. Usiłował on zawrócić szalupę na pomoc umierającym, ale stanowczo odmówili
mu tego pozostali rozbitkowie obawiający się wywrócenia łodzi przez
rozszalałych z przerażenia ludzi. Temperatura powietrza wynosiła nad ranem
około minus dwa stopnie, więc hipotermia błyskawicznie zebrała obfite żniwo –
już po kilku minutach na oddalonej o zaledwie kilkaset jardów od morza ludzkich
głów łodzi zorientowano się, że krzyki słabną i powoli gasną. Także znajdujący
się na łodzi numer 14 V Oficer Lowe decyduje się zawrócić na pomoc pływającym w
wodzie nieszczęśnikom. Także on musi skonfrontować się z ogromnym oporem
przerażonych rozbitków, lecz wykazuje znacznie silniejszą wolę niż Pitman.
Łączy grupkę łodzi ratunkowych i przenosi ze swej łodzi pasażerów statku na
pozostałe szalupy, biorąc w zamian członków załogi statku, po czym wyrusza na
poszukiwanie ocalałych. Oprócz łodzi Lowe’a zawraca tylko jeszcze jedna szalupa
i teraz dwie małe łupinki przeszukują pilnie powierzchnię oceanu w poszukiwaniu
żywych, co wobec panujących ciemności jest bardzo trudne, jeśli w ogóle
wykonalne. Z pokładu szalup słyszano krzyki i wołania o pomoc wielu osób, ale
nie sposób było ich dojrzeć z uwagi na ciemności. Jako pierwsza do miejsca
zatonięcia statku dociera łódź numer 4 Kwatermistrza Perkisa, która zabiera
jeszcze siedmiu ludzi, przy czym dwóm z nich nie dane będzie dożyć poranka. Ostatecznie
Lowe odnajduje jeszcze cztery żywe osoby, z których jedna umiera jeszcze tej
samej nocy z wychłodzenia i wyczerpania. Wśród ocalonych znajdują się steward Harold
Phillimore i pasażerowie – Fang Lang i Emilio Portaluppi. W zmarłym zaś
rozpoznano podróżującego I Klasą Williama Hoyta. Gdy kilka minut po godzinie 3.30
rano rozbitkowie dojrzeli na horyzoncie światła „Carpathii”, w wodzie nie
pływali już żadni żywi ludzie, a w szalupach znajduje się 713 żywych osób – morze
zabrało ponad 1500 dusz...
![]() |
S/S "Carpathia". |
Akcja ratunkowa
rozpoczęła się około 4.00 rano – przede wszystkim zaopiekowano się ludźmi z łodzi
rozkładanych „A” i „B”, których położenie niewiele w istocie różniło się od sytuacji
ludzi skazanych na przebywanie w lodowatej wodzie jedynie w kamizelkach
ratunkowych. Załoga „Carpathii” pod sprawnym kierownictwem Kapitana Rostrona
ewakuowała obie szalupy - na wpół wypełniona wodą łódź „A” została pozostawiona
własnemu losowi z ciałami trzech zmarłych. Taki sam los spotkał wywróconą łódź „B”,
z której ocalonych w pierwszym rzędzie przeniesiono na pozostałe szalupy. Ze
znajdujących się na niej ludzi jedna z osób zmarła już na pokładzie „Carpathii”,
krótko po podjęciu z morza. Statek przez ponad pięć godzin manewrował ostrożnie
podejmując z morza kolejne łodzie, a jego wachta odnotowała pozycje kilku
wielkich gór lodowych, z których jedna wynurzała się z oceanu na 61 metrów. O
godzinie 9.15 na miejscu tragedii pojawiły się kolejne dwa statki – „Mount
Temple” i „Californian”, które także rozpoczęły akcję ratunkową, krążąc powoli
wśród szczątków statku – na morzu jednakże nie było już żywych.
Żywi i Martwi
Narodziny
Legendy
„Carpathia”
przybiła do Pirsu Numer 54 w porcie nowojorskim wieczorem 18 kwietnia 1912
roku. Oczekiwało jej ponad 40 000 gapiów. Statek po drodze zmagał się z
burzami, lodowym pakiem, huraganowym wiatrem i innymi niedogodnościami,
jednakże ocaleni z „Titanica” rzadko wspominali o tym etapie swej tragicznej
podróży przez ocean – tragiczne doświadczenia z nocy zagłady statku skutecznie
przyćmiły ich zmysły na bodźce zewnętrzne. Sama „Carpathia” miała iść docelowo
do Fiume nad Adriatykiem, ale jej kapitan podjął decyzję o zawróceniu do Stanów
Zjednoczonych zdając sobie sprawę ze stopnia wyczerpania ocalałych i nikłej
zdolności do udzielenia pomocy medycznej na pokładzie własnego statku w przypadku
wystąpienia przypadków zapalenia płuc lub innych poważnych schorzeń
następujących po okresie silnego wyziębienia organizmu. Mieszkańcy Nowego Jorku
przez ostatnie dni bardzo ekscytowali się coraz to nowymi doniesieniami
prasowymi na temat katastrofy, ale dopiero zejście ocalałych uzmysłowiło opinii
publicznej prawdziwe rozmiary katastrofy. Od momentu pierwszego kontaktu prasy
z ocalałymi zaczęło się także skuteczne zamazywanie prawdziwych przyczyn i
prawdziwego przebiegu katastrofy. Dziennikarze głodni kolejnych sensacji
płacili niemałe kwoty za wywiady i opowieści ocalonych, te zatem z dnia na
dzień stawały się coraz bardziej barwne i heroiczne. Wysyp szczegółów tragicznego
rejsu spowodował wybuch powszechnego i świętego gniewu – co gorsza ogromna większość
czytelników codziennej prasy bulwarowej nie miała zielonego pojęcia o praktyce
morskiej, o przepisach rządzących ruchem statków na oceanie, a także o
zagrożeniach dla ruchu transoceanicznego i realnych możliwościach ówczesnej
technologii.
![]() |
"Bert" Pitman i Charles Lightoller przed złożeniem zeznań przed brytyjską komisją śledczą. |
Przede wszystkim
zareagowały instytucje publiczne – zarówno amerykańska, jak i brytyjska –
odpowiedzialne za regulacje prawne żeglugi wielkiej. Establishment poczuł się
głęboko zaniepokojony skalą własnej odpowiedzialności za bieg zdarzeń, więc
natychmiast powołano do życia dwie niezależnie od siebie działające komisje
mające przedstawić przyczyny takich rozmiarów tragedii, jawnie przecież
kontrastujące z niedawnym jeszcze powszechnym poczuciem bezpieczeństwa i niezachwianej
wiary w technologię. Amerykańskie dochodzenie w prawie utraty „Titanica” trwało
od 19 kwietnia do 25 maja 1912 roku, a jej ustalenia przedstawione zostały
oficjalnie na posiedzeniu Senatu w dniu 28 maja 1912 roku. Członków komisji
dochodzeniowej wyłoniła Senacka Komisja do spraw Handlu, a na jej czele stanął
Senator William Alden Smith. Prace brytyjskiej komisji natomiast trwały od 2
maja do 3 lipca 1912 roku, a jej członkowie działający pod kierownictwem
Sędziego Sądu Najwyższego Lorda Mersey pochodzili z Brytyjskiej Izby Handlowej.
Nie ma sensu opisywać tutaj szczegółowo prac obu tych organizmów, gdyż ich
śledztwo bynajmniej nie było nakierowane na przedstawienie prawdziwych przyczyn
tragedii. Ich zasadniczym celem – co zresztą udało się znakomicie – było przerzucenie
odpowiedzialności za katastrofę z państwowych urzędów nadzorujących morski
handel na barki tych, którzy feralnej nocy sprawowali bezpośrednią pieczę nad
statkiem, czyli na kadrę oficerską „Titanica” ze szczególnym naciskiem na
postać Kapitana Smitha (który bronić się nie mógł, gdyż nie żył), ale także na
armatora, czyli na White Star Line. Było to o tyle łatwe, że w efekcie
odpowiedniego przedstawienia postawy Bruca Ismay’a na postać szefa linii żeglugowej
wylała się niebywała ilość pomyi. Po dziś dzień zresztą, Ismay cieszy się niezasłużoną
opinią tchórza i hipokryty, co nie odpowiada prawdzie w żaden sposób.
Amerykańska komisja do tego stopnia usiłowała w odpowiedni i korzystny dla
siebie sposób przedstawić bieg wydarzeń, że proces przesłuchań ocalałych
(zwłaszcza członków załogi) prowadzono dosłownie wprost na potrzeby natychmiast
drukującej kompletne protokoły przesłuchań prasy bulwarowej. Otóż, pytania były
przygotowywane w taki sposób, by dotrzeć do jak najszerszej części opinii
publicznej, która rzecz jasna nie miała ze sprawami morza nic wspólnego –
pytano więc o zupełnie nieistotne szczegóły, nie mające kompletnie związku z
wydarzeniami dramatycznej nocy. W efekcie opinia publiczna nabrała głębokiego
przekonania o słuszności konkluzji zawartych w raporcie końcowym. Obie komisje
doszły w swych wnioskach do tego samego – przyczynami tragedii „Titanica” były
kolejno – brak odpowiedniej ilości szalup ratunkowych, utrzymywanie w obliczu
zagrożenia lodem nadmiernej prędkości przez Kapitana Smitha wbrew oczywistemu
zagrożeniu i nieudzielenie pomocy tonącej jednostce przez Kapitana Stanleya
Lorda dowodzącego „Californianem”. Taki też obraz utrzymywał się w powszechnej
świadomości przez całe kolejne dekady.
![]() |
Stanley Lord. |
Świat żył sprawą
katastrofy „Titanica” dość krótko – nieco ponad dwa lata później wyobraźnię
światowej opinii publicznej rozpaliła Wielka Wojna, a wraz z nią bezmiar
cierpienia milionów zmobilizowanych młodych ludzi tracących życie i zdrowie na
polach bitew. Po zakończeniu wojny świat ponownie zaczął się ekscytować
sprawami żeglugi na oceanach przy okazji wielkiej rywalizacji kolejnej
generacji superliniowców pasażerskich rozwijających prędkości, o jakich nie
śniło się Panu Thomasowi Andrewsowi. Potem przyszedł koszmar II Wojny
Światowej. Sprawa „Titanica” na nowo zagościła w zbiorowej wyobraźni dopiero w 1955
roku, na fali popularności książki Waltera Lorda pod tytułem „A Night to Remember”,
która wkrótce, bo w 1958 roku zekranizowano w formie paradokumentu przedstawiającego
tragiczny rejs jednostki. Wówczas rozpoczęło się gorączkowe poszukiwanie ocalałych
po tragedii osób, których wspomnienia i doświadczenia stały się cenne jak nigdy.
Im bardziej bezwzględne koła czasu zmniejszały ilość wciąż żywych głosów, tym
popularniejsze i poszukiwane stawały się ich wspomnienia. Na fali rosnącej
popularności narracji o katastrofie modnym stało się budowanie coraz to nowych
hipotez na temat przyczyn katastrofy – od zupełnie nieracjonalnych teorii
spiskowych dziejów, po quasi naukowe badania prowadzone najczęściej przez osoby
pozbawione realnych kwalifikacji ku temu, niezdolnych do odtworzenia warunków
choćby zbliżonych do tych, z feralnej nocy z 14 na 15 kwietnia 1912 roku. Wczesnym
rankiem 1 września 1985 roku ekipa badawcza pod kierownictwem Roberta Ballarda
korzystając z najnowszych osiągnięć techniki zdolnej do eksploracji
oceanicznego dnia znalazła wrak „Titanica”, co na nowo rozgrzało dyskusję o
zagładzie statku, choć tak naprawdę niewiele wniosło do naszego stanu wiedzy na
temat przyczyn i przebiegu katastrofy. W poszukiwaniu tychże, musimy cofnąć się
do roku 1912 i ustaleń ówczesnych amerykańskich i brytyjskich specjalistów w
zakresie bezpieczeństwa na morzu.
![]() |
Szalupy z "Titanica" w nowojorskim porcie. Dość trudno uwierzyć, że mogły pomieścić po 65 osób. |
Rzeczywiste przyczyny
tragedii i tak wielkiej ilości ofiar pozostającej w ostrym kontrapoście do
przywołanej przez brytyjską komisje statystyki udowadniającej poziom dbałości o
bezpieczeństwo na morzu – przewiezienie przez dekadę przed utratą „Titanica” na
trasie północnoatlantyckiej 3,5 miliona pasażerów przy utracie zaledwie
dziesięciu istnień ludzkich – przedstawione zostały dla odmiany niezwykle
rzetelnie we wnioskach płynących z przebiegu zdarzeń, przekutych następnie w
stosowne zmiany w przepisach i regulacjach spraw związanych z bezpieczeństwem
na morzu. Jeśli zatem niniejszy artykuł ma poza opowiedzeniem historii katastrofy
„Titanica” bez upiększeń i przeinaczeń jakikolwiek praktyczny cel, to jest z
nim definitywne rozprawienie się z kwestia win i zaniedbań skutkujących
śmiercią tak wielu osób. Spróbuję więc w tym miejscu zająć miejsce adwokata
sprawy obwinionych i na zawsze potępionych, których do dziś postrzega się w
roli głównych sprawców tragedii. Zatem, po kolei…
Bruce Ismay i
zarząd White Star Line nie powinien być postrzegany jako winny nieodpowiedniego
wyposażenia statku w łodzie ratunkowe, gdyż jak pisałem wcześniej – z naddatkiem
zrealizował ówczesne wytyczne przepisów Brytyjskiej Izby Handlowej. Żaden ze
statków pasażerskich żeglujących ówcześnie po wodach Północnego Atlantyku, ani
też jakiegokolwiek innego akwenu nie posiadał dostatecznej ilości szalup, by
móc ewakuować nimi jednorazowo komplet pasażerów i członków załogi – to jest
fakt, który całkowicie obciąża nie armatorów, lecz organy państwowe nadzorujące
bezpieczeństwo na morzu. Przepisy były totalnie przestarzałe i nieadekwatne do
ówczesnych realiów od niemal dwóch dekad i szczęśliwa passa na którą powołała
się otwarcie komisja brytyjska świadczyła wyłącznie o totalnym braku refleksji
w tym względzie ze strony państwowych urzędników. Problemem był nie tylko brak
szalup ratunkowych, ale także zupełny brak przepisów regulujących ich
wyposażenie i zasady użycia. Także z winy braku nadzoru linie żeglugowe nie
czuły żadnej presji by załogi statków pasażerskich ćwiczyły umiejętność ich użycia
w wypadku katastrofy morskiej. Nie istniały żadne przepisy konkretnie
określające plan ewakuacji statku na wypadek awarii lub innych tego typu
zdarzeń – mało tego – takowe nie powstały jeszcze długo po utracie „Titanica”. W
zasadzie rola armatora statku sprowadzała się wyłącznie w tym świetle do
inkasowania należności za bilety na statki, a następnie płacenie podatków z
tytułu zarobionych w ten sposób pieniędzy, dbałość zaś o względy bezpieczeństwa
najogólniej mówiąc znajdowała się na bardzo dalekim miejscu listy priorytetów. Na
postrzeganiu Ismay’a ciąży wciąż fakt, że zupełnie dla siebie niefortunnie –
przeżył on katastrofę. A przecież wystarczy zastanowić się chwilkę – Ismay był świadkiem
złożenia raportu o stanie statku najpierw przez Chiefa Wilde’a, a następnie
przez Cieślę Andrews’a, którzy jasno orzekli o braku jakichkolwiek szans na utrzymanie
statku na wodzie. Mało tego – Ismay dowiedział się przecież, że „Titanic” zatonie
najdalej w ciągu półtorej godziny i nie mógł wiedzieć, że w rzeczywistości
utrzyma się na powierzchni oceanu aż przez dwie godziny i czterdzieści minut.
Jeśli obserwował on trwające aż niemal czterdzieści minut zmagania załogi z obsadą
i opuszczeniem pierwszej łodzi ratunkowej nie może dziwić jego zdenerwowanie i
naciski wywierane na pośpiech przy załadunku pasażerów na szalupy. Ismay
ewakuował się ze statku jako jeden z ostatnich ludzi, a wcześniej bardzo
aktywnie pomagał przy umieszczaniu w szalupach kobiet i dzieci. Nie zdążył
nawet się ubrać i do szalupy wszedł w piżamie, co jest jasnym sygnałem, że od
chwili kolizji, po zejście z pokładu cały czas aktywnie działał na rzecz
ratunku jak największej ilości ludzi. Wreszcie – zadziwiającym jest, jak można
oczekiwać od człowieka postawionego przed obliczem śmierci rezygnacji z prób
ratunku? Fakt, że przekazy złożone przez ocalałych opisują wiele przypadków
świadomego pozostania na statku wielu osób nie może implikować oczekiwania, że
każdy członek załogi „Titanica”, lub zarządu przedsiębiorstwa będącego
właścicielem statku postąpi tak samo. Bruce Ismay nie uczynił niczego, co
mogłoby realnie stanowić plamę na honorze jego i firmy, a zapłacił bardzo
wysoką cenę – do dziś jego nazwisko jest wymieniane w pierwszym rzędzie, jako
odpowiedzialnego za tragedię ponad 1500 osób zmarłych owej strasznej
kwietniowej nocy.
![]() |
Wyłowione z morza ciała ofiar katastrofy na pokładzie wynajętej specjalnie w tym celu przez White Star Line C/S "Mackay-Bennett" |
Równie źle zapamiętano
Kapitana Edwarda Smitha. Jedna noc wystarczyła by zmienić w oczach opinii
publicznej obraz tego człowieka z miłego i jowialnego staruszka o olbrzymim
doświadczeniu i wielkich umiejętnościach w bezmyślnego głupca pędzącego mimo
oczywistego zagrożenia wprost w objęcia śmierci. A przecież tutaj także nie ma odrobiny
prawdy – wystarczy tylko chwila krótkiej refleksji nad tym, jaki rzeczywiście
obraz sytuacji miał Kapitan Smith w chwili podejmowania krytycznych decyzji po
południu 14 kwietnia 1912 roku. Ponieważ do jego rąk nigdy nie trafiły meldunki
jasno określające prawdziwy zasięg występowania gór lodowych podejmował w swoim
mniemaniu słuszne decyzje opierając się na zupełnie nieadekwatnej wiedzy
przekazanej mu przez operatorów radia. Zmiana kursu o dziesięć mil na południe
była w jego ocenie najzupełniej wystarczającym środkiem bezpieczeństwa, który w
dodatku nie generował opóźnienia statku w jakże ważnym, dziewiczym rejsie. W
kwestii zmian kursu i decyzji o prędkości statku w obliczu niebezpieczeństwa ze
strony gór lodowych kapitan Smith nie kierował się przepisami prawa morskiego –
to fakt bezsporny. Nie kierował się przepisami, bo takowe nie istniały. Miał do
dyspozycji jedynie posiadane informacje o zasięgu występowania lodu – jak wiemy,
zupełnie nieaktualne i nieprecyzyjne – i swoje własne morskie doświadczenia. To
absolutnie i nieodwołalnie zdejmuje z tej
tragicznej postaci odium jakiejkolwiek odpowiedzialności za los „Titanica”.
Pogoda była dobra, morze spokojne, a statek miał ominąć lód od południa o
przynajmniej kilka mil. Nie dziwi mnie absolutnie, że w tej sytuacji jedynym
realnym środkiem zaradczym pozostawała obsada bocianiego gniazda. Oczywiście
może nie podobać się postawa kapitana Smitha już po kolizji, podczas
organizowania akcji ratunkowej. Tutaj też jednak łatwo obronić jego postawę.
Nie istniał żaden plan ewakuacji, statków nie budowano w taki sposób, by ewakuację
w chwili zagrożenia ułatwić, a załoga w znacznej mierze nie była zupełnie przeszkolona
do realizacji takich zadań. Bierność kapitana będąca konsekwencją ostrego
kryzysu psychicznego wynika z jak najbardziej ludzkich pobudek. Mając już
wiedzę o niechybnej zagładzie statku człowiek ten został przygnieciony ciężarem
odpowiedzialności do tego stopnia, że jego wola podejmowania decyzji została
całkowicie sparaliżowana – co jest bardzo zwyczajne i ludzkie. Nie usiłował się
nawet ratować, wiedząc doskonale jaki czeka go los. To bardzo smutne, lecz w
ostatnich chwilach życia refleksja nad tragicznym losem oddanych jego pieczy
pasażerów przywiodła go do śmierci, gdyż doskonale wiedział, że będzie
pierwszym pociągniętym do odpowiedzialności człowiekiem związanym z nazwą „Titanic”.
Jeśli coś faktycznie obarcza dobre imię kapitana Smitha, to prozaiczne nie
udzielenie żadnej informacji oficerom pokładowym nadzorującym akcję ratowniczą
na temat faktycznej pojemności szalup, co jednak paradoksalnie wcale nie miało
tak wielkiego znaczenie, gdyż i on w ostatnich chwilach życia miał świadomość,
że statek zatonie w ciągu mniej więcej półtorej godziny, więc szanse na ratunek
ma jedynie niewielka część pasażerów. Ani on, ani obecni przy załadunku szalup
oficerowie nie próbowali nawet wywierać presji na pasażerów by wymusić na nich
szybsze wychodzenie na Promenadę, gdyż najważniejszym zadaniem było uniknięcie
paniki, która raz wzbudzona nie mogła zostać opanowana posiadanymi siłami i
środkami. Dziś wiemy, że akcja ratunkowa z braku jakiegokolwiek planu była tak
chaotyczna i fatalnie zorganizowana, że nawet gdyby „Titanic” miał
sześćdziesiąt łodzi ratunkowych i tak nie zdążono by ewakuować wszystkich
pasażerów i członków załogi, a liczba ofiar i tak byłaby ogromna.
Przypuszczalne miejsca uszkodzeń odniesionych przez statek wskutek kolizji zaznaczone na zielono.
Równie mocno
przez dekady rozpraw i dyskusji na temat przyczyn i konsekwencji katastrofy
oberwał sam statek. Obecnie nadal bardzo silnie na pamięć zbiorową wpływa
nieszczęsna teoria słabych nitów. Oczywiście wszelkie „przełomowe” badania nad
jakością materiałów użytych do budowy statku możemy włożyć między bajki. Zarówno
„Titanic”, jak i dwóch jego braci zbudowano z użyciem najlepszych dostępnych
materiałów i najlepszej ówcześnie technologii. W rzeczywistości badania nad trwałością
użytego żelaza i stali nigdy nie dały odpowiedzi na pytanie co zawiodło w
chwili kolizji. Wiemy jedynie, że łączna powierzchnia rozszczelnień kadłuba
statku w części podwodnej miały łączną powierzchnię od 1,1 do, 1,3 metra
kwadratowego. Z całą pewnością kadłub statku nie został „rozdarty na długości
dziewięćdziesięciu metrów”, na co jeszcze bardzo często można się natknąć przy
okazji pojawiania się rocznicowych artykułów w blogosferze, a często nawet w znanych
i popularnych mediach tradycyjnych. Mimo wspaniałego rozwoju ultrasonografii
nie jest możliwa dokładna ocena rozmiarów zniszczeń spowodowanych otarciem się
burty statku o górę lodową, gdyż bardzo trudno ocenić wpływ bardzo długiego
okresu korozji miejsc uszkodzonych, a także wpływu uderzenia z wielką siłą o
dno oceanu podczas tonięcia statku. Tym samym dyskusja o tym, czy zawiodły
nity, czy może jednak płyty z których wykonano kadłub jest zupełnie jałowa i do
niczego nie prowadzi. Nie jestem rzecz jasna metalurgiem, ani fizykiem, ale na
moją wyobraźnię działa fakt prostego równania – masa i prędkość statku i masa dryfującej
góry lodowej musiały wytworzyć siły tak olbrzymie, że nawet najlepiej wykonane poszycie
części podwodnej statku musiało się rozszczelnić w taki, czy inny sposób.
Zadziwia mnie jedynie zdolność manewrowa tak wielkiej jednostki, gdyż w ciągu
zaledwie 38 sekund od podjęcia działań na rzecz zmiany kursu i włączenia biegu
wstecznego statek niemalże ominął przeszkodę będącą w konsekwencji przyczyna
jego zguby. Statek był znakomicie wykonany i konstrukcyjnie bardzo starannie
przemyślany – utrzymał się na wodzie pomimo tak wielkiego przyboru wody
napływającej do aż sześciu przedziałów przez niewiarygodne dwie godziny i
czterdzieści minut, co jest najlepszym pomnikiem umiejętności mistrzów i stoczniowców
stoczni Harland and Wolff z Belfastu. Gdyby stal z której powstał on i jego
bracia była „zbyt krucha w skutek nadmiernego zanieczyszczenia węglem”, „Olympic”
który zbudowano z dokładnie tych samych materiałów nie kontynuował by swojej
morskiej kariery przez całe dekady. Nie widzę najmniejszego powodu by pochylać się
więcej nad kwestią jakości wykonania statku, gdyż najzupełniej w świecie wyczerpałem
ten temat.
Przypuszczalny sprawca katastrofy.
Jest jeszcze
jedna ofiara tragedii „Titanica”, która choć nie była częścią załogi tego
statku do śmierci żyła pod jarzmem potężnego, ogólnoświatowego potępienia za
swoja postawę podczas katastrofy – to Kapitan Stanley Lord, dowodzący „Californianem”.
Trzeba było osiemdziesięciu lat, by jasno i dobitnie oczyścić jego imię z
odpowiedzialności za śmierć ponad 1500 ofiar tragedii. Zresztą nieszczęsny Lord
nie dożył rehabilitacji – doprowadził do niej jego syn. W świetle posiadanych
od chili katastrofy informacji i dowodów rzeczowych jasnym jest, że uwięziony w
polu lodowym „Californian” znajdował się na pozycji zbyt oddalonej, by widzieć „Titanica”,
a wystrzeliwane z pokładu tego ostatniego rakiety koloru białego nie mogły w
żaden sposób wpłynąć na postawę Lorda i trwających na mostku członków wachty, gdyż
nie były wezwaniem pomocy. Trudno oczekiwać w tej sytuacji, by w środku
bezksiężycowej nocy kapitan „Californiana” podjął bardziej niż ryzykowną próbę
żeglugi przez pole lodowe w stronę statku, który nie usiłował nawiązać łączności
za pomocą sygnałów świetlnych, by przekonać się, czy przypadkiem nie potrzebuje
on pomocy. Brak łączności radiowej ze strony „Californiana” nie był wynikiem
zaniedbań, lecz – kolejny raz – efektem słabości ówczesnych przepisów prawa
morskiego. Radio na statkach było obsługiwane na zasadzie franczyzy, a jego
obsada nie wchodziła w skład załogi statku. Dopiero po utracie „Titanica”
wprowadzono zasadę, że obsada radiotelegrafu zatrudniana jest w ramach służby
publicznej i musi pełnić dyżur przez okrągłą dobę. Kapitan Lord został
potraktowany bardzo ostro – natychmiast po katastrofie stracił swój angaż i
tylko pomoc i życzliwość znajomych mających pojęcie o realiach morskiego
rzemiosła pozwolił mu wrócić na morze. Pływał długo i bezpiecznie, bynajmniej
nie ciesząc się opinią okrętowego „satrapy”, jak zwykło się to przedstawiać po
dziś dzień.
Kontynuując
wywody o „czynniku ludzkim” wypada wręcz pochylić się nad bohaterem zbiorowym
tragicznej katastrofy, którym jest załoga „Titanica”. Pomimo całej
niedoskonałości ówczesnego systemu naboru załóg statków i braku elementarnych
podstaw prawnych działania w obliczu zagrożenia członkowie załogi statku dali z
siebie absolutnie wszystko, a nawet w wielu przypadkach jeszcze więcej, niż
można oczekiwać od ludzi stojących w obliczu śmierci. Ze wzruszeniem rozmyślam
o postawie członków obsady maszynowni, która kontynuowała pracę przy pompach
mimo lodowatej wody zalewającej ich nieprzerwanie po kostki, po kolana, po pas.
Nie znajduję słów dla określenia skali bohaterstwa zespołom elektryków, którzy
mając świadomość nieuchronności swego losu podtrzymali pracę generatorów elektrycznych
do ostatka. Widzę odwagę i poświęcenie członków załogi zajmującej się obsługą
pasażerów, którzy niestrudzenie i do końca starali się chronić powierzonych ich
pieczy ludzi. Oczywiście, jest rażącym przekłamaniem pokazywanie procesu
ewakuacji statku jako operacji polegającej na rozdzieleniu pasażerów z uwagi na
cenę zakupionych biletów. W katastrofie zginęło z podziałem na klasy wedle
raportu Brytyjskiej Izby Handlowej 123 z 325 pasażerów Klasy I, 167 z 285 pasażerów
Klasy II i wreszcie 528 z 706 pasażerów Klasy III. Naturalnie, od razu rzuca
się w oczy szczególnie wysoka śmiertelność wśród osób przewożonych w Klasie III,
lecz równie oczywistym jest powód takiego stanu rzeczy. Osoby płynące z
biletami Klasy III miały do pokonania na górne pokłady ze swych kabin najdłuższą
drogę, siłą rzeczy pozostając za plecami pasażerów Klasy I i II, a mając równie
ograniczony dostęp do środków ratunku jak pozostałe grupy. Ludzie ci – najubożsi
na pokładzie - mieli odzienie najgorszej jakości i wielu z nich po pojawieniu się
na pokładzie napotkawszy lodowate zimno zawróciło do wnętrza statku w
poszukiwaniu ciepła. W konsekwencji, w miarę opuszczania kolejnych łodzi
ratunkowych mieli oni coraz mniejsze szanse na przeżycie. Wielu z pasażerów
Klasy III nie było Anglikami i nie rozumiało tego języka, więc problemy komunikacyjne
powodowały, że byli oni najdłużej nieświadomi grozy ich własnego położenia. To właśnie
wśród pasażerów Klasy III panika wybuchła jako pierwsza, a stało się tak
dlatego, że ludzie ci najpóźniej zorientowali się w braku możliwości
gremialnego ratunku wobec opuszczenia większości łodzi ratunkowych na wodę w
końcowej fazie tonięcia „Titanica”. Wiele osób długi czas błądziło po
korytarzach statku nie mając żadnego rozeznania w kierunkach dróg
ewakuacyjnych, które nie były w żaden sposób oznaczone ikonograficznie, a próby
kontaktu z członkami załogi nie dawały pozytywnego rezultatu właśnie z powodu barier
językowych. Tymczasem na liście ofiar wśród załogi widzimy jasno jak wielka jej
część usiłowała do ostatka wykonywać swe zadania, gdyż z 908 osób stanowiących
obsadę „Titanica” uratowało się zaledwie 212 ludzi. To najwspanialszy pomnik
ich poświęcenia i odwagi.
Marcinie. Wiesz, że zawsze masz we mnie wiernego czytelnika. Poglądy na historie mamy podobne. Lubimy fakty i liczby. Patrzymy szeroko, dzięki czemu mało który aspekt historii nam umyka... no i nie ograniczamy się ramami czasowymi bo poza tym, że Historia vitae magistra.... to historia żyje i tworzy się każdego dnia i każdego dnia odżywa. Pozdrawiam Serdecznie
OdpowiedzUsuń